Kod nieobecności. Szkic dla naszych maturzystek

Niżej. Ilekroć zdarzy mi się wspomnieć coś z dzieciństwa, to widzę je tak, że jest poło­żone niżej, że obraz niemal płoży się po ziemi. Dziecko jest tam w dole wraz ze swoim światem. I wewnętrzne oko leci w dół, gdzieś za plecy. Tamten dół jest piękny. Skrzy się śnieg albo świecą rumianki i mlecze z ciemnozielonej murawy. Jeszcze niżej biega kot. Jeszcze niżej toczą się małe piłki kurcząt. Jany kociacca i wiasiołyja. Nieostrożny ruch nogą lub nieostrożny ruch drzwiami i piłka kurczaka pęka. Pamiętam: miałam ze dwa lata, kiedy zbyt mocno przytrzasnęłam ciężkie drzwi w sieni, i pękła ta żywa żółta piłka, ukazując czerwoną dętkę, też okrągłą. Pierwsze spotkanie z nieobecnością. Nie przeraziło. Nie miałam jeszcze pojęcia o jej strasznej ostateczności, dotyczącej również mnie.

Drugie spotkanie z nieobecnością: dogorywa pod oknem ukochana kotka matki. Zjadła jakąś truciznę. Nad nią przyćmiony klosz światła. Wąsy światła łączą się z wąsami kotki. Okno na nią tak patrzy i tak pieści. Kotka była szarożółta i duża. Ja miałam może cztery lata. I to jeszcze nie przeraziło. Potem przerazi, kiedy odżyje to wspomnienie. Przerazi, odżywając, w pierwszej klasie podstawówki, kiedy wyrwałam z elementarza strony z bajką o koguciku, który gdzieś zabłądził i nigdy nie wrócił do domu. Tak bardzo żal mi było tego kogucika, że nie mogłam zatrzymać tej bajki w elementarzu. Zdawało mi się, że te strony drżą, że kogucik błaga o pomoc ludzkim głosem, że jest ludzkim dzieckiem. I wtedy powrócił obraz kotki i pisklęcia.

Starsze kuzynki, a wszystkie są starsze, uśmiechają się do mnie nade mną. Zdaje mi się, że te uśmiechy to ładnie pęknięte piłki z mnóstwem młodych białych zębów. I ja się uśmiecham młodymi białymi mleczakami. Ja do góry, a one w dół. Z roześmianych piłek leje się na mnie jasność i okrywa mnie. Miło mieć takie wspomnienia. Kuzynki to siostry cioteczne. Wszystkie niebieskookie i jasnowłose. Jestem jedynym czarnookim dzieckiem w tej matczynej rodzinie. Moje włosy są jeszcze jasne, potem ściemnieją w rudawy kasztan. Potem staną się białe. Każdy człowiek w końcu staje się takim starym blondynem, a w dodatku nasi tacy blondyni mogą być już innej narodowości i innego wyznania.

Widzę siebie, jak trzymam się matczynej łydki. Matczyna łydka zdaje mi się kolumną bezpieczeństwa, a matka – potężną siłą, która mnie obroni w każdej sytuacji. To wszechmocna skała, za którą mogę si­ skryć w razie każdego niebezpieczeństwa. I ona staranuje, zepchnie z drogi wroga dzieci. Abaronisz minie, mama? Abaraniu! Zausza? Zausza! A mama czasam szaptała: Nima spakoju na świeci, a u żanczyny małoja dzicia. Ja heta czuła, ali ni zwiartała uwahi. I tak zdawałaso, szto mama heta skała. My usie tak dumali, i ni hawareć, szto nie. Takoja czućjo heta byu kod naszaho żyćcia. My hawaryli: mamka. Mamka u chaci? Twaja mamka dzie? To charakterystyczne nasze zdrobnienie kiedyś drażniło mnie, a przecież było takie ciepłe.

Widzę, jak mnie ojciec fotografuje. Często to robił. Mam do tej pory jego lustrzankę. Nieco się rozchybotała. Zgubiła śrubki. Ale wciąż jest sprawna. Widzę, jak ojciec umieszcza aparat na statywie i prosi mnie, abym się nie poruszyła, bo mu się zamażę albo wyjdę potrójnie. Tato, ja ni chaczu mieć piaciarych waczej i try haławy, ali trudno wystajać na miescy.

Nikt poza mną tego nie widzi. Dalekie to i całkowicie we mnie.

Przestałam zaglądać do albumów z fotografiami. Strach, że zobaczę tamto życie, tamte twarze, granatowe gęste włosy matki, jasne gęste włosy ojca. Nie ma już matki i ojca, i mnie tamtej nie ma. Nie ma tamtego dziecka. Ta nieobecność jest nieodwracalna. Widzę siebie w pamięci. Rodziców i kuzynki widzę w pamięci. Tak lepiej. Bez fotograficznego zbliżenia.

Filozof białoruski Walancin Akudowicz mówi, że naszym białoruskim kodem jest kod nieobecności. Przecież on ma na myśli zarazem ludzką egzystencję, dlatego zaczęłam od dzieciństwa, ale niezupełnie to tak – chodzi jednak o kod białoruskiej nieobecności, kiedy wraz z dzieciństwem nieodwracalnie znika okazała część białoruskości, to jest więcej jej znika niż trwa i powstaje (przez pamiętanie i przez nową postać tej samej tożsamości). Białorusini tu i teraz, w Polsce, wiedzą aż nadto, że białoruskim kodem jest nieobecność i przeżywają to. A odczuwanie egzystencjalnego kodu nieobecności jest przez ludzi tłumione. Tak lepiej. Nikt nie jest wstanie żyć ze świadomością, że nieodwracalnie znika, że ciągnie za sobą długi ogon siebie nieistniejącego, siebie dziecka, że tylko ta jedyna pamięć tu oto tego człowieka widzi to.

Jeszcze raz. A jeśli doświadczamy znikania swego narodu? I jest to nieodwracalne?

Żyjemy z rozciągniętą w czasie traumą i jednak z poczuciem winy, że to przez nas samych znikamy, przez nas asymilujących się, ale i przymuszających do asymilacji dzieci, siostry, braci, sąsiadów, redaktorów.

Chyba że świadomą zmianę narodowości uznajemy za sukces. Tak dzieje się z emigrantami, ale niektórzy z nich zachowują podwójną tożsamość i dwukulturowość. Niektórzy asymilują się całkowicie, także Polacy w nowych ojczyznach, a niektórzy wcale. Zasiedziałe w jednym miejscu od wieków mniejszości też się asymilują całkowicie i dobrowolnie, jak białoruska w powojennie okrojonej Polsce (żyjąca tu „od zawsze”). Ale co wtedy z pamięcią o rodzicach? O własnym dzieciństwie? O języku dzieciństwa? Chyba że jest jeszcze inaczej: uznajemy się za ludzi planety Ziemi, bez narodowości, narodu, własnej kultury. No to wtedy co mamy? Nie powstali jeszcze ludzie planety Ziemi. Nie ma jeszcze najnowocześniejszej kultury, łączącej Ziemian. Mamy w tym miejscu medialny komercyjny bełkot, hodujący bezmyślność trwania bez refleksji, a więc jest to bolesny brak kodu obecności własnej kultury. Niektórym to wystarcza. Niektórych zadowala ten brak; jakieś disco-pisko. Mnie nie zadowala. Dla mnie jest bolesny. Bo jest to ogłupiający zamiennik globalnej kultury, która jeszcze nie powstała. Pozostanę bikulturowa. Nie mogę wyrzec się dzieciństwa, ani wspomnień o nim. Nie chcę zamienników kultury. Nie chcę kultury podmienianej na głupotki dla idiotów kultury.

Białoruskość to mentalność, którą bez przerwy opowiadam. To pociągająca mentalność, rodzaj kuszącego autsajderstwa w zalewie tandety jednakowości. Maturzystka w „Cz” pisze, że zaczyna kochać białoruskość, że to rodzaj zakochania. Otóż to. Z białoruskością jest tak, że albo się jej pozbywamy z pogardą, albo się w niej zakochujemy. Tę miłość – właśnie to! – należy opowiadać. Inne recepty trwania nie zadziałają. Inne recepty zazwyczaj są polityczne. Białoruskość sprowadzona do polityczności kurczy mowę o niej, ogranicza cały jej fenomen do kilku haseł, a przede wszystkim do politycznej utopii: jak zrobimy tak i tak, majdan czy inną rewolucję, nawet krwawą, to natychmiast będziemy w raju, a on nie będzie miał końca. Sprawy niepolityczne, egzystencja, język, mentalność, kultura, osobowość, nauka – to musi górować nad wszelkimi politycznymi hasłami i utopiami – musi je wyprzedzać swoją mocą z całej mocy. Inaczej każda rewolucja po­re swoje dzieci. Najpierw jesteśmy my, ludzie tacy a nie inni, z taką, a nie inną potrzebą, z tym co możemy, a czego nie możemy. My z naszym rozumem, talentem, uczciwością, odwagą, pracowitością, nawet bezradnością. Najpierw muszą nabrać sił nasze pozytywne cechy i stać się uporem trwania. Opowiadanie bezradności wobec zalewu zła jest także oporem, niezgodą.

Wstrząsające słowa. Pierwsze należą do naszej reżyserki Agnieszki Holland. Powiedziała w jednym z wywiadów: „Polska to jedyny kraj w Europie, gdzie Żydzi nie przestali się ukrywać”. Natychmiast to samo myślę o naszych Białorusinach. Ukrywamy się. Jeszcze sobie nazwiska polszczymy z Iwaniuków na Iwaniaki (o czym pisał Redaktor; nie wiem, czy bardziej zdumiony, czy przerażony).

Następne wstrząsające słowa należą do Daniiła, którego cytowałam w innym szkicu, ale tych słów– nie. Brzmią (z „Miesiąca do góry nogami”): „Prawdziwy antyfaszysta to rzecz o wiele poważniejsza i trudniejsza niż po prostu nienawiść do faszyzmu”. Daniił pół wieku temu przewiduje postanie systemów, „gdzie wszystko, co faszystowskie, będzie bez swastyki, gdzie brunatne będzie udawało niebieskie”.

Pisze: „Gdybym mógł wyprowadzić taką formułę, żeby Oświęcim nie przekszta­cał się w muzeum, żeby te wszystkie eksponaty, bunkry, piece – pozostały zagrożeniem”.

Opisuje sytuację, kiedy młody Niemiec nastawia głośno radio, aby zagłuszyć recytacje wierszy nie-Niemców. „Młody faszyścik” – konstatuje.

Tak. Antyfaszyzm to stan ciągłej podejrzliwości, że faszyzm nie umarł, że rośnie w inaczej skrojonym garniturze, mundurze, umyśle, że nadal jest groźny i niezmiennie wiąże się z neonacjonalizmem, z ustawianiem ludzi według relacji: tu my, sami swoi, sami dobrzy – tam wy, sami obcy, sami źli. A to wszystko bez swastyki i bardzo miłe dla nas, samych swoich, samych dobrych.

Poraziły mnie słowa Szymona Weissa: „Czytam nazwiska Żydów-ubeków i zastanawiam się, czy mi wolno krytykować Polaków”. Czy ktoś z nas może tak pomyśleć o nas? Sokrat mówił, że naszych ubeków było niewielu, a szefami nie byli. Dzisiejszy nacjonalista może zwalić na nich całą winę za komunę. I z biełarusaŭ zrabić hałoŭnych worahaŭ. Także probawali rabić zaraz paśla zdychu kamuny i ni wyszło, bo biełarusy padniali kryk. Nasz tadyszni kryk byŭ krykam swabodnych ludziej prociŭ nacjanalistaǔ. Strasznyja nacjonalisty robiacca z naszych neafitaŭ, jakija robiać z sibie druhi narod, ŭchodziaczy ŭ balszynstwo z krykam prociŭ biełarusaŭ, jakimi ŭczora sami byli (Redaktar ab jich pisaŭ). Zasrancy, jakija kaleczać żyćcio ludziej.

Jeszcze Daniił: „To wspaniałe, że duch człowieka nie jest związany z czasem, jest mocniejszy niż czas, jest większy niż czas”.

I to od Daniiła: „Nigdzie prawomyślni nie cieszyli się takim poważaniem jak w Niemczech”.

Powyższe wszystkie cytaty zmuszają mnie do reakcji. Moją reakcją jest poruszenie, trwoga i moja wstrząśnięta poniższa myśl:

Żaden z powyższych głosów nie był skomercjalizowany, ani nie był rynkowy, ani nie był mainstreamowy, to jest modnie głupiejący i modnie szokujący, z wirtualną repliką, szybszą od myśli. To głęboko ludzkie słowa, których nam tak brakuje. Brakuje nam wolnych słów ludzi wolnych. W teatrach, w literaturze, w mediach. Brakuje jak chleba, powietrza, domu.

Kiedy piszę powyższe słowa, łapię się na myśli, że moim przewodnikiem jest antyfaszystowskie nastawienie umysłu i nieustanne wietrzenie podstępu w bełkocie medialnym, ksią­kowym, teatralnym (to ma oduczyć mnie sprzeciwu i rozumu). Jest to zarazem nastawienie antymizoginiczne. Stary faszyzm był dziełem mizoginów. I taki jest neofaszyzm. Moje nastawienie wynika z autsajderstwa – wielorakiego, białoruskiego, kobiecego, innowierczego. Ja to lubię. Lubię Białorusinów, którzy to lubią i nie ukrywają się.

Wstrząsnęły mną słowa Mony Eltahawy, działaczki przeciw przemocy wobec kobiet, przeciw handlowi ludźmi: „Jeśli nie chodzi o prawa kobiet, to nie jest to rewolucja” (głos na Planete+). W tym sensie kanał Biełsat nie jest rewolucją, bo tam nie ma mocnego samodzielnego głosu kobiet przeciw mizoginicznemu patriarchalizmowi. Z tego samego powodu nie jest rewolucją rosyjska telewizja. I wszystkie nasze telewizje nie są rewolucją. Są to pozory nowoczesności. Kobiety w telewizjach ukrywają słowo „feminizm”. Ten najpoważniejszy prąd filozoficzny traktowany jest jak ideologia i samo zło? Jeśli nie ma kobiet w dyskusjach, a są delikatne potakiwaczki (ciągle delikatniejące), to nie są to dyskusje. Jedynie na Planete+ czasem jest obecna kobieta, która mówi.

Na Planete + obejrzeliśmy dokument o Hannah Arendt. Dokumenty na tym kanale nie są popkulturowe, to jest nie pozbawiają omawianej osoby istotnych myśli. Nie pokazują ludzi płci żeńskiej wyłącznie od strony kuchni, miesiączek i podpasek. Wstrząsająco zabrzmiały słowa Hannah z jej rozprawy „Banalność zła”: „Zło żywi się truizmami i wynika z powierzchowności”. Tak! Kilka nośnych frazesów epoki i już jesteśmy rozumni. Nie jesteśmy. Możemy sobie przylepić nowych bohaterów z wczorajszych bandytów i czyścicieli etnicznych, ubarwić modnie ich życiorysy, stworzyć z nich bohaterskich antykomunistów, ale to nie czyni z nas ludzi rozumnych. Proszę Tola, aby szybko zapisywał następne myśli Hannah, bo się przydadzą naszym maturzystkom. Maturzystki, czytajcie Hannah Arendt, to zrozumiecie swoją tożsamość, to się nie będziecie przyłączać do stada, to nauczycie się odwagi samodzielnego myślenia. „Wielość jest warunkiem wolności” – mówi Hannah, sama bikulturowa, sama autsajderska. Tak! Wielość kultur to sytuacja, kiedy nie ma obywateli drugiej kategorii, innowierców, mniejszości, wolnomyślicieli, kobiet. „Ideologia to ukrócenie ludzkiej zdolności do mowy”. Tak! Politycy tworzą ideologię wolności. Zamiast poczucia, że jesteśmy wolni, mamy kilka medialnych frazesów o wolności. Hannah uważała, że nie należy robić z Palesty­czyków obywateli drugiej kategorii, za co zbierała cięgi od swoich. Ja też zbieram cięgi od swoich. Nie lepiej zamiast cięgów posłuchać, co ma do powiedzenia kobieta? Utwierdzanie tradycyjnego błogiego stanu bez kobiety, przecież to są martwe dyskusje. I jeszcze to od Hannah: „Uchodźcy w oczach polityków to zbędny pył, obciążający Ziemię”. Nie muszę tych słów komentować. Godnie w stosunku do tego „pyłu Ziemi” zachowała się jedynie Angela Merkel. Czy ją lubimy, czy nie, to jednak zachowajmy dla niej ten znak godności. Wielu traktuje Białorusinów jak pył obciążający Ziemię, ale wielu Białorusinów tak traktuje siebie.

Duch człowieka. Daniił mówi, że duch człowieka jest mocniejszy i większy niż czas – zastanowię się nad tym. I znowu sięgnę do jego książki.

Opisuje Plac Pigalle, opanowany przez prostytutki i turystyczne zastępy ciekawskich i zachęconych. A Daniił widzi ten plac z czasów Komuny Paryskiej. Widzi tamte kobiety, Komunardki. Niektóre poszły na szafot. Za Deklarację Praw Kobiety i Obywatelki na szafot poszła Olimpia de Gouges. Na Placu Pigalle walczył kobiecy batalion, 120 kobiet pod dowództwem Luizy Michel i Rosjanki Jelizawiety Dmitriewej (Elizabeth Dmitrieff). „Czternaście godzin powstrzymywały tutaj, na zbudowanej na tym placu barykadzie, napór całej dywizji wersalczyków, zbrojnej w artylerię”. Kobiety. Krystyna Argimt, Andrée Léo, Blanche Lefevre, Malwina Poulens.

„Kobiety Komuny Paryskiej” – taki tekst napisały o Komunardkach dwie autorki, Christie Gridley i Carilyn Kemp. W tekście mowa o ówczesnym feminizmie burżuazyjnym, o ówczesnej straceńczej walce o podstawowe ludzkie prawa kobiet. Biegną imiona i nazwiska kobiet, nieobecnych w żadnym dyskursie publicznym.

Znowu przypominają mi się słowa Sokrata, a raczej jego pytanie: Dlaczego nie było nigdy w historii powstania kobiet? I inaczej odpowiem, bo przypomniałam zapominane Komunardki. Były, bracie Sokracie, tylko o tym woleliśmy nie pamiętać. Były, były. Duch był nie ten. Ten stary duch zresztą nadal traktuje bunty kobiet paternalistycznie, uznaje za mniej ważne, marginalne, śmieszne, babskie, a nie ludzkie.

Obecnie obudził nam się duch pamiętania dzielnych rozumnych kobiet z przeszłości, ale zarazem ożyła kontrrewolucja starego ducha w postaci politycznych partii neokonserwatystów, neonacjonalistów, fundamentalistów religijnych.

Przez te haniebne partyjne i religijne zaszłości kobiety dzisiaj nadal żyją według kodu nieobecności. Przed którą z kobiet klęknąć za jej talent, odwagę, wolnomyślicielstwo? Nie pozwoli stary duch. Wymaże wybitne i najwybitniejsze imię dzisiejsze, stwarzając wrażenie tradycyjnej pustki w tym miejscu. Klękam przed pustką. Klękam przed Komunardkami.

Obejrzeliśmy z Tolem na Planete+ znakomity dokument o Angeli Merkel. Nie miałam bladego pojęcia, że u progu jej politycznej kariery niemieckie partie polityczne tworzyli sami mężczyźni. Taka demokracja. Angela uparcie wkraczała coraz wyżej w ten świat samych mężczyzn, a następnie ciągnęła do rządu kobiety.

Tolo: Nie wiedziałaś, że to taka demokracja była? Dziś faceci nie pozwalają piąć się Sarze Wagenknecht.

Kod nieobecności w żeńskim losie nie został raz na zawsze uśmiercony. Stary duch jest bardzo żywotny. Stary duch pilnuje, aby pięły się w górę same przystosowane potakiwaczki. Potakiwaczki białoruskie. Tak. Też.

Nasz dzisiejszy Plac Pigalle to był Czarny Protest. Rozeźlone kobiety i ich energia przeciw staremu paternalistycznemu duchowi. Hasła niekoniecznie były udane. Niektóre były szokujące, robione po to, aby krzyczały, wrzeszczały, skandalizowały i w ten sposób zwraca­y uwagę. Duch epoki jest taki, że w jej hasłach obowiązuje szokujący kicz.

W 68’ Francuzki wyszły na ulice z jedynym hasłem: Z KIM CHCĘ, KIEDY CHCĘ, JEŚLI CHCĘ. Protest był skuteczny, bo wyszły wszystkie kobiety (wyjątki potwierdziły regu­ę), no i to hasło nie szokowało, lecz poruszało. Poruszało mężczyzn. Poruszało księży. Ożył Plac Pigalle z czasu Komunardek. Powstał kod żeńskiej obecności, Sokracie.

Pismo „Czasopis” świadczy o kodzie obecności ludzi z rodowodem z Księstwa. Mojej żeńskiej także. I Twojej męskiej, Sokracie, wciąż.

Jednakże ta obecność tkwi w większym od niej kodzie nieobecności, o którym mówi Walancin Akudowicz. Co możemy zrobić? Być! Żyć ze świadomością postępującego kodu nieobecności w losie, w kulturze, w języku. Być i opowiadać bycie. Robić to szczerze. Zakochiwać się w białoruskości. Ona oznacza niezależność my­lenia. Jeszcze to oznacza. Chrońmy to „jeszcze”. Chrońmy zakochiwanie się w białoruskości. Chrońmy maturzystki, zakochujące się w białoruskości. Bycie, to prawdziwe, oznacza: jestem, kim jestem i nie ukrywam tego, a ponadto wzbogacam kulturę większości etnicznej z jej wiecznymi ciągotami w stronę uniformizacji, ale prawdziwe bycie jest także oporem wobec natarczywej asymilacji do dominującej nowomowy mainstreamu i obrazków (w istocie korowodu fejków).

Wysoko postawione nicości”. Określenie Daniiła. Daniił opisuje następującą sytuację: Bach był traktowany przez „wysoko postawione nicości” jako tylko organista. Jeden z wielu. Nieważny. O tych „wysoko postawionych nicościach”, tak lekceważąco traktujących wielkiego genialnego kompozytora, dziś nikt nie pamięta. Może leżą nazwiskami w archiwach jak w grobach. Może nawet w archiwach ich nie ma. To również tradycyjny kod nieobecności, jego nieustępliwa praca poza ludzką wolą. „Wysoko postawione nicości” bardzo chcą lśnić, górować nad każdym artystą, i tym miernym, i tym genialnym. Taka tradycja, taki mechanizm doczesnej obecności. Ale one, te „wysoko postawione nicości”, nic nie mogą po śmierci. Ale złamią życie doczesne niejednemu geniuszowi. Van Gogh umiera w nędzy. Daniił mówi, że po śmierci genialnego twórcy o złamanym przez „wysoko postawione nicości” życiu zaczyna się handel jego dziełem, ale handlarze i znawcy w końcu nudzą się danym twórcą. I znajdują czyjeś inne złamane życie do sławienie i zarabiania na nim. W „Cz” pojawiają się artykuły o białoruskich zapomnianych artystach plastykach, poetach, działaczach. Jak dobrze, że „Czasopis” to bezinteresowna pamięć. To nie ma ceny.

Poranne zdanie. Zapisuję: Coraz bardziej zaczynam stanowić całość z umarłymi, a coraz bardziej pragnę z żyjącymi. Ktoś z żyjących jest do mnie przywiązany, ale nic nie może przeciw tej pierwszej całości. Poza tym i ci przywiązani do mnie umierają w coraz większej liczbie, i chorują, mają wylewy, Alzheimera. Choroby te pozbawiają każdej więzi. I ze mną i „Cz” traci osoby, których nikt nie jest w stanie zastąpić. Jakże wciąż brakuje Sokrata i Janusza. Jaka bolesna strata. Czy z naszych maturzystów wyłoni się ktoś niekomercyjny, jak Sokrat i Janusz? Osoba myśląca? Na razie wyłonił nam się Tomasz Sulima i oby trwał intelektualnie.

Zwykła baba. Z „Psiego serca” Michaiła Bułhakowa wynotowuję fragment rozmowy profesora Prieobrażeńskiego z doktorem Bormentalem: „Można wszczepić przysadkę Spinozy albo jakiegokolwiek innego czorta i przerobić psa na coś niebywałego. Pytanie tylko, po jakiego diabła? Niech mi pan wytłumaczy, proszę, po co sztucznie fabrykować Spinozę, kiedy zwykła baba może go urodzić w każdej chwili. Przecież madame Łomonosowa urodziła w Chołmogorach tego swojego wspaniałego. Ludzkie, doktorze, samo zatroszczy się o to w trybie ewolucji, uporczywie wyodrębniając z nikczemnej masy przeciętności dziesiątki niezwykłych geniuszy, którzy są ozdobą naszej planety”.

Ponownie czytam powyższe słowa i zdumiewam się ich niekomercyjną aktualnością. Gdybyż uczeni czytali humanistów. Gdybyż zatrwożyła ich w odpowiednim momencie zabawa w robienie sztucznych ludzi, w klonowanie, w chipowanie, w robienie nieustraszonych żołnierzy, tych coraz bardziej bezdusznych maszynek do zabijania (pa­stwowo naćpanych) i w robienie czort wie jeszcze czego i kogo. Gdybyż nabywali cech humanisty od wielkich humanistów. Ale nie. Zabawa trwa. Niekontrolowana przez nikogo zabawa. Tylko zabawa. A nuż coś lub ktoś się uda. Coś „lepszego” niż człowiek. Taki naukowy akt terrorystyczny wobec „głupich dotychczasowych” ludzi. Może się uda.

Wieczorem oglądamy z Tolem na Planecie RTR ekranizację „Psiego serca” w reżyserii Władimira Bortki (1988). Znakomita. Poruszająca. Z dowcipem. Zderzenie nauki z absurdami sowietyzacji. Sowietka, która wygląda jak facet pośród facetów, i profesor zmuszony jest spytać, czy wśród tych facetów jest jakaś kobieta i jeszcze raz upewnić się, która to. Wcześniej (w 1976) tę powieść Bułhakowa zekranizował włoski reżyser Albert Lattuade. Nie znamy włoskiej wersji. Rosyjska nam na razie wystarczy. Mainstream ograniczył percepcję Bułhakowa do „Mistrza i Małgorzaty”. A przecież są jeszcze jego „Notatki na mankietach”, nie mniej wybitne niż proza Joyce’a. Mainstream amputuje pamięć. Mówię to do naszych maturzystek.

Szkoda. Wielka szkoda, że kablówka zabrała nam Mezzo. Na Mezzo oglądaliśmy wybitniej wyreżyserowane opery i balety, niż te reżyserowane tradycyjnie, dość topornie, bez polotu, no tak bardzo po angielsku, jakie od czasu do czasu puszcza TVP Kultura. Scenografia w nich bez rysu nowatorstwa. Angielska ciężka solidna tradycyjność. Z kolei operowe scenografie amerykańskie są zbyt dosłowne, i tak samo gra aktorska. Jeśli dama umiera, to wala się po podłodze, wije się w ramionach kochanka. Ona leży, on półleży nad nią. No żeby ta umierająca cho­by zawisła w jakiejś kuli w powietrzu i stamtąd śpiewała swoją przed­miertną arię, oddalając się od kochanka, a on bezskutecznie starałby się dotknąć ją dłonią ze swojej kuli, wędrującej po ziemi w odwrotnym kierunku.

Od czasu do czasu lecą w telewizji „Szekspiry”, ciężko po angielsku robione na filmy akcji. Beznadziejne. Duchy w nich świecą oparami jak od linijki i są znowu zbyt dosłowne, mają postać prawdziwych ludzi z detalami, jak nos i włosy, dosłowna zbroja i dosłowna pierś. Znika z kretesem poetyckie słowo Szekspira. Mam alergię na te „Szekspiry akcji”. Uciekam do drugiego pokoju, podczas gdy Tolo ogląda, cierpiąc. Chce się przekonać, co uczyniono Szekspirowi. No co. Przecież poddano go kodowi nieobecności w złej obecności, w złym unowocześnianiu. Mam nadzieję, że nasze maturzystki, zakochane w białoruskości, tak samo widzą powyższą rzecz okiem autsajderek, albo wkrótce tak się nauczą widzieć. Albo poprują bez głowy w stadność bez tożsamości, osobowości, umysłu.

Wystrzyganki. Na TVP Biełsat lecą czasem białoruskie filmy animowane, które mają coś z wystrzyganek, serwetek, makatek. Płaskie figury, brak perspektywy. Wycięto je z papieru i sfilmowano, poruszając po stole? Zbyt to dziecinne, naiwne, niewynalazcze. Może to i ma swój urok. Ciepłe jest, miłe. Ale żeby ciągle takie same? Dziecięcy białoruski kod obecności. To z braku finansów. I tak jest to ciepłe i miłe. Moje. Nasze.

Sto złotych. W olsztyńskim teatrze bilety na jedno przedstawienie kosztują sto złotych. Powariowaliście? Mam najniższą emeryturę. Obiecanki rządu, że ją podwyższą do tysiąca złotych, to było piękne kłamstwo. Jestem w kodzie nieobecności, aby ktoś inny pysznił się w teatrach z moich podatków, wydzieranych z najniższej emerytury. Wielu z nas jest w takiej sytuacji, bo nasza mniejszość starzeje się jak żadna inna.

Obnażanie. Słońce obnaża zmarszczki i kurz. Zapisałam to zdanie, bo przedtem tego nie widziałam. Dziś kurz mi rośnie, bo nie mam siły na regularne odkurzanie. Zmarszczki widzę, swoje i obce, kiedy wiosenne słońce wdziera się na ulice i do domu. Twarze jak wydłubane z gliny i wypieczone jak byle jak uformowane bochenki. Moja taka też.

Te same zmarszczki, ten sam kurz widzę w pełnym słońcu na liściach chwastów, które opanowały moje dawne kolejowe podwórko za Narejkami. Jak myśmy nazywali taką wybujałą chaszczaninę? Burjan! Nima uże nijakoho padworka, adzin burjan tam paros. A jak chutko.

Pamiętam, że łopiany kwitły liliowymi guzikami. Z moją przyjaciółką z lat dziecięcych, Tośką, bawiłyśmy się tymi guzikami rośliny. Jedna drugiej wlepialiśmy je we włosy i w ubranie. Osty kwitły podobnie, ale bardziej kłuły.

Kod nieobecności domu i podwórka. Kod obecności burjanu. Jakby sam czas działał tu, wymieniając jedno na drugie – nieustępliwie, zdecydowanie, niemal osobowo. Jakby osoba budowała zieleń jak rozkiełznany pałac. Tu już nigdy nikt nie zbuduje domu. Tu od 19. wieku zawsze stał kolejowy dom. Jestem w kodzie nieobecności wraz z domem, w którym byłam dzieckiem. Kod nieobecności osiągnął apogeum w tym miejscu świata. Moją twarz stopniowo bierze we władanie kod upływania życia. Nieubłagany straszny kod.

Tłumaczę na język prosty wierszyk o starości Charlsa Reznikoffa: Za mnoho waściej u rybi/ za mnoho kostaczkaŭ u harbuzie/za ciażkija dźwiery.

Dodaję: za mnoho burjanu na twajom daŭnim padworku. U lusterku ni ty, tolki morszczki i kości. Ech. A ŭwiaździe pył. I na lusterku. I ni choczacca spratywać. Za ciażko. Za ciażkija nohi. Za słabyja ruki. I cieło za ciażkaja, choć ja chudaja i ŭsio chudzieju. Kali wa śnie kładu nohu na nohu, zaczynaja baleć spodniaja naha, bo kładu kość na kość, aż stuknia i zaskrypić adna i druhaja.

Dubravka Ugrešić u starejuczych ludziej, pieradusim na żanoczych szczokach, baczyć mopsy. Baczyć ŭ sibie, jak jany sztoraz macniej wisiać, jak stwarajucca. Ja ŭ Angeli Merkel baczu mopsy. Rastuć da dołu i wisiać. Robiacca z hadziny na hadzinu sztoraz bolszyja. U minie jich nima pakul. I ŭsio raŭno spraŭdżaju, jak Dubravka, ci ŭże rastuć. A heta ŭsio praz toja, szto dziejniczaja kod adsutnaści żyćcia. Twar apuskajacca, bo jaje piarastali trymać maładyja myszcy. Jakiś strach pahladzieć znoŭ na sibie ŭ lusterko. Tolo tak samo z takim samym stracham zahladwaja ŭ spolnaja lusterko. Jaszcze żywiem.

Kali my haworym „Żywie Biełaruś”, baczym, szto dzieś ni wielmi żywie, Ali dzieś adnak żywie, i nawat pa biełarusku haworyć i śpiawaja. Polityki ŭsie hladziać na toja, szto robić Łukaszenka, a ni na toja, szto robiać ludzi. U hetym pośladzie biełaruskija ludzi niczoho ni robiać tolki sidziać pad Łukaszenkam i pjuć abo śpiać. Kod adsutnaści ŭ samych pohladach.

Koniec. Daniił: „Kartki mojego kalendarza spadały zbyt szybko. Skończyło się poczucie nieskończoności”. Utrata poczucia nieskończoności – powtarzam te słowa i powtarzam.

Człowiek młody, dziecko, nawet dojrzały mają poczucie nieskończoności. Stary człowiek traci to bezpowrotnie. Stary człowiek to człowiek smutniejący. Ten smutek pogłębia się. Nie ustępuje nigdy. Są oczywiście chwile, kiedy utrata poczucia nieskończoności kompensowana jest przez chwilow­ radość u starego człowieka, ale to krótkie chwile. I musi dopisywać zdrowie.

My skazali b: Paczućcio biaskoncaści. Jano było ŭ kożnaho z nas, kali my byli dziaćmi, maładymi. Było paczućcio bieskoncaści trywańnia naszaho narodu. Nam zdawałaso, szto zaŭsza możam wiarnucca da naszaho domu, naszaj wioski, szto nasza wioska budzia trywać i trywać.

Tolo pytaja, ahladajuczy sztoś na TVP Biełsat, jakiś film, ci słowo „zusim” znaczyć „zupełnie”. Hawaru, szto tak. Jamu padabajacca heta nasza słowo. My hawaryli jaszcze: „zaŭsim”.

Zaŭsim zabyłasa. Zusim wylaciało z pamiaci. Zaŭsim/zusim. I tak, i tak dobro. Tolki my zaraz zusim-za­ŭim pamrem z naszymi starymi słowami. Moża nie.

A kartki z kalandara tak chutko laciać, szto zdajecca: czaławiek robić swaju kożnuju sztadzionnuju rabotu biahom. I biahom stareja nam biełaruskaść. Jak astaniacca, ta budzia zusim nowaja. Trebo prywykać, szto my jaje leć paznajam. Ali Jana budzia żyć ŭ druhoj sukiency…

Piararywaju słowy, bo ŭ czym druhim Jana budzia żyć, nasza biełaruskaść, ja ni znaju.

Adnak chwilinu padumaju, czym mahła b być nowaja biełaruskaść. Nowa białoruskość, nasza pomaturalna, wyłoniłaby z siebie kogoś takiego, jak Almodovar, jak Sloderdijk, jak Jarmusch, jak Hannah Arendt pośród wagonów, stadionów idiotów kulturowych, tworzących popkulturowe dziełka dla nikogo, dla indywiduów bez tożsamości i oduczających tożsamości w imię triumfu przeciętności. „Nic tak nie męczy, jak przeciętność” – nieśmiertelne słowa Daniiła; znowu je przytaczam. Ależ tak. Żeby wyłonili się z nas nasi wielcy, musimy mieć silny związek z tradycją. Nie możemy nią gardzić i zrywać z nią, przerywać ciągłości i stawać się „jak wszyscy nowocześni”, nieczytający, obrazkowi, bez tożsamości, już modnie zglobalizowani, już z doskokiem do słusznego zgłupienia. Nie możemy gardzić łapciami dziadów, ani fartuchami babek, ani naszymi chatami, ani naszymi pieśniami, ani haworkami. Nie możemy się wstydzić biednych gospodarstw naszych przodków. Trzeba o tym wszystkim opowiadać, trzeba to pokochać. Dawno już nie nosimy łapci. Już przez bycie Białorusinami stajemy się oryginalni i wielcy, dopóki myślimy po profesorsku. Jeśli tylko nie amputowaliśmy pamięci, doskakując do uwspółcześnienia, to jest do braku tożsamości i do przeciętności, do bycia „jak wszyscy”. Globalizacja wymusza przeciętność umysłu. Jesteśmy wręcz zobowiązani do utrzymywania naszego znaku profesorskości, bez względu na wykształcenie. Ktoś w Europie musi. To nasz zysk z naszej tożsamości.

Maturzystkę, autorkę szkicu w „Cz”, wkurzyła propozycja pana Jana, abyśmy wszyscy wskoczyli „w obrazki i jak najkrótsze teksty”, bo ponoć tego chcą młodzi. To wy, dorośli, pchacie nas młodych w to dno – oskarża. Ważki wkurzony młody głos – kod obecności. Nie tylko ja się wkurzyłam i nie ma co się na to wkurzenie obrażać. Głos tej maturzystki jest młodziutkim znakiem profesorskości. Oby rozwijał się nam ten znak. Bez tego naszego znaku nie ma kultury, osobowości, odwagi, myśli.

Amaleki. Filozof z Izraela, umknęło mi jego nazwisko, mówił na Planete+ o rozdarciu narodu izraelskiego na dwie części Jedna część narodu nienawidzi każdego Amaleka i gotowa na nim mścić się i nieustannie zabijać, a druga część postępuje według maksymy: Kochaj bliźniego swego (także „obcego”), jak siebie samego. Filozof uważa, że w tej sytuacji trzeba krzewić to drugie, bo inaczej to pierwsze rozwinie się nadmiernie jako sprawa tak samo ważna. Nie można ustanawiać dobra i zła jako spraw tak samo ważnych. Nie można krzewić nienawiści, bo ona pożre każdy znak profesorskości i rozwinie się. A Europa boi się samego słowa „krzewić”. I rozdwaja narody. Szczególnie ta postdemoludowa Europa. I Polska. My zbyt łatwo i bez winy stajemy się znienawidzonymi Amalekami, „wrogami narodu”. Możemy się z tego śmiać, ale jest to przerażające. Naród rozdwojony i unikający krzewienia „Kochaj bliźniego…” najchętniej znajduje Amaleka w mniejszości.

Za Maciejem Stroińskim przytaczam słowa o Amaleku (na podstawie Tory): „Amalek to ateusz, bezbożnik. Dopóki nie wyginie „wirus Amaleka”, tron będzie rozpołowiony”. A więc sprawa pojmowana jest religijnie, z ogonem metafizycznym w realu, kiedy każdy „obcy” staje się uosobieniem zła, szatanem. Amalekiem może stać się „każdy obcy” (bo to on rozdwaja naród swoją innością, następnie odpowiada za każde zło).

My możemy krzewić naszą profesorskość. Musimy coś krzewić. Intelektualizm. Inteligenckość. Myślenie. Nie doskakiwać do internetowej trywializującej gadaniny i na tym poprzestawać. To złudne bycie, całkowite oderwanie się od rzeczywistości, wskakiwanie w fa­szywe dane, statystyki, sondaże, fejki i w internetową wiarę, że to życie, a to tylko takie modne ćpanie. Mody trwają krótko. W dodatku na naszych postach pojawi się namordnik w postaci tzw. błędu 404 (dobry pretekst dla cenzorów). No i nie możemy nikomu pozwalać na rozdwajanie nas na słusznych i Amaleków, czy to będą chcieli robić z nami nasi, czy nie nasi.

 

Tamara Bołdak-Janowska