Palestyna – Podlasie 2016

Mur rozdzielający tereny zamieszkane przez Palestyńczyków na wschodnich przedmieściach Jerozolimy (Fot. Mateusz Styrczula)

Jak okiem sięgnąć przede mną ciągnął się wysoki na 6-8 metrów mur. Przytłaczający i przez to groźny. Goły beton, gdzieniegdzie zapisany czarnym graffiti. „Free Palestine”, a obok dla kontrastu „Israel O.K.”. Szczepiony jak ogromna budowa z takich samych klocków i zwieńczony drutem kolczastym. Wił się między małymi wzniesieniami i rozrzuconymi bez większego ładu i składu budynkami. Palestyńskie bieda-domki wschodniej Jerozolimy przedzielone dzikimi wysypiskami śmieci urywały się nagle, a zasieki oraz czerwone drogowskazy znaczyły strefę bezpośredniej kontroli izraelskiej armii i policji. Co ciekawe, z pobliskiego wzniesienia doskonale widać było, co znajduje się po drugiej stronie muru. Podobne domy, podobne zakłady, sklepiki pełne warzyw i owoców oraz wysoki, biały minaret meczetu. I to tuż przy samym murze. Tam również mieszkali Palestyńczycy. Było niemożliwością, aby adhan wydobywający się z głośników wieży nie był słyszalny w promieniu 1-2 kilometrów. Słyszeć to jedno, ale już odwiedzić tenże meczet trudniej. Mieszkający po drugiej stronie betonowej zapory mogli o tym tylko pomarzyć. Nie dostrzegłem na horyzoncie ani widocznej bramy, ani nawet informacji w formie drogowskazu, gdzie znajduje się najbliższe swobodne przejście. Skądś już to znam…

W tym momencie przeżyłem jedno z najdziwniejszych deja vu życia. Wspomniałem cerkiew w Koterce, widzianą w czerwcowy pogodny dzień dwa lata wcześniej. Zielone uroczysko i śpiewających wiernych. Wspomniałem dzwony cerkiewne, których dźwięk unosił się nad puszczą i z pewnością docierał na Białoruś. Podobnie jak docierało nań pianie koguta z Wyczółek, o czym poświadczał mi potem mieszkaniec naprzeciwległej wsi Łumna. Podobnie jak docierały słowa starszego pana z Bobrówki, który pokazując w kierunku granicy żalił się: Tam mij bat’ko miew pered wujnoju swoji łuhi. Wspomniałem liche zasieki, słupki graniczne, pas zaoranej ziemi i las posadzony po to, by dzielił ten sam naród.

Tysiące kilometrów odległości, totalnie odmienne kultury, inne języki, doświadczenia historyczne, inne religie. A jednak stojąc w arabskiej dzielnicy Silwan we wschodniej Jerozolimie w grudniu ub.r. miałem wrażenie podobnej sztuczności poprowadzonej przez siłę wyższą bariery. W poprzek jednorodnego świata. Na siłę. Wbrew ludziom. Bo też w Ziemi Świętej, podobnie jak na podlaskim skraju Polski, nie można było uciec od polityki. Nawet dziś, gdy wydaje się, że czym innym jest napięta sytuacja w Izraelu, a czym innym życie Białorusinów z pogranicza.

Irracjonalność części z istniejących na świecie granic nie zawsze była dla mnie oczywista. Był czas, kiedy uważałem je za coś tak normalnego, jak konieczność płacenia podatków, uczestnictwo w wyborach czy bezstronność sędziowska. Podważyć ich sens pozwoliło mi wejście Polski do Schengen na przełomie 2007 i 2008 roku. Nagle okazało się, że nikt nie został przez brak granic napadnięty, gospodarka funkcjonuje normalnie, a masowe przemieszczenia ludności nie nastąpiły. To był jednak dopiero wstęp do głębszej zmiany świadomości. Prawdziwy bezsens istnienia granic dostrzegłem wraz z wyprawami na wschód Rzeczpospolitej. Co prawda Europa to nie postkolonialny Trzeci Świat i geometryczne kształty państw – to raczej domena Czarnego Lądu, a nie Polski – jednak wraz ze zdobyciem wiedzy o sytuacji demograficznej na polsko-białoruskim pograniczu zrozumiałem na czym polega ich sztuczność. Czym jest postawienie na pierwszym miejscu konieczności politycznych, zamiast uznania za priorytetowy głosu
i więzi międzyludzkich. Zastanawiało mnie to dziwne wygięcie na mapie, stanowiące z grubsza wschodnią granicę powiatu hajnowskiego. Jeszcze Odrę i Nysę byłem w stanie zaakceptować. Różne etnosy, a i granica bądź co bądź naturalna. No, ale tutaj? W zeszłym miesiącu, po powrocie do Polski, wracałem do uniwersalności problemu Białorusinów i Palestyńczyków i tego co łączy te dwie tak odległe terytorialnie i cywilizacyjnie krainy dowodzące uniwersalności problemów.

Lichy pas zaoranej granicznej ziemi za Bobrówką (Fot. Mateusz Styrczula)

 

Przede wszystkim mamy tu to samo poczucie beznadziei. Palestyńczycy ze wschodniej Jerozolimy i Zachodniego Brzegu oraz Białorusini z obu stron polsko-białoruskiej granicy zostali postawieni przed faktami dokonanymi. Jedni lat temu siedemdziesiąt, inni zaledwie dziesięć. Bez znaczenia postęp, skoro narody dotykane są wciąż przez analogiczne hora. Bezradność wobec decydentów i umów ponad głowami ta sama. Tuż po największej fali przemocy, jaka w postaci licznych ataków samobójczych spadła na Izrael w 2001 roku, podjęto decyzję o budowie ogromnej konstrukcji, jaka miałaby uniemożliwić palestyńskim zamachowcom łatwy dostęp do izraelskich miast. Genialne w swej prostocie. Mur zaopatrzony w kamery, wieżyczki strażnicze i patrolowany dzień i noc przez Izraelczyków zdołał po paru latach ostatecznie objąć w kleszcze niemal cały Zachodni Brzeg Jordanu. Bez względu na zasadność stosowania odpowiedzialności zbiorowej i palestyńską winę w tolerowaniu ekstremistów w swych własnych szeregach część narodu (mniejsza) nagle została skutecznie oddzielona od sąsiadów tej samej wiary i języka. Na ile realne w starciu z hołdującemu zorganizowaniu i porządkowi państwu Izrael były tu historie opisane przez Michała Androsiuka w „Białym koniu”? Czy Palestyńczycy również targowali się z wykonawcami postanowień? Czy los czyjegoś domu, zakładu bądź sklepu, który przy złym obrocie spraw mógł zostać po drugiej stronie, zależał od zwyczajnej łapówki, niepisanych profitów? Czy zdarzały się tu podobne błagania, podobne przekupstwa? Pytałem kilka spotkanych w okolicy osób, jednak zaprzeczyły, by takie targi w ogóle mogły mieć miejsce. Mapy satelitarne nie zostawiają pola do takiej dowolności jak 70 lat temu – pomyślałem. A i skrzynka wódki łapówki dla sowieckiego żołdaka nie wchodziła w grę.

Wspólnych doświadczeń Palestyny i Podlasia jest więcej. Wśród żyjących na prowincji wspólnot autochtonów (zarówno w Europie jak i w Azji) tylko nieliczne są tak naprawdę obiektem politycznego zainteresowania. Względnie niewielu towarzyszy stała obserwacja organizacji pozarządowych, kamer TV, czy polityków. To co wspólne dla prostych ludzi z Orli, jak i tych z Ramallah, to pewna niesłabnąca uwaga. Kręcą się tam wciąż jacyś ludzie. Dzieją się antagonizujące wydarzenia. Tylko w ostatnich latach na Podlasiu chodzi a to o zamalowane tablice z białoruskimi napisami, spaloną cerkiew, marsze ONR czy rocznice rajdu „Burego”. W Palestynie zaś oderwanie się od spraw polityki jest jeszcze mniej sposobne. Na ulicy co i rusz przetacza się kolejny protest palestyńskiej młodzieży, w powietrzu wisi intifada, a piątkowym modłom  zamieszanie wokół jerozolimskiego meczetu Al-Aksa. Z jeden strony na Podlasiu mamy multum działaczy narodowych (większości i mniejszości), zaś w Ziemi Świętej dziesiątki stronnictw palestyńskich i żydowskich zabiegających o względy jednostek. Tu i tam trwa walka o rządy dusz. Istnieje niepisana potrzeba zapisania się gdzieś. Ktoś stale pyta o zdanie, agituje, wchodzi do domu. Takie problemy nie dotyczą wszak wszystkich. Na Podlasiu próżno szukać podobnego żywota już choćby w jednorodnym etnicznie powiecie wysokomazowieckim, a jako przeciwwagi na Bliskim Wschodzie w jakimkolwiek regionie pobliskiej Autonomii Palestyńskiej Jordanii.

Bliskość granic na obu kontynentach generuje uwagę służb mundurowych. Przepisy, zakazy, nakazy. Tak oto rolnik z pogranicza na Podlasiu i w Palestynie staje się zwierzęciem politycznym. Wbrew własnej woli. W tle wciąż widnieje wielka polityka. Palestyńczyk jako pojęcie określające przedstawicieli danego narodu w świadomości społecznej, w mediach Europy i świata nie istnieje w oderwaniu od polityki. Z oczywistych przyczyn zwłaszcza w Izraelu. Podobnie „Białorusin” w Polsce. Gdziekolwiek w radiu bądź telewizji pojawi się temat wschodniego sąsiada Polski i Białorusinów jako nacji, tam wciąż podąża kontekst polityczny. Zarówno na szczeblu oficjalnym, jak i w ogólnym odczuciu społecznym. Dyskusja o prezydencie Łukaszence, o opozycji, o ruchu bezwizowym, o afrykańskim pomorze świń, o ochronie zewnętrznej granicy UE. Kontrabanda, niekończące się druki do wypełniania na granicy, podatki dla wyjeżdżających po zakupy do Polski. Żyjąc w towarzystwie granic dzielących jeden naród nie sposób czuć się do końca swobodnie. Zwłaszcza, że zarówno między Rzeczpospolitą a Białorusią, jak też między Izraelem a Palestyną nie chodzi o tej sytuacji polepszanie. Można odnieść wrażenie, że wręcz przeciwnie. Jak utrudnić. Jak uprzykrzyć. Jak zniechęcić do podróży do współziomków. A przynajmniej tak było do niedawna. Jak nie mur betonowy, to celowo posadzony las.

Kolejne deja vu czekało mnie przy granicy terenów administrowanych przez Autonomię Palestyńską a Izraelem na południowych przedmieściach Jerozolimy. Choć żółto-spalona ziemia oraz palmy stanowiły zupełnie inną scenerię niż wysokie świerki przed Połowcami, albo drewniane domki w Bobrownikach, to starcie szaraczka z wszechpotężnym autorytetem państwa dokładnie to samo. Palestyńczycy solidnie przetrząsani na izraelskich checkpointach w drodze z Betlejem do Wschodniej Jerozolimy przypominali zawsze spolegliwych Białorusinów. Nie chodzi tu nawet o realia granicy jako takiej, ale o charakterystyczne  postawy zaobserwowane przy moich przejazdach na Białoruś i z powrotem. Pomieszanie strachu i bezbrzeżnej pokory wobec przedstawiciela władzy. Świadomość własnej słabości i niemocy wobec mocniejszego. Palestyńczycy cierpliwie znoszą rewizje osobiste przeprowadzane przez gówniarzy z potężnymi karabinami, a Białorusini cierpliwie wystają w kilkugodzinnych kolejkach. Tak musi być i koniec. Izraelscy żołnierze reprezentują w opinii większości ludności arabskiej tymczasowego okupanta. Białoruska straż graniczna oczywiście nimi nie jest, ale w pewnym przenośnym sensie reprezentuje ciemiężcę wewnętrznego. Wschodnią despotię, jaka wbiła się głęboko w rosyjską, a następnie w sowiecką duszę, czego doświadczyła i co przejęła w siebie za czasów ZSRR Białoruś. Oni – mogą wszystko, my – nie możemy nic. Suweren tylko z nazwy. Zdany na łaskę i niełaskę silniejszego.

Osobny rozdział to przybysze. Choć skala zmian różna w swym natężeniu na Podlasiu i w Palestynie, to jednak znowu łączy te dwa światy. Wraz z powstaniem państwa Izrael w szczególności, a w ograniczonym zakresie przed 1948 r. na słabo zagospodarowane tereny Ziemi Świętej przybywać zaczęli pierwsi żydowscy osadnicy. Dołączyli oni do symbolicznej grupy zaledwie ok. 50 000 przedstawicieli narodu wybranego, który zamieszkiwał Palestynę pod koniec XIX wieku. Ubodzy Arabowie sprzedawali oferującym dorobek życia przedstawicielom żydowskiej diaspory na sprzedaż swoją ziemię bez przykładania wielkiej wagi do dalekosiężnych konsekwencji. Efektem był lawinowy przyrost ludności żydowskiej i rychła zmiana proporcji zarówno w samej Jerozolimie jak i na obrzeżu współczesnego państwa Izrael. Częściowo oczywiście „winę” za późniejszy los Palestyny ponoszą decydenci świata, jacy po tragedii Holocaustu wytyczyli w regionie nowe granice, ale nie byłoby sukcesu aliji (w myśl idei syjonistycznej powrotu Żydów do ojczyzny), gdyby nie prosta chęć zysku leżąca u podstaw jednostkowych decyzji o sprzedaży ojcowizny. Czy nie tym jest właśnie sprzedaż baćkouszczyny na Podlasiu? Czyż nie to dzieje się już od wielu lat po cichu na podlaskich wsiach?

Mem poświęcony dramatowi Tokarów po 1945r. ze strony Howorymo Po Swojomu

Nie zapomnę, jak uczestnicząc w jednym z pierwszych w swoim życiu festiwali „Tam po majowuj rosi” zawitaliśmy do wsi Grabowiec pod Bielskiem Podlaskim. Usłyszałem tam od zmartwionego, skulonego staruszka, że bardzo cieszy się z organizacji takiej białoruskiej imprezy, bo na co dzień coraz bardziej dominują katolicy. „Szlachcicy nas perejmajut” – wyszeptał mi konfidencjonalnie, ze smutkiem w oczach. Z jednej strony nawołocz jest potrzebna, bo przecież komuś trzeba sprzedać te puste, niszczejące chaty na polsko-białoruskim pograniczu, ale z drugiej pojawiają się opinie podobne do powyższych. Zwłaszcza wśród pamiętającego ludne wsie białoruskie starszego pokolenia Podlaszuków. Zmiana stosunków ludnościowych to oczywiście długi proces, ale przybierający na sile wraz z wymieraniem białoruskiej mniejszości. Puolakuw sztoraz to buolsz. Dom po domu, kolonia po kolonii, wieś po wsi napływowej ludności na Podlasiu przybywa. To ubogaca i poszerza horyzonty – czemu nie? Ale przy tym powoduje zatracenie charakteru. Utratę domu. Podobnie postępuje dobrowolna kolonizacja wschodniej Jerozolimy. Nawet dziś żydowscy nabywcy płacą wielokrotność właściwej ceny nieruchomości od ubogich Palestyńczyków w bezpośrednim sąsiedztwie Góry Oliwnej.

W Palestynie błędy z przeszłości naprawia dziś przyrost naturalny wśród Arabów, niezmiennie pozostający na bardzo wysokim poziomie. Święta wojna z Bliskiego Wschodu nie przypomina też drobnych przepychanek katolicko-prawosławnych. Śmiesznych wobec tamtej zapalczywości. Co jednak uratuje białoruski etnos wschodniego Podlasia? Czasu i perspektyw na demograficzną rewolucję coraz mniej.

Mateusz Styrczula