Mała nadnarwiańska wieś Kaniuki przywitała mnie zapachem wiosennych łąk, klekotem bocianów, krążących nad rzeką, i świeżą zielenią, w której tonęły drewniane chaty. Przed jedną z nich zauważyłam tablicę: tu mieszka Włodzimierz Naumiuk, ludowy rzeźbiarz.
Furtka otworzyła się lekko, jakby zapraszając mnie w gościnne progi. Minęła chwila, zanim udało mi się odnaleźć artystę. Nad stawem, tuż za płotem, pasł się koń, leżały wędki i starodawny podbierak na drewnianym kołku. Kilkadziesiąt metrów dalej połyskiwała w słońcu Narew.
Pana Włodzimierza zastałam pracującego w pasiece. Zaprasza mnie do swojej pracowni. Na solidnych, drewnianych drzwiach wykuta z żelaza przepiękna kołatka w kształcie jaszczurki. Nad drzwiami wyryta data – 1906 r. Ten jedyny we wsi przedwojenny dom służy mu nie tylko jako pracownia rzeźbiarska, ale stanowi centrum jego świata. W sąsiedniej izbie zauważam łóżko, stojące pod oknem, z którego roztacza się piękna panorama na narwiańskie bagna i rzekę. Wpada przez nie świergot ptaków i miodowy zapach czerwcowego dnia.
– W tym domu się urodziłem – informuje mnie pan Włodzimierz. – W sieni, przymocowana do belki, wisiała moja kołyska. Może dlatego tak dobrze się tu czuję? – zapytuje i pokazuje mi zakamarki swojej pracowni. Wokół nas mnóstwo drewnianych rzeźb, stojących na półkach, na podłodze, wiszących na ścianach. Postaci starych dziadków, rybaków, pastuszków z fujarkami, okutanych w chusty bab i matek z dziećmi na rękach. Przypatruję się ich twarzom. Próżno w nich szukać kanonów urody z kolorowych czasopism. Oblicza są poorane głębokimi zmarszczkami, niesymetryczne, niektóre mają wykrzywione usta bądź zniekształcone chorobą oko, jak ta wędrowna wróżka z kijem. Zapewne właśnie tak wyglądały kiedyś ich pierwowzory. Nie są upiększane na siłę. Odmalowują się na nich ciężka praca i surowe życie. Matki trzymające dzieci na rękach nie uśmiechają się. Utrudzone znojem codzienności, opierają zmęczone głowy na główkach swych śpiących dzieci i przymykają oczy, jakby łowiły chwile wytchnienia. Otulają swe dzieci ramionami z taką czułością, jakby trzymały drogocenny skarb. Są takie, jakie zapamiętał artysta – prawdziwe. To właśnie ta prawda o ludziach i życiu w nadnarwiańskich wioskach stanowi o pięknie i sile rzeźb Włodzimierza Naumiuka.
– W tym domu zawsze było pełno ludzi – ciągnie swą opowieść artysta. – Przyglądałem się ich twarzom, widziałem wesołe miny na weselach, smutne na pogrzebach. To wszystko stoi mi przed oczami, obrazy są jak żywe, dlatego nie mam problemu, żeby to wyrzeźbić, czy namalować. Wystarczy tylko dobrze rozejrzeć się dookoła, zapamiętać wyraz twarzy, pochyloną sylwetkę. Nikt mnie nie uczył rzeźbienia, to wszystko mam w sercu, wystarczy sobie przypomnieć i samo życie przynosi pomysły.
Pan Włodzimierz rzeźbi od dziecka. Już jako pastuszek pilnujący krów brał do ręki patyki i strugał ptaszki, zwierzątka. Często z Narwi wyławiał korzenie wymodelowane przed wodę. Dostrzegał w nich zarysy postaci, twarze.
– Najdoskonalszym rzeźbiarzem jest sama natura – twierdzi. – Artysta jest tylko człowiekiem, który potrafi dostrzec to, co ona zaklęła w drewnie, i wydobyć to na powierzchnię. Proszę spojrzeć na tamtą rzeźbę – pokazuje ręką w kierunku czarnego, pokręconego korzenia, w którym dostrzegam postać człowieka z szeroko rozłożonymi ramionami. Przypomina Chrystusa rozpiętego na krzyżu. – To korzeń dębowy wyciągnięty z Narwi. Nic z nim nie robiłem, to rzeka wyrzeźbiła taki kształt.
Przyznaje, że w latach młodości ukrywał swoją pasję do rzeźbienia. Ludzie, którzy wykazywali talenty artystyczne, uważani byli w wiejskim środowisku za dziwaków. Dziewczyny nie chciały wychodzić za takich za mąż, uważając że czeka je niepewny los. Wieś nie znosiła inności i ludzi, którzy zamiast ciężko pracować w polu, zajmowali się „fanaberiami”. Wiejskie dziewczyny poszukiwały pracowitych i zaradnych gospodarzy, najlepiej z dużą ilością hektarów. Szacunkiem cieszyli się ci mężczyźni, którzy ciężko pracując potrafili zapewnić byt rodzinie. Dopiero niedawno w wiejskiej mentalności zaczęły zachodzić zmiany. Kiedy w latach siedemdziesiątych XX wieku o panu Włodzimierzu zrobiło się głośno, a jego rzeźby zaczęły zdobywać nagrody na konkursach, do otoczenia zaczęło docierać, że praca rzeźbiarza również posiada wartość, że jest potrzebna. Do Kaniuk zaczęli przyjeżdżać nie tylko nabywcy rzeźb, ale pojawiała się telewizja i radio. Jego rzeźby znajdują się w licznych kolekcjach nie tylko w kraju, ale i za granicą – we Francji, Kanadzie, Niemczech, a nawet Watykanie. Sam artysta stroni od zgiełku świata. Najlepiej czuje się w swojej pracowni w Kaniukach – miejscu, gdzie przeżył całe życie. Wiele pamięta z dawnych czasów, jego opowieści są jak żywa książka.
Tu, w Kaniukach, było kiedyś zupełnie inaczej – ludno, gwarnie, wesoło, chociaż czasy bywały ciężkie. Pan Włodzimierz urodził się jeszcze przed wojną – w 1935 roku. W czasie wojny zginął ojciec, dwa lata później zmarła matka. Wychowywała go babcia i stryjek. Jego dziadek Leon Naumiuk jako jedyny ze wsi nie udał się bieżenstwo w głąb Rosji w 1915 roku. Dzięki temu jego chata ocalała z wojennej pożogi i gdy sąsiedzi zaczęli wracać z wojennej tułaczki, pełniła rolę pensjonatu, a dokładniej rzecz ujmując – samorzutnie powstałego „domu pomocy społecznej”. Bieżeńcy powracający do rodzinnej wsi zastawali na miejscu swych dawnych domów jedynie zgliszcza. Bieda była okrutna. Nie było ani gdzie mieszkać, ani czego jeść. W domu Naumiuków, w jednej izbie, zamieszkało dwanaście rodzin. O realiach tamtych czasów pan Włodzimierz dowiadywał się z opowieści babki, która dała schronienie bezdomnym sąsiadom. W izbie zamieszkały tylko matki z dziećmi. Wszyscy spali na podłodze na rozłożonej słomie. Mężczyźni radzili sobie jak mogli – w dzień łowili ryby i polowali na zwierzęta, aby zapewnić wyżywienie swoim rodzinom. Noc spędzali w stogu siana na polu, w stodole bądź wprost pod gołym niebem. Mimo iż w kuchni na jednej płycie gotowało dwanaście gospodyń – nigdy nie wydarzyła się żadna kłótnia. Wszyscy starali się żyć zgodnie i pomagać sobie wzajemnie. Zresztą – przed wojną liczne, wielopokoleniowe rodziny to była norma. W każdym domu mieszkało zwykle kilkanaście osób. Wspólnie pracowano, odpoczywano, bawiono się i płakano. Dom, w którym mieszkały dwie osoby, uważano za dziwny, a gospodarzy – za odludków. W 1931 roku wieś liczyła 69 gospodarstw, zamieszkiwało ją 400 osób. Życie społeczne kwitło niczym w ulu albo w mrowisku – wspomina pan Włodzimierz. – Było ciasno, ale ludzie żyli zgodnie. Nikt nikomu nie zazdrościł, nie żałował. Gdy tylko ktoś miał czegoś odrobinę – dzielił się tym z innymi. Ech, zupełnie inaczej to wszystko było – wzdycha.
Dzisiaj Kaniuki to cicha, zapomniana wioska na uboczu ruchliwych tras. Mieszka tutaj kilkanaście rodzin, najczęściej starszych już i schorowanych emerytów. Wiele domów to pustostany. Gdy odeszli ich gospodarze, nie było komu w nich mieszkać. Dzieci i wnuki już dawno ułożyli sobie życie w miastach i nie widzą sensu w trwaniu przy ojcowiźnie. Pola leżą odłogiem i zarastają krzewami i trzcinami. Tak pożądana niegdyś ziemia dziś już jest nikomu niepotrzebna. Z krajobrazu znikli flisacy i rybacy, a przecież Kaniuki słynęły niegdyś z obfitości ryb! Świadczy o tym dawna nazwa wsi – Rybołowy. Nieurodzajne narwiańskie piachy z trudem utrzymywały przy życiu liczne rodziny, więc ryby stanowiły podstawę codziennej diety. Łowiono wszystkim, czym się dało: sieciami, ościeniami, koszami. A Narew obdarzała hojnie. W chudych latach wojny i powojennej biedy ryby były prawdziwym rarytasem.
Oprócz rybołówstwa Kaniuki z dawien dawna słynęły z flisactwa. Prawie wszyscy mężczyźni we wsi byli flisakami – orelami, jak tu ich nazywano w białoruskiej gwarze. Wartki, silny nurt rzeki sprzyjał spławianiu drewna z pobliskiej Puszczy Białowieskiej. W czasach, gdy nie było jeszcze autostrad, TIR-ów i kolei, to właśnie rzeki stanowiły drogi transportu. – Tego drewna tyle spławiono przez te wszystkie lata, że nikt by już nie policzył – opowiada pan Włodzimierz. – Przez setki lat prawie codziennie to drewno płynęło i płynęło, cała rzeka zawalona była drewnem. Oprócz drewna transportowano z puszczy wszystko, co można było z niej uzyskać, a szczególnie zakonserwowaną w beczkach dziczyznę z królewskich polowań. Gdy Włodzimierz był dzieckiem, jego pradziad – flisak opowiadał mu historię, zasłyszaną z kolei od jego pradziada, o pewnej beczce, która zawieruszyła się gdzieś w transporcie przeznaczonym dla wojsk walczących pod Grunwaldem. Gdy po wielu latach ktoś przypadkowo ją odnalazł, w beczce pozostały już tylko kości.
Pan Włodzimierz dobrze pamięta flisaków z dzieciństwa. Nie raz i nie dwa przychodzili oni do nich domu ogrzać się i przenocować. Często zziębnięci, zmęczeni zasiadali w kuchni i zdejmowali przemoczone ubrania. Na podłodze była rozesłana słoma, na której spali. Kiedy pozdejmowali swoje onuce i powiesili je przy ciepłym piecu chlebowym, aby wyschły, to taki zaduch się po domu rozchodził, że wytrzymać się nie dało. A gdy jeszcze napalili samosiejki w swoich fajkach, to tak siwo w izbie się robiło, że siekierę można było powiesić – śmieje się pan Włodzimierz. – A rano wstaną, zjedzą śniadanie, pośpiewają wesoło, wypiją samogonu i znów nad rzekę wyruszali. Solidarność między nimi była wielka. Dziadek był szefem flisactwa w Kaniukach. Przychodzili do niego często młodzi chłopcy, silni jak lwy, bo przecież to ciężka i niebezpieczna praca była, i prosili o przyjęcie do brygady. Dziadek im mówił – jeżeli by ktoś z was topił się i nie otrzymał pomocy od innych – od razu rozwiązuje się ta brygada, koniec. Nikt więcej ich do pracy nie przyjmie. Nie był to kodeks pisany, ale w środowisku flisackim uznawany za najważniejszy – sam możesz zginąć, ale kolegę ratuj.
Teraz Narew to zupełnie inna rzeka – ocenia – kiedyś szeroka, wartka, silna. Jej koryto zajmowało prawie całą szerokość między dwoma położonymi na jej brzegu wsiami – Kaniukami i Koźlikami. Dookoła ozciągały się rozległe bagna. Dzisiaj poziom wody znacznie się obniżył, rzeka ma zaledwie kilka metrów szerokości. Straciła dawną siłę, brzegi coraz bardziej zarastają szuwarami. Wszystko zmieniło się, gdy wykopano zbiornik Siemianówka i założono śluzy. Rzeka Narew skurczyła się, zmarniała, zaczęła zarastać roślinnością. – Człowiek jak wtrąci się do przyrody, to nic dobrego z tego nie wyniknie, tylko zmarnuje – podsumowuje.
– Wiele się zmieniło – ciągnie swoja opowieść – nie tylko w przyrodzie i we wsi, ale i w codziennym życiu. Niegdyś wieś żyła swoim tworem. Własnymi rękami budowano nie tylko domy, ale wytwarzano meble, miski, łyżki, wozy, nożyki, siekiery i całą masę innych przedmiotów. W mieście kupowano jedynie naftę, sól, zapałki. Urządzenie domu było proste i skromne – chlebowy piec, stół, ława, szafka kuchenna, zawierająca kilka drewnianych misek i łyżek. Pomimo prostoty ludzie dbali o to, aby ich domy i obejścia miały przyjemny, ładny wygląd. Lubiono ozdabiać wnętrza papierowymi firankami, własnoręcznie wykonanymi pająkami ze słomy czy wzorami na bielonych ścianach. Pan Włodzimierz uważa, że pomimo bogactwa i znacznie większych zasobów materialnych w obecnych czasach ludzie nie dbają tak bardzo o estetykę domów. Drewniane, kolorowe okiennice i ażurowe zdobienia nad oknami i w narożnikach domów były na przykład marzeniem wszystkich dawnych gospodyń. Wycinanie z drewna „wyrezek” było pracochłonne i sporo kosztowało, więc tylko zamożni gospodarze mogli pozwolić sobie na ten zbytek. Dzisiaj już nikt na takie zdobienia nie zwraca uwagi, ludziom chyba wszystko jedno jak mieszkają – zastanawia się – poza tym takie rękodzieło jest czasochłonne i pracochłonne, pomimo postępu technicznego niewielu osobom chce się tym zajmować. Ze wsi znikli nie tylko cieśle i flisacy, ale i młynarze, i kowale.
– Kowala z Kaniuk pamiętam bardzo dobrze – snuje swą opowieść. – Nazywał się Mitrofan, wspaniały człowiek. Żył biednie, ale był kowalem znanym na całą okolicę. Jego kuźnia stała tu niedaleko, nad rzeką. Często tam zachodziłem jako dziecko. Lubił mnie, często ze mną rozmawiał. Jeszcze młota nie miałem siły utrzymać, ale już miechem poruszałem, żeby powietrzem dmuchać do paleniska, gdzie grzało się żelazo. On wyjmował to gorące żelazo i kuł, a dzwon kutego żelaza był dla mnie piękniejszy od dzwonu w cerkwi, to był dla mnie dzwon życia. Słuchając go, budowałem się psychicznie, moralnie. Patrzyłem na jego ręce, żylaste, spracowane, i na to, z jakim zapałem pracuje. Fascynowało mnie, jak on to robi, że takie twarde żelazo modeluje jak ciasto w różne formy. Wracałem z tej kuźni umorusany jak cygańskie dziecko, ku niezadowoleniu babci, której nie podobał się mój zapał do tego zajęcia. A ja nawet jak stałem nad Narwią i łowiłem ryby, to słuchałem dźwięku młota i po rytmie kucia umiałem określić, jaką rzecz kowal wyrabia. Potem zachodziłem do kuźni i mówiłem: „Panie Mitrofanie, pan dzisiaj zrobił cztery podkowy i coś małego, jakby nożyk”. On patrzył na mnie ze zdziwieniem i mówił: „O, jesteś wróżbitą! Oczywiście, że cztery podkowy!”. Niestety, nie było mi dane zostać kowalem. Mitrofan szybko umarł i nie było już kuźni w Kaniukach.
Kiedy byłem nastolatkiem, zatrudniłem się w warsztacie u cieśli. Poznałem strukturę drewna, nauczyłem się obróbki. Chciałem zdobyć jakiś konkretny fach, bo z dwóch hektarów nieurodzajnej ziemi nie sposób było wyżyć. Kraść nie umiałem, więc spółki ze mną żadnej nie było. Stwierdziłem, że nic innego nie pozostaje mi, jak tylko przyuczyć się do zawodu. To były pierwsze powojenne lata, na wsi panowała bieda. Teraz młodzi ludzie mają zupełnie inny start, rodzice dają pieniądze i pomagają urządzić się w życiu, kiedyś tak nie było, każdy był odpowiedzialny za siebie – albo pracuj i żyj, albo umieraj, nikt cię nie żałował.
Zatrudniłem się więc u cieśli. Polubiłem pracę z drewnem. Zawsze miałem talent do rysowania i rzeźbienia, potrafiłem zrobić rzeczy, których inni uczniowie nie potrafili, często zajmowałem się wykonywaniem „wyrezek” na domy. Zdobienie domów drewnianymi „wyrezkami” miało swoje tradycje na Podlasiu, jednak na początku dotyczyło tylko dworów pańskich. Podczas bieżeństwa ludność prawosławna widziała bogate zdobienia na rosyjskich domach i po powrocie przenosiła te tradycje na rodzimy grunt. Inspirowała się rosyjskimi zdobieniami, ale ich nie kopiowała. Miejscowi artyści sami wymyślali wzory, szczególnie popularne zrobiły się postaci zwierząt i ptaków. Potrafiłem szybko wymyślić i narysować wzór, a to konika, a to zajączki z kapustką, a to łabędzie, pomysłów nie brakowało. Zacząłem też rzeźbić w drewnie i kamieniu. Młodzieńcza energia wprost mnie rozpierała, chciałem wyżywać się w tej robocie, młotem kamienie rozbijałem, ciosałem drewno. Rzeźbienie to ciężka praca fizyczna.
– Nadal mam ochotę do tej pracy, ale siły odmawiają posłuszeństwa. Często wspominam dawne czasy, widzę kuźnię Mitrofana tak wyraźnie, że mógłbym ją malować – mnóstwo koni, mnóstwo ludzi, gwar, nawoływania, odgłosy kucia i przybijania podkowy. Gdzie się to wszystko podziało? Tak chętnie wróciłbym do tamtych czasów, one były znacznie lepsze niż obecne – pan Włodzimierz nie ma co do tego żadnych wątpliwości.
Dopiero słuchając opowieści pana Włodzimierza, zaczynam rozumieć jego twórczość. Przed oczami przesuwają mi się żywe, plastyczne obrazy zbudowane ze wspomnień dawnych ludzi i wiejskiego życia. Rzeźby stojące wokół mnie nagle zaczynają ożywać i przemawiać językiem, na który jeszcze przed chwilą byłam głucha. Na przykład ten flisak na tratwie patrzy na mnie szerokimi, wyrazistymi oczami, z wysiłkiem odpychając się kijem od dna. Koszula przewiązana w pasie sznurkiem, długa broda, na nogach pepegi. Albo ten rybak trzymający w rękach dzisiejszy połów – wielką rybę. Uśmiecha się, w oczach ma radość. A ten chłop spożywający w skupieniu i z namaszczeniem posiłek z dwojaków, które przyniosła mu na pole troskliwa żona. Piwosz opiera się w zadumie na beczce. Wszyscy oni wyłaniają się z przeszłości niby duchy, którym dano drugie życie – utrwalone w drewnie na wieki.
Na zakończenie rozmowy dostaję piękny album, wydany z okazji wystawy rzeźb artysty w Centrum im. Ludwika Zamenhoffa w Białymstoku. Fotografie rzeźb wydrukowane na pięknym papierze zostały okraszone poezją Jana Leończuka:
Wieś niepowrotna. Odeszła, łez nie wycierając. Stanęła na pagórku, aby wzrokiem utulić utrudzenie życia. Żegnały ją oczodoły okien oślepłych i drzwi głuchych. A niebem spłynęły te same obłoki co dawniej, w miodnych dniach żniwowania. Ot, odeszło życie, zbutwiały wspomnienia, pieśni niemotą zdjęte odeszły w niepamięć.
Tylko dłuto Włodzimierzowe wędrowało ku zapamiętanym przestrzeniom. W jego domu przysiadali na ławie, obok kufra, dawni sąsiedzi, dziewczęta pachnące latem, chlebowe baby i cisza. Bo język przywołujący dawne opowieści tkwił w odpoczywającym sierpie, w znużonych żarnach. W kołysce zakwiliło życie i potoczyło się w dziecięcej swawoli, ku rzece, aby zapamiętać życiodajny nurt.
Włodzimierzowe tęsknoty i nadzieje pozostaną w szuwarach nadnarwiańskich. Szukają w nich niezamarłego trwania.
Jak sen życia.
Hi, Neat post. There’s a problem with your site in internet explorer, would check this… IE still is the market leader and a good portion of people will miss your great writing due to this problem.
poDh96 This page definitely has all of the info I needed about this subject and didn at know who to ask.
Hi there to every body, it’s my first visit of this blog; this weblog includes amazing and genuinely excellent stuff in favor of visitors.
Thank you for every other great post. The place else may anyone get that type of information in such an ideal approach of writing? I’ve a presentation next week, and I am at the look for such info.
Thank you for every other great post. The place else may anyone get that type of information in such an ideal approach of writing? I’ve a presentation next week, and I am at the look for such info.
Ciekawy design, to jakaś standardowa skórka strony, czy indywidualna?