9. Załatwiwszy się z gazetami, rozpoczęliśmy szczegółową rewizję lokalu. Na półkach znaleźliśmy papier od jakiegoś tłuszczu i parę pudełek od konserw. Te odkrycia upewniły nas, że znajdujemy się już za granicą, lecz z artykułów spożywczych niestety nic nie znaleźliśmy, oprócz soli. Soli mieliśmy własnej pod dostatkiem.
A głód doskwierał nieznośnie.
Po krótkim odpoczynku zacząłem naglić żonę do dalszej podróży. Ona zwlekała, lecz ja chciałem jak najprędzej odnaleźć ludzi. Nigdy jeszcze głód nie dokuczał mi z taką siłą, jak teraz. Nawet podczas mojej trzydniowej głodówki w więzieniu, gdy nie tylko nie przyjmowałem pokarmów, lecz nawet nie piłem wody.
Straciłem panowanie nad sobą, gdy żona oświadczyła mi, że się z miejsca nie ruszy.
Po raz pierwszy podczas naszego pobytu w tundrze wybuchła między nami ostra sprzeczka. Nie panowaliśmy nad sobą: ja – z głodu, ona zaś z przemęczenia i wycieńczenia. Nareszcie żona uległa i zaczęła pakować się do drogi. Widząc jej nadludzkie wysiłki podczas tej czynności, otrzeźwiałem.
– Układaj się do spoczynku. Zostajemy! – rzekłem, gdy ona już pakowała torby podróżne.
Nic nie odpowiadając, spojrzała na mnie z ulgą i wdzięcznością.
Wstyd mi było.
Lecz palący głód dokuczał z coraz większą siłą. Gdyśmy się już rozlokowali na spoczynek, spytałem: – Hala! Czy oprócz kuropatwy nic już nie mamy do jedzenia?
– Są kości od wędliny, które pozostawiłam na zupę.
– Gdzie są?! – zerwałem się ze swego posłania i po odnalezieniu zacząłem je oglądać przy świetle świecy.
Były starannie pozbawione wszelkich śladów mięsa.
– Hala! Wyssij kość.
– Nie chcę – odparła i odwróciła się od świecy.
Kurier Wileński” nr 154, 7.06.1938 r., s. 3
Ja zaś niezwłocznie rzuciłem się na te smakołyki z taką łapczywością, jakbym to uczynił na widok kotleta wieprzowego z piwem, gdyby mnie to w tej chwili zaofiarowano.
Ssałem, gryzłem, miażdżyłem w zębach suche kości. Nigdy bym się nie spodziewał, że człowiek może posiadać taką siłę w szczękach. Lecz nie uszło mi to bezkarnie: złamałem sobie plombowany ząb.
Po takiej kolacji ułożyłem się do snu. Męczyły mnie wyrzuty sumienia, iż sam jeden zniszczyłem te zapasy i wstyd mi było mej bezwzględności w stosunku do żony. Lecz zmęczenie przeważało i zasnąłem.
Samotność
Rankiem 14 września porwałem się ze snu pierwszy i zacząłem przynaglać żonę.
Nie oponując, prosiła mnie jednak co chwila o zwłokę. Zauważyłem, że wielokrotnie usiłuje powstać z pościeli, lecz bezskutecznie.
Siły już ją opuszczały.
Jednak, mocując się z sobą, ani się żaliła, ani skarżyła.
Widząc to, zaproponowałem, że na poszukiwanie ludzi udam się sam, ona zaś będzie mnie tutaj oczekiwała.
Skwapliwie przystała na tę propozycję.
– Tylko jak najprędzej przychodź z ludźmi – rzekła mi na pożegnanie.
Prędzej do ludzi! Lada chwili czeka żonę katastrofa, przedwczesny poród…
Uścisnęliśmy się w milczeniu i ucałowali.
Poszedłem.
Pogoda była pochmurna. Wiał wiatr od morza. Zszedłem w dół. Był okres odpływu. Szedłem po wąskim pasmie suchego dna morskiego.
Z międzyskalnego wąwozu wypływał strumień. Podczas przypływu przejście tędy będzie niemożliwe – przeleciało mi przez głowę.
Ugasiłem pragnienie i ruszyłem dalej na zachód.
Jakoś niezwykle było mi iść samemu. Odczuwałem jakiś ciężar, chociaż nie miałem na sobie plecaka.
Oglądałem się za siebie, spoglądając co chwilę na szałas i zatokę. Starałem się zachować w swej pamięci każdy szczegół.
Na zakręcie zatoka z szałasem znikły z mych oczu. Patrzyłem już tylko przed siebie.
Dokąd iść: czy brzegiem pustynnego, jak okiem sięgnąć, morza, czy też przez góry ku brzegom fiordu, gdzie z pewnością będą ludzkie osady?
Wybrałem to ostatnie i znalazłszy odpowiednie miejsce, zacząłem włazić na górę.
Za każdym posunięciem się w górę coraz szerszy przestwór roztaczał się przede mną. Lecz nigdzie na widać było śladu zamieszkiwania człowieka. Tylko gołe, porosłe mchem góry, skalne urwiska i morze. To wszystko. Jeno gdzieś daleko na morzu pobłyskiwał żagiel. Nie dowierzając sobie, tym bardziej po wczorajszej katastrofie z okularami, starałem się jednak pilnie badać wzrokiem roztaczające się przede mną przestworza.
Przekonywałem się tylko co raz bardziej, że na brzegu morza nie dojrzę nic pocieszającego.
Wchodzenie na górę stawało się coraz bardziej uciążliwe, gdyż rozpoczęły się skaliste wąwozy i musiałem to zjeżdżać w dół, to znów drapać się na górę, coraz wyżej i wyżej.
Posuwałem się nader wolno. Brak okularów przyprawiał mnie o zawroty głowy i ból oczu. Szedłem krokiem niepewnym. Zmęczenie coraz bardziej dawało się we znaki. Ponadto było jakoś nieswojo, dziwnie, niezwykle kroczyć samemu. Nie nawykłem do samotności. Odczuwałem brak towarzysza.
Myśl o niej jak bicz zmuszała mnie do przyśpieszenia kroku, by po chwili znów stanąć bez sił i tchu. Zawroty głowy nie ustawały.
Kurier Wileński” nr 155, 8.06.1938 r., s. 6
Lecz przy każdym przystanku mówiłem sobie: „Siedząc, nic nie wysiedzisz! Stojąc, nic nie wystoisz! Trzeba iść”.
Padał deszcz.
Między załamami skalnymi znalazłem parę krzaków czarnicy. Jagody orzeźwiły mnie. Szybciej i pewniej zacząłem posuwać się, pomimo szalejącego deszczu z wichurą.
Lecz znów stanęła mi w poprzek nowa przeszkoda: cały krajobraz spowiła tak gęsta mgła, że z trudem mogłem dostrzec kamienie na parę zaledwie kroków.
Stanąłem bez ruchu, nie wiedząc, co przedsięwziąć. Iść dalej nie mogłem, a ukryć się przed deszczem nie miałem gdzie. Ani drzew, ani groty, ani chociażby jakiegoś zagłębienia w skale. Wszystko, co miałem na sobie – dwie koszule, sweter wełniany, kurtka i letni płaszcz – przemokło do nitki.
Nie orientując się już co do kierunku, musiałem jednak ruszać się, by się rozgrzać, gdyż na domiar złego zaczynałem już marznąć. Szedłem na oślep, błądząc wśród gór, jak skazaniec.
Nogi miałem również przemoczone, gdyż woda z mych spodni spływała do kaloszy.
W tym rozpaczliwym położeniu zacząłem czynić sobie wyrzuty, że nie poszedłem brzegiem morza.
Deszcz nie zapowiadał końca. Spojrzałem w niebo. Beznadziejne. Nade mną zawisła ciemnoszara masa chmur. Zabłądziłem. Nie znam drogi.
Była już godzina 1 po południu, gdy – badając okolicę – nie wiem po raz już który przystanąłem i w dole, pod sobą ujrzałem jasną, błękitną plamę.
Było to morze.
O mało nie krzyknąłem z radości. Błękitna plama w dole powiększała się, zbliżając się ku mnie. Stałem jak oczarowany.
Po dziesięciu minutach mgła rozpłynęła się, a deszcz ustał. Słońce zatriumfowało na niebie.
Triumfowałem również i ja.
Teraz już wiedziałem, w jakim kierunku mam iść. Podążając dotychczas przez góry, postanowiłem i nadal trzymać się tej samej marszruty, orientując się według słońca.
Szedłem śpiesznie, pragnąc powetować stracony czas.
Droga moja znów szła z góry na dół, z dołu na górę, ze szczytu w głąb wąwozu i odwrotnie.
Słońce i wiatr suszyły na mnie przemoknięte ubrania.
Około godziny 3, osiągnąwszy jeden ze szczytów górskich, zatrzymałem się. Iść dalej nie było możności, bo przede mną widniała głęboka przepaść o stromych ścianach.
Zdecydowałem się za wszelką cenę zejść w dół po tej ścianie urwiska.
Zacząłem szukać wygodniejszego w tym celu miejsca.
Ryzykując runięciem w przepaść, zacząłem złazić pomału. Część tej drogi odbyłem szczęśliwie. Lecz dalej zwisała pode mną całkiem stroma ściana, wysokości około 80 metrów.
Trzeba wracać!
A w oddali jaśniał fiord.
Byłem bliski rozpaczy i złości.
Fiord pociągał ku sobie nadzieją ratunku. Lecz dotrzeć doń nie było sposobu.
Trzeba wracać!
Wracałem.
Znów wyrzucałem sobie, że tak lekkomyślnie ruszyłem przez góry, zamiast trzymać się nizin.
Wracałem tą samą drogą, którą już przebyłem. Tyle straconego czasu i energii.
Pragnąc choć w części powetować czas stracony, biegłem omal ku morzu. Wtem napotkałem na swej drodze ścieżkę. Skierowałem tam swe kroki. Może ona doprowadzi mnie do ludzkiego osiedla!
Wtem w dolinie dostrzegłem dym. Szary dym.
Skacząc po skałach, potykając się i padając na kamienie, rzuciłem się w kierunku, skąd wydostawał się dym. Biegłem, padałem, podnosiłem się i znów biegłem…
Kurier Wileński” nr 156, 9.06.1938 r., s. 6
Oto on! Już blisko!
Dobiegłem. I o mało nie zapłakałem ze złości i rozczarowania.
To szare skały majaczyły wśród zielonych mchów.
Byłem oszołomiony. Oparłem się plecami o ten „dym”, by nie upaść.
Szedłem dalej. Już niedaleko morze…
Była już godzina wpół do 5, gdym je dosięgnął. Tu się skończyła moja drożyna. Nie bacząc na spóźnioną porę, postanowiłem dotrzeć do ujścia fiordu. Szedłem na zachód.
O godzinie 5, wlazłszy na wzgórze, znów zauważyłem wejście do fiordu. Pustynny i bezludny wydawał się w tym miejscu fiord.
– Dobrze, jeżeli dotrę tam po zygzakowatej linii brzegu przed nastaniem zmierzchu… Lecz cóż dalej. Ludzi tam nie spotkam. Ludzie może się znajdują dopiero w końcu fiordu. Jest to cały dzień drogi.
Co robić? Czy mogę bez wszelkich uprzedzeń porzucić żonę samą na całe dwie doby, a może i dłużej?
W uszach mi brzmiały jej ostatnie słowa:
– Tylko prędzej przychodź z ludźmi.
Co się dzieje z nią w tej chwili? Może już krwotok…
Rozpacz ogarnęła mnie po tej myśli.
A jeśli pod tym względem wszystko pomyślnie, to czy ma ona na tyle siły, by wyjść z namiotu i napić się chociażby wody.
A jeżeli, dobywając resztki sił, wyjdzie z namiotu podczas przypływu morskiego i ujrzy, że dostęp do źródła zamknięty? Wszak nie uprzedziłem jej, że dostęp wolny jest tylko podczas odpływu. Co się z nią stanie bez kropli wody? Może gdy wrócę do niej z ludźmi, będzie już za późno!?
-–Tylko prędzej przychodź z ludźmi! – znów przypomniały mi się jej słowa.
Co się z nią będzie działo, jeżeli nie wrócę i dziś, i jutro? Co się jej będzie zdawało? Czy nie pomyśli, że zginąłem?
Czy będzie mnie cierpliwie czekała, czy ostatkami sił ruszy na poszukiwanie ludzi i mnie.
Gdzie wtedy mam ją szukać.
Od tych myśli dreszcze mną wstrząsały, chociaż ubranie było już suche, a słońce przygrzewało niezgorzej.
– Tylko prędzej wracaj z ludźmi! – brzmiało mi w uszach.
Lecz z czym do niej wrócę?
Z wiadomością, że ludzi nie znalazłem?
Z relacją, że brzeg jest niezaludniony i bezpłodny? Że nawet grzybów i jagód tutaj nie ma?
Z tym, że nam tu grozi głodowa śmierć?
Сdn