Kiedy jest mowa czy to konkretnie o 17 września, czy ogólnie o okresie nazywanym „za pierwszego Sowieta”, zawsze wspomina się o Żydach i Białorusinach, witających Armię Czerwoną kwiatami oraz o gorzkich dla Polaków aktach, jak mordowanie żołnierzy Wojska Polskiego przez złożone z mniejszości komunistyczne bojówki. Padają słowa o podłej zdradzie, ale prawie nikt nie chce przyjrzeć się temu bliżej, ani tym bardziej zadać bardzo istotnego pytania: dlaczego tak się działo?
O ile I Rzeczpospolita starała się być matką dla wszystkich zamieszkujących ją nacji, to II RP okazała się niestety macochą. O ile podczas wojny polsko-bolszewickiej Polacy, Białorusini i Ukraińcy walczyli ze wspólnym wrogiem, to przedstawiciele Narodowej Demokracji w Rydze pogrzebali plany federacyjne marszałka Piłsudskiego. Przedstawiciele Sowietów byli gotowi na daleko idące ustępstwa i ku ich wielkiemu zdziwieniu okazało się, że Polacy nawet Mińska nie chcą! A bez Mińska i Kijowa nie dało się stworzyć wolnej Białorusi i wolnej Ukrainy. Endecy zaś nie chcieli i nie potrzebowali ani państwa białoruskiego, ani ukraińskiego, nawet skonfederowanego z Polską. W ich planach było przyjęcie tylu Polaków ilu się da, a resztę chcieli spolonizować…
Po traktacie ryskim, Piłsudski z ciężkim sercem przemówił do sprzymierzeńców słowami: Ja was przepraszam panowie. Ja was bardzo przepraszam, to nie tak miało być.
Lecz nawet po tak szczerych przeprosinach gorycz została ogromna.
W następnych latach inwigilowano białoruską inteligencję, ograniczano szkolnictwo, rekwirowano prasę, burzono cerkwie i prześladowano białoruskich duchownych, czy to prawosławnych, czy to katolickich. Przy czym w tamtym czasie białoruski ruch narodowy był budowany głównie przez katolików. Dziś raczej trudno Polakowi sobie wyobrazić, że polska policja (nie milicja! policja!) prześladowała katolickich duchownych, jak to zrobiono z pochodzącym z mojej Sokółki ojcem marianinem Józefem Daszutą, przemocą porwanym z klasztoru w Drui. Proces polonizacyjny nabrał w latach trzydziestych takiego rozpędu, że w 1939 roku istniała tylko jedna białoruska szkoła. Takie ograniczanie białoruskiego szkolnictwa niosło negatywne skutki nie tylko z białoruskiego, ale także z polskiego punktu widzenia. Bez szkolnictwa polskie państwo hamowało rozwój świadomości narodowej, a także pozbawiło białoruskie masy poczucia wspólnej historii, świadomości, że są spadkobiercami Wielkiego Księstwa Litewskiego. Tę świadomość miała jedynia białoruska inteligencja i potomkowie białoruskiej szlachty. Nie spodziewając się, jakie to może nieść skutki, państwo polskie białoruskie masy starało się polonizować, a świadomych, wcześniej propolskich, Białorusinów, prześladowało. Jedni emigrowali do innych krajów, drudzy znosili z trudem represje i polskie więzienia, a jeszcze inni, jak Bronisław Taraszkiewicz, wcześniejszy piłsudczyk, postanowili sprawdzić, jak się żyje w BSRR i przypłacili to życiem.
Białoruska Włościańsko-Robotnicza Hromada, utworzona w 1925 roku, odnosła niewyobrażalny sukces. Żadna partia na świecie nie może się pochwalić pozyskaniem przez pierwsze dwa miesiące działalności 120 tysięcy członków. Członkowie i zwolennicy Hromady stanowili sporą część społeczeństwa i polska władza, zamiast zamiatać wszystko pod dywan, powinna przyjrzeć się jej problemom.
A jednak polska władza, zamiast wsłuchać się w głos tej części społeczeństwa, postanowiła organizować prowokacje na zjazdach Hromady lub nawet rozpędzać je za pomocą policji. A przed aresztowaniem i policyjną pałką nie uchronił nawet poselski immunitet, co powinno być hańbą dla państwa.
O ile w Hromadzie było nie tylko kilku komunistów obywatelstwa polskiego, ale też sowieckich agentów, to po delegalizacji Hromady w 1927 roku partia ta została niemal całkowicie zinfiltrowana i zawładnięta przez sowiecką agenturę. W następnych zaś latach wszystkie późniejsze białoruskie inicjatywy polityczne były przez polską władzę torpedowane, co sprawiło, że białoruskie ugrupowania komunistyczne nie miały żadnej politycznej konkurencji. I tym sposobem polska władza sama wepchnęła sporą część białoruskiego społeczeństwa w ręce komunistów…
Czasem można usłyszeć argument, że „skoro byli obywatelami polskimi, to winni byli posłuszeństwo Polsce. A że Polskę zdradzili, to są zdrajcami!”. Tego typu argumentacja jest wynikiem patrzenia na historię nie obiektywnie, lecz z punktu widzenia własnego narodu. Idąc tym tokiem myślenia można powiedzieć, że powstańcy styczniowi, obywatele Imperium Rosyjskiego, też byli zdrajcami, tak samo jak powstańcy śląscy i wielkopolscy byli obywatelami niemieckimi. Dla Niemców i Rosjan zdrajcy, dla Polaków bohaterowie.
W szkole mówi się o rozbiorach Polski, ale nie bierze się pod uwagę, że taką samą tragedią dla Białorusinów i Ukraińców był traktat ryski, gdzie de facto doszło do rozbioru Białorusi i Ukrainy przez Polskę i Rosję Sowiecką. Podobnie uczy się w polskich szkołach o germanizacji i rusyfikacji, jakiej dokonywali na Polakach zaborcy, ale mało kto wie, że dokładnie to samo robili Polacy innym narodom w latach dwudziestolecia międzywojennego. Do dzisiaj w szkołach wychwala się strajk dzieci w szkole we Wrześni, który stał się symbolem walki z germanizacją, a tymczasem w szkołach II RP stosowano równie pruskie metody. Nie tylko zabraniano nauki we własnym języku, ale jeszcze bito dzieci za rozmawianie po białorusku, nawet w czasie wolnym.
Oprócz tego cenzurowano i rekwirowano białoruską prasę, inwigilowano działaczy społecznych, politycznych, religijnych i artystów. W dodatku fałszowano spisy powszechne, liczbę katolików w danym powiecie oznaczając jako liczbę Polaków.
Obiektywne spojrzenie na okres międzywojenny pozwala zrozumieć, dlaczego niektóre mniejszości nie pałały do Polski miłością. Można sie temu nie dziwić, ale takie „kłótnie w rodzinie” i konflikty między sąsiadami wciąż wydają się bardzo smutne i przykre.
Istnieje jednak różnica między polskimi powstaniami a tym, co się dokonało 17 września 1939 roku. O ile tamte powstania miały charakter narodowowyzwoleńczy, to „wrześniowa rebelia” wybuchła z powodów ekonomicznych i społecznych. Chyba żaden białoruski patriota nie łudził się, że Sowieci podarują Białorusinom wolne państwo. A nawet jeżeli się łudził, to bardzo szybko podzielił los polskich patriotów, „faszystów” i „burżujów”.
Niemal wszyscy Białorusini, czy to witający Armię Czerwoną, czy to działający w komunistycznych bojówkach, to byli tzw. Tutejsi. Chłopi, którzy marzyli o polepszeniu jakości swojego życia i sytuacji materialnej. A że państwo polskie ich problemami się nie przejmowało, posłuchali komunistów, którzy obiecywali im ziemię i dobrobyt. Później poznali smak kolektywizacji i biedy większej niż mogli sobie wyobrażać, lecz to już inna sprawa.
Podobnie jak w sławnej frazie z filmu Barei o badaniu zawartości cukru w cukrze, ciekawe jest, ilu wśród Białorusinów, którzy witali Armię Czerwoną, było Białorusinów. Polskie państwo przez cały okres II RP tłumiło rozbudzanie świadomości narodowej wśród Białorusinów, wskutek tego ogromną liczbę stanowili białoruskojęzyczni Tutejsi, bez świadomości narodowej. Choć wszyscy oni byli etnicznymi Białorusinami, ważnym wyznacznikiem była wiara. Prawosławny określał się jako „ruski”, katolik jako „polak”, choćby nawet słowa po polsku nie znał. I nawet dzisiaj, na mojej katolickiej Sokólszczyźnie, na ogół nie uważa się kogoś za Białorusina, dopóki ten sam się tak siebie nie określi. Aczkolwiek istnieje pewien wyjątek. Jaki?
W ciągu wielu lat obserwacji zauważyłem taką zasadę. Jeśli przykładowy Sidoruk z Sokółki należał podczas wojny do AK, określa się go jako Polaka, a jeśli był zwolennikiem władzy sowieckiej, nazywa się go Białorusinem, nawet jeśli obaj byli katolikami i obaj mówili po białorusku. I jestem absolutnie pewien, że gdyby towarzysz Prytycki nie był komunistą, mówiono by o nim „nasz wybitny Polak z Sokólszczyzny”. A tak był białoruskim komunistą…
Tak działa pewien mechanizm obronny, próba wybielenia włsnej grupy narodowej i znaczy „co złego to nie my”. „To Żydzi, Białorusini i Ukraińcy popierali władzę sowiecką”. Tymczasem w Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi procent Polaków był bardzo znaczący…
Gdy w 1944 roku Armia Czerwona wkroczyła na tereny etnicznie polskie, również wielu witało ją kwiatami. Lecz tam nie było mniejszości, które można byłoby obwinić o zdradę i sprzyjanie Sowietom, tylko mieszkańcy wschodnich terenów II RP mieli tę „wygodę”.
Jeśli chodzi o Żydów i 1939 rok, to rzeczywiście wśród tej nacji procent komunistów był o wiele większy niż wśród Polaków i Białorusinów, lecz nie licząc pewnego odsetka inteligencji, tworzyła go przeważnie żydowska biedota. Dla żydowskich przesiębiorców, sklepikarzy, handlarzy, duchownych, biznesmenów, czy też po prostu religijnych Żydów, władza sowiecka nie oznaczała niczego dobrego. Synagogi pozamieniano na magazyny, a rabinów aresztowywano lub wywożono. Przedsiębiorstwa upaństwowiono, a sklepy doprowadzono do ruiny. Handel zamarł, ponieważ nie było czym handlować, zresztą ludzie i tak nie mieli pieniędzy.
A jednak żydowscy komuniści narobili w swoich regionach tyle zła, wywołi tyle krzywdy ludzkiej, że trudno było o tym zapomnieć. A że ludzie bardzo lubią generalizować, obwinia się cały naród żydowski. Podobnie jest z Białorusinami. Pamięta się tych, co popierali władzę sowiecką, a nie pamięta tych, którzy dzielnie służyli w Wojsku Polskim. A tak się składa, że to właśnie wśród Białorusinów był najmniejszych odsetek dezerterów. Oprócz tego zachowały się listy i raporty, w których dowódcy bardzo chwalą i doceniają białoruskiego żołnierza.
Mamy tu zatem do czynienia z uogólnieniami, skrajnościami, rozciąganymi na całą nację. Podobnie ma się rzecz z polskim antysemityzmem. Z jednej strony pogrom w Jedwabnym, szmalcownictwo i pojedyncze mordy, a z drugiej strony… nikt nie uratował tylu Żydów, co właśnie Polacy.
Edward Horsztyński