- Skit w Odrynkach
Kładkę z każdej strony oblewa woda, podobnie jak i całą wysepkę, na której ojciec Gabriel zbudował skit, czyli prawosławną pustelnię. Dopiero teraz, na wiosnę, widać, że pustelnia naprawdę zbudowana jest na bagnach. Nad wodą lecą gęsi, pierwszy znak zbliżającej się wiosny, zza grubych chmur pobłyskuje od czasu do czasu słońce, odbijając promienie w złotych kopułach cerkwi. Przed wejściem na kładkę, na niewielkim parkingu w sosnowym lasku, stoi kilkadziesiąt samochodów. Większość ma rejestracje białostocką, ale są też z daleka, z Warszawy, z Poznania. Mimo że Odrynki są wsią prawie całkowicie wymarłą, na niedzielne nabożeństwo przyjeżdża wiele osób. Ściąga ich sława tego miejsca, może duchowe tęsknoty, poszukiwanie duchowej głębi. Coś sprawia, że zamiast do swojej cerkwi w Hajnówce czy w Narwi wolą przyjechać tutaj, do ojca Gabriela.
Jestem trochę spóźniona, w cerkwi trwa nabożeństwo. Uczestniczy w nim około stu osób. Cerkiewka kilka miesicy temu została częściowo spalona, prawdopodobnie było to celowe podpalenie. Uważa się, że zrobili to polscy nacjonaliści, którym nie w smak obecność prawosławnych na Podlasiu. Wcześniej ojciec Gabriel był nachodzony, straszony, grożono mu. Kilka lat temu pustelnia została zdemolowana przez nieznanych sprawców. Dzisiaj po pożarze nie ma już śladu. Cerkiew została obudowana, drewniane ściany lśnią nowością, a nowe ikony złotem. Przyglądam się im. Próżno w cerkwi szukać ikon unickich, których pełno w starych cerkwiach Podlasia. Nie znajdziesz tu barokowych aniołków i zlatynizowanych Madonn. Wszystko ma być prawowierne, zgodne z kanonem. Po lewej stronie zatem carskich wrót na wiernych patrzy bizantyńska Bogurodzica, po prawej wizerunek Chrystusa wzorowany na ikonie z klasztoru św. Katarzyny na Synaju.
Po nabożeństwie pora na ogłoszenia cerkiewne. Pustelnię czeka moc inwestycji, ale ojciec nie chce o nich mówić, bo jak się za dużo wie, to głowa zaczyna boleć. Dość wiedzieć, że w Odrynkach ma być wylany asfalt. Poza tym ojciec chce podzielić się z wiernymi swoimi przemyśleniami na temat przyjmowania uchodźców. – Otóż uchodźcy nie są nam do niczego potrzebni – mówi. – Powinniśmy jako obywatele być przeciwni ich przyjmowaniu. Widzimy co dzieje się w krajach, do których przybyli – niepokoje, konflikty, same problemy. Muzułmanie przyjeżdżają, zabierają nam nasze chrześcijańskie świątynie i zamieniają je w meczety, niszczą naszą kulturę. Jeśli ich przyjmiemy – zniszczą także nas, a my, prawosławni, chcemy po prostu nadal żyć tutaj w spokoju i chodzić spokojnie do cerkwi, jak nasi przodkowie. Władze naszego kraju powinny wzorować się na Putinie. Jeśli chcesz uchodźco zamieszkać w Rosji, to tylko na wizę turystyczną i co dwa dni obowiązkowo meldować się na policji. Ci, którzy uciekają przed wojną, niech szukają pomocy u swoich, na przykład u nafciarzy z Arabii Saudyjskiej. Tak, ci mają pieniądze, by ich przygarnąć i im pomóc. Byle dalej od nas, bo my im pomagać nie chcemy – wnioskuję, że archimandryta miał na myśli uchodźców wojennych z Syrii.
Skit w Odrynkach gromadzi coraz więcej sympatyków. – Chciałem żyć w pustelni i w biedzie – kontynuuje ojciec Gabriel, a przyszło się żyć z ludźmi i w bogactwie. Miejscowe kobiety przychodzą pomagać ojcu we wszystkim, jedna z nich co niedzielę gotuje wielki gar zupy, by po liturgii każdy mógł dostać miskę gorącej strawy. To sympatyczny gest ze strony gospodarza, wyraz gościnności. Mężczyzna zajmujący się sprzedażą świec przyjeżdża tu z Bielska Podlaskiego. Służy też za przewodnika całkiem sporej grupie turystów, jaka się tu zgromadziła. Prowadzi ich do mniejszej cerkiewki i opowiada: – Pięknie rzeźbiony ikonostas z drewna dębowego powstał w Kursku w Rosji. Wszystkie ikony zostały napisane przez siostry zakonu w Zwierkach na Podlasiu. Wszystko jest nasze i wykonane przez prawosławnych, za prawosławne pieniądze. Ojciec Gabriel ani złotówki nie wziął od obcych, bo z Zachodu idzie samo zło i zepsucie, jak na przykład małżeństwa partnerskie czy bezstresowe wychowanie dzieci – są to jak wiadomo nauki od demona, dlatego na terenie całego skitu nie znajdziecie tablicy, że cokolwiek w tym miejscu zostało dofinansowane przez Unię Europejską.
Nabożeństwo skończone, zupa zjedzona, wierni wracają do domów.
Poglądy ojca Gabriela są surowe i grubo ciosane, podobnie jak bale, z których wybudował na bagnach swoją cerkiewkę. Gdyby wypowiedział je jakiś zwykły, niewykształcony zjadacz chleba na ulicy – można byłoby je skwitować wzruszeniem ramion, gdy wypowiada je kapłan, który naucza swoje owieczki – wzbudzają niepokój, a gdy mówi je archimandryta, którego pustelnia wyrasta na drugi – obok Grabarki – ośrodek promieniowania prawosławia na Podlasiu – wymagają reakcji. Ojciec Gabriel w niuanse się nie bawi. Prosty czarno-biały świat jest łatwiejszy do ogarnięcia i wytłumaczenia. Zagłębienie się w temat wymaga bowiem jakiegoś wysiłku, chociażby intelektualnego, a po co tracić siły i czas tak potrzebne do budowania prawowitego prawosławnego świata w Odrynkach. Wszystko od wieków jest bowiem jasne i wiadome, więc i analizować zbytnio nie ma czego. Do jednego worka wpadają więc imigranci zarobkowi, uchodźcy wojenni, Putin i bezstresowe wychowanie – mix tyle kuriozalny, co mało oryginalny, z logiką opartą na dychotomii myślenia i starej jak świat figurze „swój-obcy”. Wyłania się z tego twarz dość ponura, zamknięta w sobie i ksenofobiczna, ale przede wszystkim – mocno wystraszona. Słowa archimandryty o uchodźcach skupiają w sobie jak soczewce lęki nie tylko Podlaszuków, żyjących gdzieś na rubieżach naszego kraju, są odbiciem dyskusji, jakie na ten temat przetaczają się w ogólnopolskich mediach. I nie chodzi o to, czy lęki te wydają się być przesadzone w sytuacji, gdy polski rząd nie chce słyszeć o przyjęciu żadnego imigranta, bardziej o to, jaką postawę prezentujemy my, przedstawiciele mniejszości narodowej i potomkowie bieżeńców wobec hipotetycznego „obcego” który może stanąć na naszym progu i naszej pomocy potrzebować. Co tak naprawdę różni postawę polskiego nacjonalisty, który podpala prawosławną cerkiew, prezentując niechęć do ludzi według niego „obcych”, ludzi „innej wiary”, których on uważa za zaburzających jednolity i jedynie słuszny obraz katolickiej i prawowiernej Polski,
a postawą jednoznacznej niechęci do „obcego” i „innej wiary” uchodźcy, który może zaburzyć nasz spokojny podlaski, prawosławny świat. Może tylko skala, gdyż w pierwszym przypadku posunięto się do czynów, w naszym obracamy się wciąż w sferze słów i deklaracji. Zawsze jednak i każda sprawa rozpoczyna się od słów. Słowa tworzą rzeczywistość. Niechęć, zarówno w jednym jak i w drugim wypadku, ma to samo źródło. Jest nim strach i brak akceptacji dla „innego”.
- Uchodźcy – problem stary
jak sama ludzkość
Uchodźca był zawsze, nawet przez samą swoją obecność, problemem dla otoczenia, w którym się znalazł. Człowiek wygnany, człowiek w potrzebie, chociażby to był żebrak na ulicy, stwarza w nas dyskomfort już przez samą swoją obecność. Działa na nasze sumienie. Wytrąca nas z naszej strefy komfortu. Domaga się naszej reakcji. Nie lubimy żebraków i nie lubimy uchodźców, bo nie lubimy, gdy sytuacja zmusza nas do przekroczenia własnego egoizmu i oddania czegoś innemu człowiekowi zupełnie bezinteresownie. Dlaczego nie pójdzie do pracy – myślimy – a niech kto inny mu pomoże, dlaczego akurat ja, a co robi opieka społeczna, są chyba jakieś powołane do tego organizacje, niech oni się tym zajmą. Ja mam swoje życie, swoją rodzinę i swoje problemy. Być może tak, ale uważanie się za chrześcijan chyba do czegoś nas zobowiązuje. A jeśli dodatkowo sami uważamy się za potomków uchodźców wojennych, którzy przetrwali dzięki pomocy innych – zobowiązuje nas podwójnie. Niedawno hucznie świętowaliśmy setną rocznicę bieżeństwa. Odbyło się mnóstwo wykładów, wystaw, została wydana książka. Uchodźstwo wojenne z 1915 roku stało się jednym z najważniejszych wydarzeń, wokół których krystalizuje się tożsamość prawosławnej ludności Podlasia. Mamy pewien moralny obowiązek, być może nawet dług do spłacenia. Naszych pradziadów obcy ludzie przyjmowali pod dach, dzielili się swoim chlebem. Dzisiaj nikt nie wymaga od nas, żebyśmy kogokolwiek przyjmowali pod swój dach. Może wystarczyłaby jedynie deklaracja, że w razie gdyby, że jakby hipotetyczny ktoś w hipotetycznym kiedyś, ktoś kto jest w rozpaczliwie sytuacji życiowej, potrzebowałby jakiejś, choćby symbolicznej pomocy, to przynajmniej nie byłby u nas aż tak niemile widziany. Widać, nawet to bywa za trudne.
Pamięć ludzka szybko zaciera szczegóły. Przejawiamy jako ludzie skłonność do mitologizacji i idealizacji własnej przeszłości. Dokumenty historyczne przekazują, że „nasi” bieżeńcy nie byli jakimiś wyjątkowymi uchodźcami. Nie okazywali się być bardziej szlachetni czy lepsi od innych uchodźców w dziejach. Podobnie reakcje otoczenia powielają pewne uniwersalne schematy. Okazuje się, że bieżeńcy spotykali się nie tylko z sympatią i pomocą ludności rosyjskiej. Fala uchodźców wyzwoliła różne, czasem skrajnie negatywne postawy. W 11(3012) numerze tygodnika Polityka (15.03-21.03.2017) pisze o tym Aneta Prymaka-Oniszk, autorka książki „Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy”: „W 1915 roku rosyjskie imperium zalała kilkumilionowa fala uchodźców m.in. z polskich ziem. Ich tragedia wyzwoliła niespotykaną obywatelską pomoc. Ale też niechęć. Mówiono, że niosą zarazę i przestępczość, nie chcą pracować i są roszczeniowi. (…) Mieszkańcy mijanych miejscowości szepczą, że są oni gorsi niż szarańcza. Po ich przejściu zostaje tylko kupa końskiego nawozu i ludzkich odchodów. Do tego kradną. Pasą zwierzęta na cudzej trawie, zabierają snopy i siano ze stogów, kopią ziemniaki i warzywa, wycinają drzewa i łamią płoty na ogniska. „Widzi pan – nigdy nie kradłem, byłem uczciwym człowiekiem. A teraz stałem się złodziejem” – mówi bieżeniec przyłapany na kradzieży drewna (na ognisko, by ogrzać rodzinę). Jego towarzysz nie kaja się: „No i co z tego, że wzięliśmy? A czy naszego dobra nie zabrał Niemiec?” – pyta. Gdy mijana wieś sama szykuje się do wyjazdu, nikt raczej nie broni bieżeńcom brać, co chcą. Ale dalej od frontu dwory wystawiają straże z widłami i psami. Lokalne gazety donoszą o demoralizacji bieżeńców i złości miejscowych, donoszą, że nastroje są tak napięte, że może dojść do zamieszek, że może polać się krew. (…) W głębi imperium nikt nie jest przygotowany na przyjęcie milionów schorowanych, głodnych ludzi. Nie ma infrastruktury szpitalnej ani mieszkaniowej; brakuje jasnych wytycznych i rozwiązań prawnych. Lokalne władze bezskutecznie próbują odmawiać przyjęcia bieżeńców. Także zwykli ludzie, wśród których uchodźcy mają żyć, są pełni obaw. Czy nie zarażą nas swoim tyfusem? Czy nie zjedzą całych zapasów żywności? Kto ich będzie utrzymywać? Ponoć nie chcą pracować! Ponoć nie chcą pić kawy z mlekiem, żądają śmietanki! W gazetach pisze się o uchodźcach, którzy najmują się na służbę, a w nocy uciekają z majątkiem gospodarzy. Przecież wraz z normalnymi ludźmi ewakuowano też więzienia! Pisze się o prawdziwych bieżeńcach, biednych i uczciwych, oraz o „rzekomych bieżeńcach”, bieżeńcach w cudzysłowie”.
- Ewangeliczne przesłanie
Chrześcijaństwo od swego zarania było i pozostało religią moralnie niezwykle wymagającą i w swej istocie – rewolucyjną. Jego uniwersalizm nieuchronnie prowadził do zderzenia wartości, które uznajmy za wielkie, z jeszcze większymi, i do rezygnacji z tych pierwszych w imię miłości do Boga i bliźniego. Kto jest moim bliźnim? – zapytywał Chrystusa pewien pobożny i uczony w zakonie bożym Żyd. W odpowiedzi Jezus przytacza opowieść o miłosiernym Samarytaninie, która ma dowodzić, że bliźnim naszym jest każdy człowiek który potrzebuje naszej pomocy, niezależnie od swej narodowości i wyznania. „Miosierdzia chcę, a nie ofiary” – poucza swoich apostołów Chrystus. Uniwersalizm i głęboki humanizm chrześcijaństwa dobrze odczytali współcześni Chrystusowi przywódcy religijny narodu żydowskiego, arcykapłani, którzy następnie podjęli decyzję o wydaniu go na śmierć Rzymianom, a czynili to powodowani troską o dobrostan swego narodu i wiernością wobec religijnej tradycji, o czym wspomina ewangelia Jana 11: 48: „Cóż uczynimy? Człowiek ten dokonuje wielu cudów. Jeśli go tak zostawimy, wtedy przyjdą Rzymianie i zabiorą naszą świątynię i nasz naród. Lepiej jest dla nas, żeby jeden człowiek umarł za lud, niż żeby wszystek ten lud zginął”. Przesłanie uniwersalnej miłości przypieczętował apostoł Paweł, który w Liście do Galacjan pisał: „Nie masz Żyda ani Greka, nie masz niewolnika ani wolnego, nie masz mężczyzny ani kobiety; albowiem wy wszyscy jedno jesteście w Jezusie Chrystusie”. Dla wielu jego współczesnych, szczególnie dla Żydów przywiązanych do idei narodu wybranego, zrównanie w prawach wszystkich ludzi, w tym nieczystych w ich oczach pogan, okazało się nie do przyjęcia i stało się jednym z powodów, dla których naród żydowski odrzucił chrześcijaństwo. Przywiązani do swoich tradycyjnych wartości, na których zbudowana była ich narodowa tożsamość, nie byli w stanie przekroczyć wewnętrznych, psychologicznych ograniczeń, w tym poczucia wyższości wobec innych, i wykluczyli samych siebie ze wspólnoty „Nowego Izraela”, czyli szybko rozrastającego się Kościoła chrześcijańskiego, w którym każdy, niezależenie od statusu społecznego, płci i narodowości mógł stać się bliski Bogu. Ostatecznie bowiem wszystkie wartości, do których jesteśmy przywiązani tu na ziemi, narodowe i religijne tradycje, w których wyrośliśmy, rodzaj obrzędów, w których uczestniczymy, nie mają żadnego znaczenia przed Bogiem, dla którego jedynym wyznacznikiem prawdziwej duchowości jest nasz stosunek do bliźniego.
- Bizantyński kosmopolityzm
Skoro nie w ewangelii, to gdzie tkwią korzenie prezentowanej filozofii i postawy życiowej? Myśli mimowolnie wędrują do Bizancjum, do którego prawosławie tak ochoczo nawiązuje. Trop ten, jakkolwiek atrakcyjny, wiedzie donikąd, bowiem Bizancjum w swej istocie pozostawało kosmopolityczne. Stanowiło wielkie wielonarodowe imperium, otwarte na przybyszów z zewnątrz, więcej – w ich obecności upatrywało szansę na rozwój. Jan Tzetzes, filolog z XII wieku, opisuje w wierszu stolicę Konstantynopol, witając w nim gości z różnych stron świata i popisując się jednocześnie swoją znajomością języków: „Znajdziecie mnie Scytą pośród Scytów, łacinnikiem pośród łacinników, także do Persów zwracam się po persku, do Alanów mówię w ich języku: Dzień dobry, mój panie, moja archontisso, skąd przybywacie? Tapanchas mesfili chsina korthi kanda i tak dalej (…). Do Arabów, jako że są Arabami, zwrócę się po arabsku, powitam też Rusinów wedle ich zwyczaju, Sdraste, brate, sestrica, mówię, i dobra deni, Do Żydów odezwę się jako przystoi po hebrajsku (…)”. Fragment ten daje nam wyobrażenie o kulturowym i narodowościowym tyglu, zamieszkującym imperium, a nie wspomniał on przecież o wielu grupach, takich jak na przykład Waregowie, służący w gwardii cesarskiej, Niemcy, Skandynawowie, Aglosasi, Katalończycy, którzy służyli nie tylko w armiach, ale budowali potęgę gospodarczą kraju, jako kupcy czy wykwalifikowani robotnicy, przybywali też handlarze z Mezopotamii, Babilonu, Persji, Egiptu i Palestyny. Ówczesne cesarstwo bizantyńskie odznaczało się o wiele większą tolerancją i otwartością na obcych niż ówczesna Europa Zachodnia, ogarnięta religijnym fanatyzmem i prześladująca mniejszości. W Bizancjum też, w przeciwieństwie do cesarstwa zachodniego, każdy cudzoziemiec, niezależnie od warstwy, z której pochodził, miał szansę na karierę, która staa otworem przed każdym, o ile wykazywał się zdolnościami i wykształceniem. Chociaż pochodzenie zawsze miało znaczenie, to w większym stopniu o awansie decydowały względy merytoryczne. Zdolni rusińscy niewolnicy, złapani gdzieś w gęstych puszczach Polesia czy na terenie obecnej Polski, nierzadko robili wielkie kariery na cesarskim dworze, dochodząc do wcale znacznych stanowisk. Kobiety, nawet ze stanów najniższych, miały szansę do poprawę swojej sytuacji poprzez dobre zamążpójście, mogły stać się nawet żonami cesarza. Silna tożsamość, poczucie własnej wartości i kulturowej atrakcyjności, ufność we własne siły w przypadku Bizancjum – podobnie jak i w każdym przypadku – sprzyjały otwartości i tolerancji. Postawy ksenofobiczne i zamykanie się w oblężonej twierdzy świadczą jedynie o poczuciu własnej słabości, niezdolnej do stawienia czoła wyzwaniom współczesnego świata.
- Kim jest prawosławny Chrystus?
Narracja ojca Gabriela nie jest przypadkiem odosobnionym. Podobne postawy czy wypowiedzi miałam okazję nieraz obserwować tu i tam pośród prawosławnej społeczności Podlasia i jej duchowych przewodników. Jej źródła odnajduję w mentalności prawosławnego wschodu, a ściślej rzecz ujmując – w rosyjskim nacjonalizmie i słowianofilstwie. Alain Besançon, francuski filozof i historyk, w swoim genialnym eseju „Święta Ruś” dokonuje szczegółowej wiwiseksji tego oglądu świata i mentalności, u zarania moskiewskiej, następnie rosyjskiej, a w końcu przejętej przez sowietów i kontynuowanej w Rosji współczesnej. Chociaż religijne fundamenty Rosji powstały w Bizancjum, zostały zmodyfikowane i dostosowane do odmiennych okoliczności historycznych. „Rosja długo była krajem słabym i zagrożonym. Nie chodziło tutaj o ataki ze strony Zachodu, który zazwyczaj pozostawiał Rosję w jej lasach. Nacjonalistyczna historiografia bardzo przesadnie eksponuje zagrożenie zachodnie” – pisze Besançon. Do ukształtowania się mitu „świętej Rusi” jako ziemi wybranej przez Boga dochodzi w wieku XV, wraz z objęciem tronu przez wielkiego księcia moskiewskiego Iwana III Srogiego, dziadka pierwszego cara Iwana Groźnego. Upadek Konstantynopola i małżeństwo Iwana Wasiljewicza z bizantyńską księżniczką Zoą Paleolog sprawia, że Moskwa uznaje się za jedyną prawowierną spadkobierczynię Bizancjum, a Filoteusz z Pskowa wypowiada słynne słowa: „Dwa Rzymy upadły, ale trzeci trwa i czwartego nie będzie. Pod całym niebem jest jeden car u chrześcijan… w Moskwie”.
Autorytaryzm Iwana Groźnego doprowadził do przekształcenia się państwa moskiewskiego w sektę, która zamknęła się w sobie na całe stulecia. Na jej terenie nie mogli przebywać katolicy ani Żydzi. Zmarginalizowana na własne życzenie Ruś była biedna, niedoinwestowana i słabo zaludniona, panował w niej terror, barbarzyńskie obyczaje i pijaństwo, nie przeszkadzało to jednak Rusinom pławić się w nieprawdopodobnej megalomanii, uznając swoje państwo za jedyne królestwo boże na ziemi oraz jedynego spadkobiercę imperium cesarzy. Car-kat uznawany był za dar boży dla ludu, za jego bicz, smagajcy za nieprawości i grzechy (co lud winien znosić w pokorze i milczeniu), podczas gdy sam car staje ponad prawem. Autorytarne tradycje kontynuują następnie wszyscy rosyjscy władcy. Nie ujmuje to niczego ludowi, wręcz przeciwnie, upodabnia do go cierpiącego Chrystusa. Im bardziej cierpi, tym lepiej, gdyż tym większa dosięga go łaska, więcej – im bardziej nurza się w grzechu, tym lepiej, gdyż łaska zbawienia i miłosierdzia okazuje się tym większa. Pojawiają się twierdzenia typu „Ogromu cierpienia narodu rosyjskiego nie może nikt zrozumieć, trzeba je poczuć” lub „W Rosję trzeba wierzyć”. Rosyjska dusza, tkliwa i sentymentalna, łatwo roni łzy wzruszeń, co nie przeszkadza jej za chwilę przechodzić obojętnie wobec ogromu krzywd innych. W świadomości ludu nigdy nie nawiązała się zależność zbawienia od moralnego postępowania. Wiara prawosławnego Rosjanina nie polega na jurydycznym wypełnianiu dobrych uczynków. Etyka i moralność mają znaczenie drugorzędne. Większą rolę odgrywają emocje, mistyka, poczucie „zjednoczenia w Bogiem”, duchowa kontemplacja – rzeczy nie poddające się żadnym opisom i nieosiągalne dla zracjonalizowanych zachodnioeuropejskich umysłów. Takie stanowisko w historii nie jest niczym nowym ani oryginalnym, gdyż zbliża to duchowość prawosławną do systemów gnostyckich, obecnych w łonie chrześcijaństwa niemalże od samego początku.
- Szeroka dusza rosyjska kontra
zachodni racjonalizm
„Cudzoziemców zawsze dziwiły sprzeczności, jakie rozdzierają człowieka rosyjskiego – pisze Besançon. Zaskakuje ich pobożność, napady łagodności, hojność, niewielkie przywiązanie do dóbr tego świata. Z drugiej strony szokuje ich brutalność, napady okrucieństwa, łupieżcze skąpstwo (…), ich materializm i spirytualizm. Anioł i bestia w jednym człowieku (..). Literatura rosyjska czerpie dumę z tych kontrastów. Pogardza złotym środkiem, rozsądnym stylem bourgeois, który jest jej wstrętny, a opiewa „szeroką duszę” rosyjską, skłonną do skrajnych wahań. To właśnie dlatego Rosja cieszy się, że nie jest częścią Europy. Czuje się z niej wykluczona zarówno przez swoją naturę, jak i przez łaskę. Głośno przeklina porządek europejski, jednocześnie czując wobec niego zazdrość. Nierzadko widzi się Rosjanina przyjmującego postawę uniżenia, nawet wobec cudzoziemca. W żaden sposób nie zmienia to jednak poczucia wyższości ontologicznej w porządku chrześcijańskim, gdyż żywa świadomość własnej grzeszności pozwala czuć mu się w sensie mistycznym lepszym od letniego cudzoziemca z jego bezużytecznymi cnotami”.
Przekonanie, iż Rosjanie są narodem wybranym, jest stałym wątkiem twórczości rosyjskich słowianofilów, do których zalicza się takich pisarzy jak Puszkin, Dostojewski czy Tołstoj. Idea ta, kontynuowana przez Kirejewskiego, który swoją twórczość koncentruje na krytyce i odrzuceniu kultury europejskiej i udowadnianiu, iż jedynie w narodzie rosyjskim a przede wszystkim w Świętej Cerkwi Prawosławnej, tkwią żywe źródła. Dostrzega on, iż pomimo tego cywilizacja nie rozwinęła się w Rosji tak samo bujnie jak w Europie, ale znajduje na to prostą odpowiedź: bo Rosjanie zamiast kultywować swoje tradycje nieustannie starają się ową Europę naśladować. Wątki słowianofilskie w takiej formie powracają potem nieustannie w twórczości m.in. Chomiakowa, Askakowa, Danilewskiego, Leontiewa. Doprowadziło to do ukształtowania literatury rosyjskiej, która często podejmuje temat przebóstwienia rosyjskiego ludu, lecz „Chrystus zmieszany z rosyjskim ludem staje się bożkiem. Chrystus jest ikoną, synem Rosji, nie Boga” – uważa Besançon – „Chrystus i Duch Święty zostali znacjonalizowani, ponieważ mogą zostać prawidłowo zrozumiani jedynie przez Kościół wschodni i rosyjski”.Tradycje te w mniejszym lub większym stopniu pozostają obecne w Rosji do dziś. Bierdiajew, kolejny rosyjski słowianofil, analizował pod tym kątem nawet komunizm. Uważał, że komunizm z jego totalitaryzmem, szpiegomanią, państwem policyjnym był w istocie powtórzeniem rządów rosyjskich carów. Jednocześnie czuje wobec Lenina i Stalina wdzięczność, gdyż uważa, że komunizm uchronił Rosję od wpływów „zgniłego kapitalizmu” i przyjęcia burżuazyjno-liberalnych europejskich wartości, co poczytywałby jza największą hańbę.
Podsumowanie
Myśl słowianofilska zakorzeniła się głęboko w literaturze i mentalności człowieka wschodu. Powraca ona nieustannie i jest podejmowana na nowo przez różne, nie tylko literackie, środowiska. Nie ewoluowała ona jakoś szczególnie przez całe stulecia, raczej powtarzając monotonnie w różnych formach jeden i ten sam temat. Może więc nie to jest jej celem. Na pewno przechowała pewną tradycję. Tropienie korzeni tych tradycji wydaje mi się fascynujące. Zawsze bowiem warto bardziej świadomie podchodzić do tego, co w wydaje nam się ważne w otaczającej rzeczywistości, otaczającej nas z każdej strony jak ocean, nieustannie falującej, zmieniającej się i niosącej kolejne wyzwania. Niezależnie od niestabilnych czasów czy zmieniającej się sytuacji społeczno-politycznej, wyzwania, przed którymi przychodzi stawać kolejnym pokoleniom, są w swej naturze podobne. Profesor Władysław Bartoszewski, który przeżył czas wojny i był więźniem Auschwitz, zapytany o to, w jaki sposób w skomplikowanych warunkach podejmować właściwe decyzje, odpowiedział: „Na wszelki wypadek zawsze warto postępować przywozicie”. I niech to pozostanie mottem tego artykułu.
Ewa Zwierzyńska