„Kniaź” Melchior Wańkowicz i Białoruś

Fot. ze zbiorów Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm

Melchior Wańkowicz związany był z Białorusią pochodzeniem, wychowaniem oraz twórczością. Na całe życie pozostał mu sentyment do stron rodzinnych na Mińszczyźnie i do ziem białoruskich w ogóle. Nazwisko Wańkowicz wywodzi się od białoruskiego imienia Wańka. W „Szczenięcych latach” pisał: „trzeba wiedzieć, że Wańkowiczów było jak rojstu w Mińszczyźnie i wygodniej było przezywać ich od majątku albo, jeżeli imię ojca było rzadkie, z ojca”.

Mieczysław Jałowiecki w genealogii tego rodu pisał: „Ziemie starożytnego kniaziowskiego rodu Wańkowiczów ciągnęły od Wilna ku południowemu wschodowi poprzez powiaty nowogródzki, borysowski, miński, ihumeński, aż do płaskowzgórzy poleskich, leżących w widłach Dniepru i Prypeci w powiecie mozyrskim. W skład licznych włości Wańkowiczowskich wymienię główniejsze, a więc „podwileńską” Peteszę Stanisława Wańkowicza, olbrzymi klucz ślepiański Piotra Wańkowicza z „podmińska” –  Ślepianka i polowa miasta Mińska z uprzemysłowionym Zazierzem, z puszczami Słobódki i Lelum-Polelum. (…) Klucz szypiański Pawła Wańkowicza obejmował północną część powiatu ihumeńskiego. Skromny dwór szypiański krył jednak w sobie nagromadzone przez pokolenia pamiątki rodzinne, sporo płócien włoskich mistrzów i Flamandów. Między innymi płótno Rubensa i oczywiście portrety rodzinne pędzla Walentego Wańkowicza i Lampiego oraz najbogatszą w kraju kolekcję monet. Klucz śmiałowicki należał do brata Pawła, Leona Wańkowicza. Na ziemiach Wańkowiczowskich była to najpiękniejsza rezydencja o pięknych wnętrzach z galerią portretów, położona wśród obszernego parku w powiecie mińskim. W pobliżu, w powiecie ihumeńskim, leżało Horodyszcze, odwieczna siedziba Wańkowiczowska, należąca do Zofii z Mierzejewskich Wańkowiczowej. (…) Nie opodal Horodyszcza nad Świsłoczą leżało leśne Zaświatoje Stefana Wańkowicza. (…) Najdalszą siedzibą Wańkowiczów był obszerny klucz rudakowski, który w wianie wniosła w dom Wańkowiczów Helena Oskierczanka. (…) Rudaków leżał w powiecie rzeczyckim w guberni mińskiej i był najbardziej wzorowym i uprzemysłowionym warsztatem rolnym ziemi mińskiej. Ze swym pięknym pałacem, rozległym parkiem i czerwienią murów budowli gospodarskich i zakładów przemysłowych – był jakby wycięty z krajobrazu angielskiego. Rzucona daleko ku zachodowi, na pograniczu Kongresówki, leżała Mikielewszczyzna, grodzieńska własność Wacława, a później jego syna, Karola Wańkowicza, tego ostatniego w prostej linii potomka sławnego Walentego Wańkowicza. Gdyby zebrać włości Wańkowiczowskie w całość, byłby to obszar przewyższający niejedno udzielne księstwo niemieckie. Obszar ten wynosił w sumie wiele setek tysięcy dziesięcin, ale byłaby to zaledwie nieznaczna część włości i dzierżaw ich protoplasty Iwana (Wańki), księcia nowogródzkiego, wnuka Giedymina i dziedzica spuścizny Olgierdowej, która wchłonęła wszystkie udzielne księstwa białoruskie: sołomereckie, nieświeskie, borysowskie, iwańskie i inne. Wańkowicze wrośli głęboko w ziemię ojczystą. Przez wieki skojarzyli się z rodzinami litewskimi, mało było w nich domieszki krwi obcej, był to ród par excellence tutejszy, jak tutejszymi były rody z nimi spkrewnione – Woyniłłowicze, Tyszkiewicze, Radziwiłłowie, Oskierkowie, Rewieńscy, Wołodkowiczowie, Rdułtowscy, Reytanowie, Mierzejewscy, Romerowie, Horwattowie, Kieżgajłłowie, Zawiszowie, trudno z pamięci wyliczyć wszystkie rodziny związane krwią z Wańkowiczami”.

„Daleko w Ihumeńszczyźnie, na trakcie wiodącym z Borysowa na Berezynę, leżały Kalużyce Witolda Wańkowicza” – pisał Mieczysław Jałowiecki. Tam właśnie 10 stycznia 1892 r. urodził się brat Melchior Wańkowicz, późniejszy pisarz. Wychowywał się tam przez dwa lata po urodzeniu, a po śmierci matki trafił do babci w Nowotrzebach na Kowieńszczyźnie. Mając osiem lat powrócił do Kalużyc.

Przyjazd na stację w Borysowie, a następnie do rodowego majątku, na zawsze utkwił w jego pamięci, co zapisał w „Szczenięcych latach”: „Od pierwszej chwili, kiedym, wyszedłszy przed budynek stacji w Borysowie, ujrzał czwórkę w lejcowe gniadosze przysiadające na zadach, liberię haftowaną srebrnymi herbowymi strzałami, kiedy bryczka, skacząc po nie dokarczowanych drożynach leśnych, pomykała białoruskimi polami, polanami obramowanymi na horyzoncie w leśny gąszcz, od tej pierwszej chwili wziął duszę chłopięcą w swoje nieodparte władanie kraj brzóz, mgieł i wrzosowisk, kraj ojców moich. Hej! – długaż to była droga, opętanych czterdzieści wiorst po białych dudniących szlakach; kraj biedny, grunt sapowaty, kraj pachnący grzybem, zwierzyną, smolakiem i przedziwnymi zapachami łąk, w biciu derkaczy, w strzępach mgły, leżącej jak pierzyna na ziemi, wyrzucający pod kopyta koni długie i szare, pachnące chlewem i udojem, mrugające świetlikami okien ulice białoruskich wsi. Smakowicie chlupią pod kopytami bajora, na obróconych do góry dnem korytach wzdłuż drogi siedzą w zgrzebnych płótnach chłopi; świnie białoruskie, w prostej linii od dzika, chude, czarne, na wysokich nogach, śmigłe jak psy lub konie, uganiają po opłotkach budowanych niby głuche ściany z bierwion”.

Melchior Wańkowicz, pochodzący z kniaziowskiego rodu, wyjaśnił, że „polonizowanie się rodów litewsko-ruskich kazało ich członkom poniechać używania niepopularnego u kronikarzy tytułu” (kniaź – przyp. H. G.). Dorastając na Mińszczyźnie, nauczył się języka białoruskiego, który był w powszechnym użyciu, poznał mentalność chłopską oraz relacje między „pańskim” dworem a chłopskim otoczeniem.

Przedstawiał je chociażby w „Szczenięcych latach”: «„Pan”, w zasadzie, chodzić był winien zawsze w nimbie patriarchalnej łaskawości, niby „dobre słonko”, ale nie do pomyślenia była sytuacja, by nie mógł mieć racji, aby mógł znaleźć się w sytuacji śmiesznej, aby mógł zawdzięczać chłopu jakąkolwiek przysługę, aby mógł o coś prosić, za coś dziękować. „Pan”, kiedy jechał przez wieś, biegły z całej wsi dzieciaki otwierać wrota – za co z bryczki rzucało się im na ziemię łaskawie cukierki, wożone na ten cel w kieszeniach burek, albo miedziaki – o co powstawały bójki w pyle gościńca. „Pan”, który o dziesiątki wiorst od domu, przejeżdżając przez wieś, zgubił koło, złamał dyszel, na skutek czego potrzebował kogoś gdzieś posłać o kilka wiorst, wkraczał do pierwszej lepszej chaty i polecał zrobić to a to. Byłoby obrazą nie do pomyślenia, ale też i niespodzianką, aby chłop za przysługę zażądał czegokolwiek. Nawet spotykana w Królestwie formułka „co łaska” nie miała miejsca. Cały wygląd, wszystkie pokłony i uśmiechy Białorusa szły w kierunku zadokumentowania, że przepełniony jest radością, że dostatecznie nagrodzony jest samym szczęściem, płynącym z faktu usłużenia „panu”. I o ile tylko chłop był w sferze zasięgu gospodarczego dworu, metoda, zapewne urobiona wiekami, zalecała nie nagradzać go z miejsca, zapamiętać, gdzieś tam przy okazji dać jakieś drzewo z lasu, wypas itd. (…) Chłop lubił czuć silną rękę nad sobą, rozumiał się na tej „pańskości” i kochał się w niej. Instynktem przedziwnym umiał odróżnić „pana z panów” od miejskiego ciaracha, który wszak niczym na pozór nie różnił się od „pana” w ubraniu i zachowaniu. Do pojęcia pańskości nieodłącznie były przywiązane polskość i katolickość».

W świadomości chłopów dwór, podobnie jak kościół katolicki, utożsamiał się z polskością. Sami zaś najczęściej nie posiadali świadomości narodowej ani wyznaniowej, co Melchior Wańkowicz obrazowo przedstawił w „Szczenięcych latach”: „Chłop, zapytywany o wyznanie, drapał się w głowę i odpowiadał wstydliwie: – Nieczem chwalitsia. Mużickoj. Sąsiad Wiktor Ciundziewicki wysyłał swojego leśnika dla dokonania jakiejś operacji wola za granicę. – Ależ jakżeż ty będziesz tam z ludźmi mówił – zafrasował się – toż tam po niemiecku mówią. – A ciż tam, panoczku, mużikow nie ma!” – odpowiedział pełen dobrej myśli Białorus”.

Wspominając czasy sprzed I wojny światowej zwracał uwagę na brak świadomości narodowej wśród ludności chłopskiej: „Kobiety wprawdzie cieszyły się, że zbywają dzieciaków z głowy na parę godzin, że uczą się pańskiej mowy, że nabierają „adukaci”, ale jeszcze do jakichś ogólniejszych zagadnień, do rozbudzenia świadomości narodowej, do rozżarzenia jakiegoś poczucia buntu było sto mil”.

Melchior Wańkowicz często ubarwiał swe opowieści językiem białoruskim, co świadczyło o jego żywotności w środowisku, w którym się obracał, ale też i o szacunku do niego ze strony pisarza. Język (rosyjski, czy później polski) używany przez urzędników, np. w sądach, był często niezrozumiały dla chłopów. Melchior Wańkowicz zapisał zabawne sytuacje z tym związane: „Nie mogę sobie odmówić podania wypadku z doświadczeń sądowych brata. Szła sprawa o zgwałcenie. Zeznaje chłop w łapciach: – A sztoż, panoczku, idu ja hetak wiaczarkom, aż glażu, u kustiku żopa bliasnuła. – Huu… – ryczy w uciechy sala. – Niet, wy pożałusta, skażitie tolko: fakt wy widali ili niet – przerywa prezes, ratując powagę sądu. – Chwakta ja nie bacził, on uże był unutri”.

W międzywojennych reportażach Melchiora Wańkowicza z jego objazdów po Kresach Wschodnich w wielu miejscach eksponowany jest język białoruski. W jednym z nich, „U pana Pisaniego”, przytacza dialog dwóch chłopów w sądzie (z własnym tłumaczeniem na język polski):

– My z taboj iszli?              – Szliśmy razem?

– Iszli…                                 – Szliśmy…

– Każuch najszli?               – Kożuch znaleźliśmy?

– Najszli jeho.                     – Znaleźliśmy.

– Ja jeho tobie dał?            – Ja ci go dałem?

– Dał.                                    – Dałeś.

– Ty jeho wział?                 – Tyś go wziął?

– Wział.                                – Wziąłem.

– Gdzież jon?                      – Gdzież on?

– Chto?                                 – Kto?

– Każuch…                           – Kożuch.

– Jakij każuch?                   – Jaki kożuch?

– My z taboj iszli?              – Szliśmy razem?” Itd.

Pisał też, że ziemiaństwo kresowe lubiło język białoruski i chętnie w nim rozmawiało: „Oto teraz sypią się anegdoty i powiadania białoruskie. Pan Mecherzyński – talent nieprzeciętny – przebiera się za babę białoruską i solo odtańcowuje lawonichę. Potem zaczynają chórem śpiewać: Oj tam na gorie, oj tam na krutaj. Oj tam siadzieła para gołubok. Oj tam sidzieli – cełowalisia, Da swoimi kryliami obnimalisia. (…) Ta piosenka wydaje mi się z naleciałościami rosyjskimi. Ale za to melodia jest czysto białoruska. Koniec frazy łamie się, spada z tonacji, i ciągnie się aż do wyczerpania tchu. To takie zawodzenie zalatuje ze wszystkich stron z pól białoruskich”.

W reportażu „Na ziemi stołpeckiej” Melchior Wańkowicz opisał ślepca z lirą, śpiewającego nabożną pieśń, któremu akompaniowała mała dziewczynka: „Proszę, aby coś zaśpiewali. Ślepiec nakręca lirę, dziewczyna z lekka zachrypniętym dziecinnym głosem zaczyna: – Biedna ja sirota biez mamki została, Ja poszła po świetu, po świetu szukała…”.

Objeżdżając Kresy Wschodnie, często wracał do tematyki białoruskiej. Była ona dla niego immanentną częścią tych ziem. Dlatego irytowała go polityka władz polskich wobec Białorusinów.

W powieści „Ziele na kraterze” pisał: „Za daleko by zabiegła ta gawęda, podmalowana tylko z lekka kolorami z różnych kątów Polski, gdybym zaczął roztrząsać czy błędy, czy tragizm, czy dramatyczne niemożliwości, czy głupotę naszych rządów na Kresach. Ale nie było dobrze. I kiedy nauczyciele w Stołpcach z zadowoleniem produkowali przede mną dzieci białoruskie śpiewające: „Ej ty Wisło, modra rzeko…” – nudno mi się robiło i straszno. Kiedy wojewoda wileński mi mówił, że białoruski jest odmianą polskiego, kiedy starosta wołożyński, nawiany gdzieś z Kongresówki, karcił mnie, że po białorusku rozmawiam z ludnością, gniew ciężki mnie zdejmował, upokorzenie wobec pamięci przodków, którą schamiają. Widziałem w Nowogródzkiem wzburzoną gromadę przed domem sołtysa, który kazał wędrować do odległego o kilkadziesiąt kilometrów Nowogródka po poświadczenie podpisów na petycji o szkołę białoruską, tak jakby nie znał podpisujących osobiście. Widziałem w Klecku kooperatywę chłopską prześladowaną przez policję, która dzień w dzień obkładała mandatem karnym zarządzającego tą kooperatywą za niezachowywanie przepisów ruchu kołowego, kiedy jechał na rowerze… po Klecku, mandaty za brak czystości, zamykanie lokalu ze względów pożarowych, budowlanych, bezpieczeństwa. Widziałem w Mołodecznie księdza, który wyjednywał zwalnianie złodziejaszków od dochodzeń policyjnych w zamian za przejście na katolicyzm, poczciwego prałata w wileńskim powiecie, który za to samo dawał dwa cetnary zboża, ojców marianów w Drui, którym zamknięto klasztor i wysiedlono „za bolszewizm”, jezuitów w Albertynie paćkających bez powodzenia unicką misyjną robotę, przebierających się po komediancku w prawosławne liturgiczne szaty, naśladujących prawosławną liturgię przy wyśmiewaniu się ludności. Widziałem wielu chłopów więzionych, bitych po zakamarkach policyjnych za ruch białoruski. Siadywałem długie godziny nad Dzisienką z więźniem z Łukiszek, dwuhektarowym gospodarzem, dobrym poetą chłopskim, Michasiem Maszarą. Oczepiała duszę mgiełką liryka Maszary, galopowały warkliwie, gniewne akordy Tanka – w niewiadome, w pustkę. Bo nic nie znaczy wola, rozum, serce ludzkie, gdzie nie ma dobrego układu sił, bo na nic najlepsze pomyślenia federalizujących piłsudczyków, separatyzujących krajowców, tolerancyjnych liberałów, tam gdzie za ścianą skok w inne, tam gdzie po naszej stronie ściany biedno, i autorytetu nie wspiera ani kredyt, ani inwestycja, tylko policjant. Dlatego liberalni wojewodowie, zakładający szkoły białoruskie i nie umiejący zatrudnić produkowanej przez nie białoruskiej inteligencji, byli jeszcze gorszymi siewcami niezadowolenia niż ci, którzy uważali Białorusinów za odmianę Kaszubów. Bo nie rozumieli, że „akty miłości”, jak nasza Unia, „akty rozumu”, jak unia szkocko-angielska, nigdy w dziejach nie robią się ani miłością, ani rozumem, ani dobrą wolą, tylko tarciem sił. Na to między nami a Białorusinami była zbyt duża dysproporcja, aby strony paktowały z sobą jak równy z równym. A na to, aby się poczuli na swoim miejscu nad „Wisłą, modrą rzeką” – było ich zbyt wielu. W tym układzie sił ziemianin się wynaturzał w dziwaka, wśród chłopów żerował swoisty mistycyzm”.

Wspomnianemu Michasiowi Maszarze oraz innym Białorusinom – Pawłowi Moniczowi ze wsi Cerkiewne i Piotrowi Krzywcowi ze wsi Zajelniki – Melchior Wańkowicz poświęcił reportaż „Ich listy”. Osobiście znał Michasia Maszarę, którego odwiedził na jego gospodarstwie w powiecie dziśnieńskim. „Wydał szereg dużych poematów – wymieniamy się książkami: ja mu posyłam swoje, w które wydawcy wkładają cały kunszt – on w zamian śle mi ubogie tomiki, nie dające zysku, wydrapane pazurami. (…) Michaś Maszara, miękka, słowiańska duchowość, „sialansky paet” (poeta wioskowy), jak siebie chętnie nazywa, siedział w swoim czasie za sprawy białoruskie w więzieniu na Łukiszkach. (…) Dalej donosi o swoich biedach, chorobach i po prostu nędzy, którą sam w chacie jego skonstatowałem. Do tego w jesieni – pisze – wydałem nowy zbiorek wierszy pt. Spod strzech słomianych, który uległ konfiskacie, chociaż konfiskowane wiersze wszystkie były poprzednio drukowane w czasopismach. Więc będę w krótkim czasie miał nieprzyjemności sądowe”.

Za motto cyklu reportaży „Na ziemi stołpeckiej” wziął fragment wiersza białoruskiego poety Kazimira Swajaka:

„Bor, hdzie sini zdal widnieje,

Hdzie uzhorki jary, niwy,

Hdzie moj brat z biady marnieje,

Choć ćwiarozy, nie laniwy”.

Melchiora Wańkowicza dobrym słowem w „Kartkach z kalendarza” (Warszawa 1977) wspominał też białoruski poeta Maksim Tank. Podczas jego spotkania autorskiego w Związku Literatów Polskich w Warszawie 3 lipca 1939 r. obecny był też Melchior Wańkowicz, który podarował mu „Szczenięce lata” oraz zaprosił go do siebie na obiad. Maksim Tank występował częściowo po białorusku, co nie wszyscy rozumieli. Jak zapisał w dzienniku: „Nie wiem, czy słuchacze dobrze mnie rozumieli, bo w czasie przerwy ktoś zapytał: „A co znaczy „nie warta tużyć”? Kiedy mu wytłumaczyłem, Melchior Wańkowicz – który wyrósł na Białorusi (na Słucczyźnie) i doskonale zna nasz język, zażartował: „Kolega dobrze zrozumiał: „Nie warta tużyć” jako „nie warto tu żyć” (s. 302).

Zapewne Maksim Tank nie był jednak na obiedzie u Melchiora Wańkowicza, bo nie ma o tym śladu w jego dzienniku, ale 19 lipca 1939 r. zanotował: „Piszę do Melchiora Wańkowicza o jego książce „Szczenięce lata”. „…W tych dniach przeczytałem Pańskie, nadzwyczaj żywe i zajmujące wspomnienia o młodzieńczych latach i dalekiej przeszłości, o której tylko słyszałem od starych dziadów, co to jeszcze pamiętali i pańszczyznę, i poddaństwo. Zrozumiałe, że w ich opowiadaniach ta przeszłość rysowała się mniej barwnie jak u Pana, bo musieli na własnych plecach dźwigać ciężar potwornej eksploatacji. To właśnie oni, zgięci w niskim ukłonie, z czapkami w rękach, prosili o drzewo na „pięć krzyży”. Ponury cień legł i wciąż jeszcze leży na losie naszego narodu. Pańska z talentem napisana książka każe wiele zapomnieć, wiele przebaczyć, patrzeć na życie „z innego okna” – okna pańskiego pałacu, gdzie spędził Pan dzieciństwo – z którego łatwiej było zachwycać się urodą białoruskiej ziemi. Cudowna jest ta ziemia! I my też ją kochamy, chociaż Panu znacznie łatwiej było ją kochać…”. Ta szczera recenzja „Szczenięcych lat” zapewne dotarła do Melchiora Wańkowicza.

Pisarz miał szczególny wpływ na karierę literacką Sergiusza Piaseckiego i na jego uwolnienie z więzienia. W 1937 r. w „Wiadomościach Literackich” zamieścił o nim artykuł „Wielka Niedźwiedzica patrzy w okna więzienia”. To byłemu powstańcowi słuckiemu z oddziałów antybolszewickiego „Zielonego Dębu”, a następnie białoruskich oddziałów wojska polskiego, nie znającemu języka polskiego, mającemu ojca po tamtej stronie granicy – w Mińsku – Melchior Wańkowicz wydał, a najpierw poprawił, „Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy”, sprezentował wieczne pióro, wierząc w talent pisarski więźnia.

Po II wojnie światowej, zwłaszcza po powrocie do Polski, Melchior Wańkowicz nadal wykazywał wiele sympatii do ziemi białoruskiej i zamieszkujących ją ludzi. Po powstaniu w Białymstoku tygodnika białoruskiego „Niva”, przekazał redakcji kolekcję swych autorskich zdjęć z międzywojennych wypraw na Kresy.

We wspomnieniach „Wiry” (Białystok 1991, s. 114) w 1968 r. Jerzy Wołkowycki zapisał: «Яшчэ ў мінулым годзе задумалі мы правесці сярод польскіх пісьменнікаў (галоўным чынам, выхадцаў з Беларусі) анкету «Беларуская культура і я». Сакрат Яновіч сфармуляваў пытанні, разаслаў па адрасах. Ад навагодняга нумара пачалі з’яўляцца адказы. Далі іх (па чарзе друку): Ежы Путрамэнт, Яўген Кабатц, Ян Гушча, Эмілія Кунавіч, Багдан Жыранік і Аляксандр Рымкевіч. З’яўляліся ў «Ніве» як разынкі, – раз у месяц. Не спрыяў час. (…) У чорным спіску аказаліся і нашы анкетныя аўтары Віктар Варашыльскі і Мельхіёр Ваньковіч (прапанаваў цыкл фельетонаў на «беларускую» тэму)».

Redakcji „Nivy” udało się opublikować tylko jeden felieton Melchiora Wańkowicza «Моўныя непаразуменні» («Ніва», 17.03.1968 r.).

Sympatię do Białostocczyzny odnotował jeszcze przed II wojną światową w książce „Na tropach Smętka”: «Nie masz smutniejszej ziemi niż białostocka. Pola jej kwitną jak i nasze, rzeki jej błyszczą jak i nasze, drzewa jej szumią jak u nas, ale ludzie jej, ludzie mają na twarzach tragiczne, stężałe maski. Ani jej stacyjki kolejowe nie są biedniejsze niż nasze białoruskie, ani ten nasz lud białoruski nie jest bardziej wesoły, ani ziemia u nas nie bogatsza. A przecież smutek, który na tamtej stronie naszej ziemi czepia się rannymi mgłami brzóz, jest smutkiem wielkiej przestrzeni, niezgłębionego dna boru, wielkich szlaków powietrznych, którymi przewiewa wiatr eurazyjski, przesiek leśnych, głęboko, nie wiadomo dokąd, idących, na których z nagła wyskakują kurhany. A ziemia białostocka, zamknięta jest w siąpie małomiasteczkowości, w którym zda się, czujesz butwiejące białostockie sukno. (…) Biedna ziemia, w pobliżu centrów położona, odeszła i nie doszła, zamurowana, ślepa…

Melchior Wańkowicz żywo interesował się także tym, co działo się w Białoruskiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej, co zanotował Adam Maldzis z Mińska, goszczący w 1970 r. w warszawskim mieszkaniu pisarza. W zapiskach z 27 października (Таямніцы старажытных сховішчаў, Мінск 1974, s. 76) można przeczytać: „А што, калі зайсці да Мельхіёра Ваньковіча? Тым больш, што наш мастацтвазнаўца Л. Дробаў прасіў перадаць яму сваю кніжку Беларускія мастакі ХІХ стагоддзя. Цікава, як колішні «зубр» будзе рэагаваць на «беларускасць» свайго прашчура – вядомага мінскага мастака Валянціна Ваньковіча… – Лічу гэта ўпаўне нармальным – сказаў Ваньковіч. Го. Наш род напэўна вядзе пачатак ад нейкага беларускага Ванькі. Не даючы перадыху, гаспадар літаральна засыпаў мяне пытаннямі. Як жыве Танк, з якім ён не раз сустракаўся ў Вільні? Што піша Машара, чые вершы ў 30-х гадах ён перакладаў на польскую мову? Ці ўстаноўлена ўрэшце, хто аўтар Панскага ігрышча? Ці стаіць у Сляпянцы колішні двор В. Ваньковіча. Колькі ў Мінску цяпер тэатраў і выдавецтваў і што яны ставяць і выдаюць…».

Po latach – w 2010 r. – Adam Maldzis na polsko-białoruskiej konferencji w Mińsku o znakomitych mińszczanach, mówił o Melchiorze Wańkowiczu ze smutkiem: „На жаль, імя і прозвішча выдатнага польскага празаіка, нашага суайчынніка Мельхіёра Ваньковіча мала што гаворыць сённяшняму беларускаму чытачу. Не перакладзены на нашу мову яго кнігі – нават тыя, якія напісаны на беларускім матэрыяле. Не ўвекавечана яго памяць ні ў Бярэзінскім раёне, дзе ён нарадзіўся, ні ў самым Мінску, дзе ён жыў. А між тым у даваеннай Польшчы і, асабліва, у Заходняй Беларусі мала хто мог паспаборнічаць з ім па сваёй папулярнасці».

Mikołaj Chmialnicki z Białoruskiego Uniwersytetu Państwowego w Mińsku na Białorusi w 2015 r. w lubelskich „Studiach Białorutenistycznych” (nr 9) zamieścił artykuł o realiach białoruskich w reportażach Melchiora Wańkowicza. Pisał w nim: «Літаратурнае і грамадскае прызнанне М. Ваньковіча, яго сувязі з Беларуссю не сталі падставай для таго, каб артыкулы пра гэтага творцу і грамадскага дзеяча з’явіліся ў ранейшых і сучасных даведачных выданнях Беларусі (выключэнне – невялікія публікацыі інфармацыйна-біяграфічнага характару, змешчаныя ў Энцыклапедыі літаратуры і мастацтва (1985) і ў трэцім томе Беларускай энцыклапедыі (1996). Падзеяй культурнага жыцця Беларусі стаў выхад гркнтоўнай і багата ілюстраванай кнігі з серыі «Славутыя роды» на рускай мове пад назваю Ваньковичи, у якой сярод іншых матэрыялаў змешчаны невялікі публіцыстычны артыкул пра М. Ваньковіча і пераклад другой часткі аповесці Шчанюковы гады».

W 2002 r., w 110. rocznicę urodzin Melchiora Wańkowicza, Włodzimierz Stochel pisał o jego związkach z Białorusią w olsztyńskich „Actach Polono-Ruthenica” (t. VII).

12 maja 2016 r. w Muzeum-Domu Wańkowiczów w Mińsku otwarto wystawę „Nieznany Wańkowicz”, poświęconą temu pisarzowi i dziennikarzowi. Dyrektor Muzeum-Domu Wańkowiczów Siarhiej Wieczar powiedział Polskiemu Radiu, że „Melchior Wańkowicz dotychczas na Białorusi był mało znany. Wystawa pomoże przybliżyć jego postać, tym bardziej że urodził się w Kalużycach pod Mińskiem. Białorusini powinni znać takich ludzi jak Melchior Wańkowicz i ich szanować”. W trakcie wernisażu przedstawiciele białoruskiej inteligencji mówili o potrzebie przetłumaczenia na język białoruski książek Melchiora Wańkowicza. Sprawą zainteresowali się polscy dyplomaci.

W tym kontekście warto wspomnieć o filmie dokumentalnym „Mój pradziad Melchior Wańkowicz” z 1998 r. w reżyserii Piotra Morawskiego według scenariusza Piotra Morawskiego i Tomasza Rostworowskiego. W filmie tym prawnuk Melchiora Wańkowicza, 24-letni Dawid Walendowski, snuje opowieść i jednocześnie słucha opowieści o swoim pradziadku, losach rodziny Wańkowicza. Z dworu w Kalużycach pozostały tylko fragmenty fundamentów, prawie niewidoczne spod wybujałej trawy. Na pobliskim polu rolnicy wyorują czasem z ziemi kawałki ozdobnych kafli, skorupy, kawałki gipsowych sztukaterii. W Archiwum Historycznym w Mińsku zachowały się stare księgi metrykalne i barwne tablice genealogiczne rodu Wańkowiczów, które mieli możliwość obejrzeć Jur Wańkowicz (bratanek) oraz Dawid Walendowski, prawnuk wielkiego pisarza, który po uzyskaniu dyplomu opuścił Stany Zjednoczone i przyleciał do Warszawy, gdzie mieszka i pracuje w przedstawicielstwie holenderskiego banku. Chce poznać znany dotąd tylko z opowieści kraj przodków, ruszyć tropami sławnego pradziadka. By dotrzeć do krainy „szczenięcych lat” Melchiora Wańkowicza musi, wraz z przewodnikiem, Jurem, odwiedzić Białoruś. Na jej terytorium znajdują się obecnie Kalużyce, w których od dawna nie ma pięknego dworu, pełnego książek, obrazów, dzieł sztuki i starej porcelany. Na zapuszczonym, porośniętym lasem cmentarzysku pozostały szczątki nagrobnych pomników. Tylko najstarsi mieszkańcy wsi pamiętają jeszcze rodzinę Wańkowiczów. Obok reporterskich relacji z podróży prawnuka pisarza oraz wspomnień bratanka, wnuczek i sekretarki Wańkowicza, Aleksandry Ziółkowskiej, w filmie wykorzystano też materiały archiwalne TVP, zdjęcia i fragmenty dzieł: „Szczenięce lata”, „Ziele na kraterze”, „Tędy i owędy”, „Monte Cassino”, „Przez cztery klimaty” oraz „Nowe pędy”.

Jakże dramatycznie brzmią słowa Wańkowicza zapisane w „Szczenięcych latach”: „O Boże! O Wielki Boże! Nie ma Kalużyc! Ostatni raz widziałem je po pogromie bolszewickim, gdy przyszli ułani z korpusu Dowbora. Ziały wyrwane futryny okien. Kominki rozwalone siekierami; szukali skarbów. Porozłupywane kasetony w suficie: wyrąbywali mosiężne śrubki. (…) Park zasypany kartami porwanych książek biblioteki. Co za praca – tak pracowicie porozrywać trzy tysiące tomów; szukali – skarbów”. Kalużyce wracały do Melchiora Wańkowicza w snach i w twórczości. Jakże przejmujące są jego pytania: „A wy sami, w cieniu pańskim żyjący – jak żyjecie? Czy wyszliście na równą drogę wolnego obywatelstwa, czy zmuszeni jesteście dalej do służby twardej – tym twardszej, że nie macie na pocieszenie żadnego kultu, który w waszych prostych sercach zaszczepiły wieki?”.


Helena Głogowska