Świat autochtonów się kurczy. Świat człowieka lokalnego, przywiązanego do dobrze znanego, rozumianego od kołyski, bliskiego i jednorodnego w swym charakterze znika dosłownie na naszych oczach. To jest proces wszechogarniający, postępujący błyskawicznie, nieodwracalnie i wszędzie. Odbywa się zarówno na podlaskiej wsi, jak i w mojej rodzinnej Warszawie. Mało tego! Przeobraża, modyfikuje a w końcu wykrzywia nie do poznania miejsca wydawać by się mogło niezmienne. Warszawa – Wólka (gm. Orla) – Paryż. Wszędzie podobna tendencja.
Oto klisza z mego niedawnego spaceru po warszawskiej Woli. Dwóch „czerwononosych” przed ogromną ponurą kamienicą na dawnym osiedlu Wawelberga. Proletariacka okolica, robotniczy klimat, tablica odnotowująca założenie w 1942 r. w tymże domu wolskiego oddziału PPR. Co jest światem tych pijaczków? Sklepik osiedlowy, park, sąsiednie kamienice, pośredniak, może OPS, jeszcze jeden sklep, sąd rejonowy, izba wytrzeźwień na ulicy Kolskiej. I wystarczy. Tym nie mniej ten prosty do niedawna świat ulega deformacji i skurczeniu. Park, do którego chodzili na wino, został zrewitalizowany. Piękne równe uliczki, ogrodzenie, przystrzyżone drzewka. Teraz coraz częściej przesiaduje tam hipsterska młodzież, zatopiona w smartfonach i odpoczywająca na ławkach. Niby ładnie, ale… to nie to. To nie nasze. Oczami wyobraźni nasi pijaczkowie idą dalej, a tam? Nie ma już ich ukochanego osiedlowego sklepu. Nie ma też pani, która znała ich od trzydziestu lat. Jest jakiś zachodni wynalazek – siecówka oraz młodziutka dziewczyna, dla której to chyba pierwsza praca w życiu. Są hostessy z promocyjną wędliną, ochroniarze, którzy patrzą na wchodzącą dwójkę spode łba.
A okoliczne kamienice? Jedną wyburzyli. Inna stoi jak stała, ale i jej nie zostawili w spokoju tak do końca. Jacyś ludzie właśnie montują na niej gigantycznych rozmiarów reklamę, zasłaniającą niemal jedną trzecią budynku. A na dole? Gdzie szewc i pralnia? Jest bank. Francuski, toteż nie do końca jasne jest, jak wymówić jego nazwę. Ten bank, ta reklama, ten sklep, ten park to wszędzie i NIGDZIE zarazem. W unifikacji czai się zagrożenie utraty własnego, specyficznego rysu tego miejsca. Ostatnimi świadkami przeobrażeń, ostatnimi Mohikanami są zawsze nieprzystosowani (chorzy, starsi, biedni, wykluczeni).
Klisza numer dwa to dzisiejszy Paryż. Niestety nigdy nie byłem z wizytą u mego wujka Jeana, który – z pochodzenia będąc Polakiem – urodził się, wychował i całe życie spędził w swojej słodkiej Francji (konkretniej jego domem było spokojne podparyskie osiedle). Nie rozmawialiśmy dużo, ale pamiętam, jak skarżył się przed laty mojej babci, jak bardzo zmieniła się jego okolica i jego mały, spokojny kąt. Tak – był człowiekiem ze wszech miar wiernym znanemu, zakorzenionym, ceniącym to co mu bliskie i niezbyt ciekawym dalekich wojaży. Od dziesiątków lat miał jedną, ukochaną knajpkę, w której popijał kawę, rozmawiając z przyjaciółmi właściwie każdego dnia. Znał i wychwalał pod niebiosa urocze ciche uliczki i cieszyły go znajome twarze mijanych przechodniów. Rzecz zmieniła się wraz z latami 80/90. Do osiedla coraz bardziej zbliżało się rozrastające się miasto, a raczej należy uściślić – jego centrum. Zaczynało robić się coraz głośniej, coraz mniej swojsko, a można było wręcz rzec, że to miasto dogoniło go pod koniec życia, czy tego chciał czy nie chciał. Do tego pojawiła się coraz liczniejsza ludność napływowa. Najpierw dziesiątki, potem setki, a następnie tysiące imigrantów z Afryki. Świat mojego wujka – podparyskiego autochtona – również się skurczył! Czuć w pełni swobodnie mógł się właściwie już tylko we własnym mieszkaniu oraz w ulubionej kawiarni. Wychodząc na ulicę mało kogo już poznawał, czuł się zagrożony, nie rozumiał afrofrancuskiego i ze zgryzotą patrzył, jak znika to co znał. W jego przypadku globalizacja pokazała jeszcze jedno ze swych obliczy – emigrację zarobkową ze świata B do świata A. Ze świata wojen, braku perspektyw i niestabilności do usianych bardzo daleko od domu oaz dobrobytu.
I pry czom tut Pudlasze? – mógłby ktoś zapytać. Wydaje mi się, że do zobrazowania trzeciej kliszy, obrazującej przemiany w tym miejscu, najwłaściwsze będzie posłużenie się pewną metaforą. Jeśli w gorący dzień na jakąś powierzchnię wylejemy wiadro wody, a powstałą z niego kałużę będziemy doglądać co 10-15 minut, to zauważymy, że jeszcze niedawno jednolita wodna plama kurczy się,
a po dłuższym czasie ulega podziałowi i naszym oczom ukazuje się już nie jeden, a trzy, pięć, dziesięć również miarowo kurczących się miniakweników. Tak też dzieje się z białoruskim żywiołem na Podlasiu po 1945 r., bo obszar ten rozpada się i „wysycha” jak to jezioro. Dzień po dniu ulega coraz większemu rozczłonkowaniu, podziałowi, defragmentacji.
Choć nieprawdą byłoby twierdzić, iż do tej daty częściowa asymilacja miejscowych nie miała miejsca, to jednak sam rozpad prężnego kiedyś białoruskiego świata wywołany został najpierw tragedią bieżeństwa, a najmocniej właśnie odcięciem go od życiodajnych krynic na wschodzie po II wojnie światowej. I tak jak na skutek nieudolnego gospodarowania zasobami wodnymi w byłym Związku Radzieckim w ostatnich dziesięcioleciach w zastraszającym tempie znikało potężne Jezioro Aralskie (dziś dzielą je Kazachstan i Uzbekistan), tak też wraz z odcięciem Białostocczyzny od naturalnie łączących ją z resztą narodu dróg, którymi przez wieki docierali tu ruscy kniaźniowie, kursowali w obie strony prawosławni chłopi, odezwy Kalinowskiego czy ulotki Hramady, pomału obumiera pozbawiona uścisku bratniej ręki osamotniona mniejszość. Czym było dla olbrzymiego Jeziora Aralskiego zgubne kierowanie niezbędnych dla jego istnienia wód Amu i Syr-Darii na pola bawełny, tym dla dla Podlaszuków odcięcie Nowego Dworu od Grodna, Czeremchy od Wysokiego, a Tokarów w Polsce od Tokarów na Białorusi. Gorzko skonstatuję tu na marginesie, że za jedną i drugą tragedię odpowiada jedno i to samo mocarstwo.
Przez pierwsze lata po tym wstrząsającym zabiegu białoruski żywioł trzymał się mimo tej nowej, niesprzyjającej sytuacji politycznej dość mocno (głownie siłą przedwojennego rozpędu), lecz problemy nawarstwiły się wraz z antymniejszościową propagandą i posunięciami PRL, postępującym w dobie industrializacji odpływem autochtonów do miast oraz powolnym przenikaniem języka polskiego na wieś. Tym samym w połowie lat 70. mieliśmy już do czynienia z inną rzeczywistością. Białoruskie jezioro nie istniało już jako całość, ale jako parę luźno powiązanych ze sobą, choć wciąż dużych i bliskich sobie, białoruskich plam na polskiej ziemi. Polskie słońce przygrzywało szczególnie mocno od południowej strony. Polonizował się powiat siemiatycki, a owo wysychanie niezmiennie szło i wciąż idzie ze strony miasta (we wszystkich kierunkach). Z południa od wcześniej skatolicyzowanego Podlasia południowego, ale i od zachodu, czyli z kierunku Drohiczyna i Brańska. W związku z przemieszczeniami ludności pojawiły się też polskie wyspy, działające tak jak kropla barwnika wpadająca do zbiornika bezbarwnej cieczy, jak chociażby polscy pogranicznicy pod Krynkami, urzędnicy w Hajnówce, albo polscy kolejarze i ich rodziny w Czeremsze, siłą rzeczy przyspieszający polonizację całej okolicy.
Druga połowa lat 70. oraz lata 80. to postępująca rozbudowa Białegostoku, który stając się po 1945 r. jedynym centralnym punktem odniesienia dla Podlaszuków, z chwilą kiedy los kazał zapomnieć o Brześciu czy Grodnie, potrzebował dobrych dróg dojazdowych. I tak też coraz więcej samochodów osobowych bądź dostawczych pędzić zaczęło po trasach Białystok – Bielsk Podlaski– Siemiatycze, Hajnówka – Bielsk Podlaski, Białystok– Sokółka itp. Chcąc nie chcąc tną one Białostocczyznę i tak jak nigdy wcześniej łączą z Polakami, „Mazurami”, „szlachcicami”, sprowadzając tu z zewnątrz inną kulturę, media i turystów. Dodam na marginesie, że chyba w największym, a na pewno najbardziej namacalnym stopniu owo rezanie Podlasia widoczne jest we wsi Ryboły, gdzie staruszkowie nieraz ze strachem w oczach przechodzą z jednej strony podzielonej wsi na drugą, trwożnie czekając aż przejedzie kolejna kolumna ryczących TIR-ów.
Tak też w latach następnych białoruski żywioł sukcesywnie cofał się przed huczącymi polskimi dialogami i hałasem podskakującego w naczepach towaru dróg byle dalej od nich, szukając schronienia poza głównymi trasami i począł zamykać w świecie powiązanych ze sobą wsi, im bardziej na uboczu, tym lepiej. Prawidłowość tę widać dziś doskonale po gminach, w których znajduje się jakiś duży ośrodek miejski. Te okolice polonizują się coraz szybciej i konsekwentniej. Są to np. wsie pod Białymstokiem czy pod Sokółką, podczas gdy wciąż swego trzymają się położone na uboczu szlaków gminy Dubicze Cerkiewne, Orla czy Nowy Dwór. Nie bez znaczenia była nabierająca rozmachu zwłaszcza w drugiej połowie lat 70. likwidacja mniejszych szkół i przenoszenie dzieci uczących się dotychczas parę kilometrów od domu do większych ośrodków.
Co zaś przyniósł koniec demokracji ludowej? Również nic dobrego. Upadek dawniej funkcjonujących bez względu na opłacalność z tytułu takiego, a nie innego systemu gospodarczego zakładów i bezrobocie III RP, a następnie masowa imigracja zarobkowa przyśpieszyły tendencje. I tak setki, a potem tysiace autochtonów poczęło wyjeżdżać już nie tylko w głąb Polski, ale po wejściu UE w 2004 r. i na zachód, dzięki otwarciu rynków pracy w krajach Unii. Sięgamy w tym miejscu wspólnego mianownika zarówno z przytaczanymi wcześniej obrazkami warszawskimi, jak i paryskimi. Globalizacja, a co za tym idzie mobilność doby XXI wieku, dotyka milionów ludzi w tym samym czasie. Zmienia świat odrębnych, trwałych kultur w wir przeplatających się ludzi – atomów. Dotknęła również ziemi podlaskich Białorusinów i skierowała ich na kompletnie inne tory niż dziesiątki pokoleń ich ojców – w świat.
Dzisiaj nie istnieje już nawet tych kilka białoruskich jeziorek. Jest kilkadziesiąt plam i plamek poprzedzielanych wsiami i posiołkami, które już się spolonizowały, albo do cna wyludniły. Złą sytuację białoruskich społeczności przyśpieszył inny trend globalizującego się świata, jaki nazwałem „spadochroniarzami” – zjawisko nabierające rozmachu głównie po 2000 r.wraz z powstaniem klasy średniej w Polsce i rosnącą rolą wolnych zawodów na rynku pracy, których to przedstawiciele coraz częściej szukają swojego małego, prywatnego raju, kupując za bezcen (albo i nie) podlaskie chaty. I tak wystarczy, że w wiosce zjawi się choć jedna nowa rodzina, aby białoruska większość pilnowała się przed obnoszeniem z jakąkolwiek innością. To przede wszystkim język jest w defensywie, spychany w domowe zacisze chat, a tylko okazyjnie pojawia się bez skrępowania podczas festynu czy innego wydarzenia kulturalnego z białoruskością w nazwie.
I tak, odwołując się ponownie do naszego tytułowego jeziora, jeśli pojawi się w nim w pewnym momencie jakieś zupełnie nowe, obce ciało (np. ludzka noga odziana w kalosz), to oczywiste, iż woda nie podejmie walki o miejsce, a jedynie się rozstąpi. Będzie przylegać ściśle do gumowego intruza, ale jej natura jest taka, że nie zajmie nijak tego raz już zajętego miejsca. Tak też białoruski światek otoczy nowe wianuszkiem chat, ale sam nie wywrze wpływu. Dosyć dobrze widać to zjawisko w czymś tak prozaicznym, jak codzienne wyprawy po zakupy. Jeśli wejdę do cichego, znanego sobie sklepiku w Tyniewiczach Wielkich albo Malinnikach, to wiem, że usłyszę tam podlaską gwarę, dowiem się co u znanych mi osób, a i samemu nie wstyd mi się z tym światem identyfikować, zaś już w nowym sklepie w Czeremsze czy Bielsku, wchodząc do lśniącej polskiej albo zachodniej sieciówki, tonąc w reklamach i informacjach o aktualnych promocjach, byłoby to przyjęte co najmniej ze zdziwieniem. I cóż bz tego, że pracownikiem sklepu może być jakiś prawosławny czyli teoretycznie „swój”, a kasjerkę pamiętam jako bobasa? To co nowe, dopiero co przybyłe, nie zostanie przejęte w obręb tego, co gdzieś w podświadomości jawi się jako „nasze”. Nie dlatego, że byłoby to coś złego, ale dlatego, że istnieje pewna psychiczna bariera, zdająca się nie do przezwyciężenia. I tak oto właśnie ta żywa tkanka, ta żyjąca nieco innym rytmem ciecz, sama przylepia się i współistnieje z nowszym od niej samej elementem, nie zmieniając w niczym jego charakteru. Po prostu nie ma już tyle sił.
Akwen na końcu swego istnienia wysycha jako położone bliżej bądź dalej od siebie skupiska kropel, szukające przetrwania w zagłębieniach, w nieckach, w cieniu. Tam gdzie chęć zachowania swego wśród mieszkańców jest silna, zakorzeniona i głęboka, tak jak głęboka jest niecka, przedłużająca życie wystawionej na zabójcze słońce wodzie, tam trwa i życie, i pamięć, i język. Tam zaś gdzie było płytko, tam dzisiaj już ledwie wilgotno, albo zupełnie sucho. Tak jak cień chroni przed wpływem promieni, tak izolacja, brak dostępu do przekaźników ekspansji nowego świata (np. polskiej telewizji) sprzyja zachowaniu okruchów tego mijającego. Słońce i nowości mają jednak do siebie między innymi to, że prędzej czy później poprzez zmianę miejsca położenia, zmianę drogi, jaką docierają do celu, zetkną się z odbiorcą ostatecznie i zaczną na niego oddziaływać.
Konkludując: tak jak nie można nawoływać do absurdalnego wyjścia z tej sytuacji, polegającego na odcięciu podlaskich Białorusinów od cywilizacji i skłonieniu ich do kontemplowania swej białoruskości w samotności, obowiązkowej soroczce, a najlepiej pośród leśnej głuszy, tak też nie należy tej zauważalnej współzależności negować, gdyż jest ona niestety dostrzegalna gołym okiem niemal w każdym regionie Podlasia.
Jest jednak nadzieja. Na skutek działań władz Kazachstanu w ostatnich latach Jezioro Aralskie (a przynajmniej jego północna część pod jurysdykcją Astany) zaczęło ponownie zwiększać swą objętość, powracać do jeszcze niedawno ziejących pustką i wrakami kutrów portów, a wraz z nim powracają i dawni mieszkańcy nadbrzeżnych miejscowości. Odbywa się to mimo wieloletniego sowieckiego dziedzictwa tego kraju, które oduczyło troski o najbliższe otoczenie, wpoiło marazm i niechęć do wymagającej samozaparcia samodzielnej poprawy zastanego. Jak pokazuje ten odległy terytorialnie, acz bliski symbolicznie przykład, nawet w najtrudniejszych warunkach można przy odpowiedniej dozie dobrych chęci zatrzymać to, co wydawałoby się nieodwracalne. Również białoruskie jezioro nie musi zniknąć, a zasilenie jego wód może mieć miejsce właśnie dzięki nowym technologiom!
Stary świat i jego mieszkańcy odchodzą, nie zawsze przyjmując zdobycze zglobalizowanego, przychodzącego, ale następuje wymiana pokoleń. Młodzi Podlaszucy są dzięki internetowi w coraz częstszym kontakcie z Białorusinami za miedzą. Coraz więcej wiemy i uczymy się jedni o drugich. Pieśń może dziś płynąć w postaci elektronicznego pliku, a zdjęcia drogich nam miejsc jesteśmy w stanie udostępnić mieszkańcowi Grodna w przeciągu paru sekund. I choć granica stoi tak jak stała, a wysychanie białoruskiego jeziora trwa, to nie znaczy, że nie można skierować do niego nowej wody, a samą granicę skutecznie podziurawić łatwiej niż jeszcze lat temu dziesięć. Ba! Niektóre inicjatywy zdają się dzięki nowym technologiom być jak piłka przerzucana przez płot w dwóch gospodarstwach – nawet go nie dotykając. Mińsk – Białystok – Grodno – Bielsk. Białystok – Mińsk – Bielsk – Grodno. Wierzmy więc w dumnego Białorusina XXI wieku, który wciąż będzie miał na sobie soroczkę, rucznik w chałupie, a na zimę walonki, a oprócz tego… najnowszego tableta! Sam znam takich. Jeszcze być może nielicznych, ale do czasu.
An interesting discussion is worth comment. I think that you should write more on this topic, it might not be a taboo subject but generally people are not enough to speak on such topics. To the next. Cheers
4I4zY9 Thank you ever so for you blog.Much thanks again. Fantastic. click here
Thank you for your blog.Really thank you! Much obliged.
Very good article.Thanks Again. Really Great.
“At this time it seems like WordPress is the top blogging platform out there right now. (from what I’ve read) Is that what you’re using on your blog?”
“We stumbled over here different web page and thought I should check things out. I like what I see so now i’m following you. Look forward to looking at your web page for a second time.”
Im obliged for the post.Really looking forward to read more. Will read on…
zB7lHl http://www.FyLitCl7Pf7ojQdDUOLQOuaxTXbj5iNG.com
“Hi there i am kavin, its my first occasion to commenting anywhere, when i read this article i thought i could also make comment due to this sensible article.”
I loved your post.Really looking forward to read more. Much obliged.
“Really enjoyed this blog.Really thank you! Really Great.”
I really liked your blog post.Thanks Again. Much obliged.
“Today, I went to the beach with my kids. I found a sea shell and gave it to my 4 year old daughter and said You can hear the ocean if you put this to your ear.” She placed the shell to her ear and screamed. There was a hermit crab inside and it pinched her ear. She never wants to go back! LoL I know this is completely off topic but I had to tell someone!””
“A big thank you for your article.Really thank you! Will read on…”
“Thank you for your blog post.Much thanks again.”
I appreciate you sharing this post.Much thanks again. Great.