Leon Moenke, Stawka o życie (30)

30. „Złapano nas po godz. 2 w nocy, w lesie, parę zaledwie kilometrów od granicy… Zginęliśmy… Rozstrzelają”… – snuło mi się po głowie.
Od tych myśli zgarbiłem się mimowoli. Lecz coś wewnątrz mnie burzyło się, protestowało. Nie mogłem się pogodzić z tą myślą, że wszystko jest już skończone.
Obrócić się w nic?! To głupio! To niemożliwe!
Spojrzałem na żonę. Szła sztywno, wyprostowana. Wyprostowałem się i ja.
– Lonku! Co mówić?… – wyszeptała, i ani słowa, ani cienia wyrzutu w głosie.
– Pojechaliśmy do lasu… Ściemniało… Zbłądziliśmy…
– Nie rozmawiać! – krzyknął żołnierz.
Doszliśmy do końca drogi. Sądziłem, że prowadzi nas do budynku ze światłem na piętrze.
– W lewo! – skomenderował znowuż i pognał nas drogą wzdłuż toru kolejowego w stronę Biełoostrowa.
„Prowadzi do strażnicy, którą minęliśmy” – myślałem.
Po chwili weszliśmy na podwórko. Było tam paru gepistów.
– Przyprowadziłem dwoje – odraportował żołnierz jakiemuś podoficerowi.
– Coście tu robili w lesie, o tej porze? – odezwał się ten surowo.
– Poszliśmy do lasu… Ściemniało… Zbłądziliśmy… Trafiliśmy do błota… Wyszliśmy wreszcie na drogę i tu nas aresztowano – mówiliśmy przerywając sobie nawzajem, z jakimś żalem i skargą w głosie, żona zaś gestykulując przy tym bukietem trzymanym w ręku.
Żołnierz milczeniem swym jak gdyby potwierdzał nasze relacje.
–Ach! Eti jagody!1 – rozległ się raptem frywolny, rozmarzono-drwiący głos z poddasza.
1Ach! Te jagody!
„Kurier Wileński” nr 106, 19.04.1938 r., s. 3
– Wasze dokumenty? – odezwał się znowuż podoficer.
Podałem swe legitymacje – związkową i partyjną, żona swą związkową i lektorską z uniwersytetu.
Zaczęło się sprawdzanie personaliów.
– Zostaniecie tu! – rzekł wreszcie podoficer, ukończywszy badanie.
Serce mi opadło.
Wtem z drogi wszedł na podwórko oficer.
– Przyprowadzono parkę z lasu. Dokumenty w porządku. Rozkażecie zwolnić, towarzyszu komendancie? – odraportował podoficer, salutując.
Omal, że nie podskoczyłem, usłyszawszy ten wniosek.
– Odprowadzić do Biełoostrowa! Bądź co bądź muszą tam trafić – odparł oficer i rzuciwszy na nas przelotne spojrzenie wszedł do wnętrza strażnicy.
„Grząźniemy, pogrążamy się coraz dalej i głębiej. Skierowują nas już do następnej instancji. Zginiemy” – opadły mnie znowuż czarne, beznadziejne myśli.
– W tył zwrot! Naprzód! – rzucił po chwili komendę jakiś żołnierz, trzymając karabin w pozycji bojowej.
Zgnębieni, bezwolnie jak automaty, szliśmy w nieznane, z bukietem zwiędłych kwiatów w ręku. Byliśmy aresztowani. Zesłany członek partii i lektorka Akademii Sztabu Generalnego. Trzy „złotniki”2 majaczyły przed nami.
Zrobiło się już całkiem widno. Było pochmurno. Witał nas szary, ponury ranek.
* * *
Myśl o natychmiastowej ucieczce spod straży nie opuszczała mnie ani na chwilę, gdyśmy szli na stację. Lecz możliwości jej uskutecznienia nie widziałem żadnej. Na próżno łamałem głowę i oglądałem się, szukając jakiejkolwiek sposobności. Żołnierz szedł o parę kroków za nami, trzymając karabin w pogotowiu i nie spuszczając nas z oczu, a z obu stron były wysokie płoty różnych składów kolejowych Biełoostrowa.
– W prawo! – krzyknął żołnierz i skierował nas przez tory kolejowe ku jakiemuś wagonowi osobowemu.
– Włazić! – padł znowu rozkaz.
Wleźliśmy. Idąc korytarzem, trafiliśmy wprost do jakiegoś gabinetu z telefonami i innymi urządzeniami biurowymi. Za biurkiem siedział mężczyzna w mundurze.
Na nasz widok powstał od stołu.
Był to młody, szczupły, zgrabny porucznik o jasnych włosach, bystrych, błękitnych oczach i inteligentnej twarzy.
– Jakżeście tu trafili? – od razu przywitał nas pytaniem.
– Aresztowano nas – odpowiedziałem z jeszcze większą skargą i lamentem w głosie, niż na strażnicy. – Poszlismy do lasu w Dibunach… Ściemniało… Zbłądziliśmy… Trafiliśmy do błota, a gdy wreszcie wyszliśmy już na drogę, aresztowano nas.
Nim zdążyłem dokończyć, wszedł żołnierz do przedziału, a żona położyła przed sobą na stole… bukiet kwiatów polnych.
– Czy tak to było? – zwrócił się porucznik do żołnierza.
– Ja ich nie aresztowałem, aresztował Pietrow, na czwartym posterunku. Na strażnicy to samo mówili – dorzucił żołnierz, jak gdyby pośrednio potwierdzając moje słowa.
– Czy macie „soprowoditielnuju bumażku”? – znów spytał go oficer.
– Nie. Nie dano.
Papierka do nas jeszcze nie doczepiono. Jesteśmy znowuż jak gdyby w pierwszej instancji. Tylko od tego oficera zależy nas los – przeleciało mi błyskawicznie przez głowę i znów zatliła się nadzieja.
– Jak trafiliście do lasu w Dubinach? Skąd?! Kim jesteście? – zwrócił się do mnie.
– Jestem aspirantem, żona – lektorką języków w Komunistycznym Uniwersytecie Zachodu w Moskwie. Zwiedzamy Leningrad. Pojechaliśmy dziś do Siestorecka pokąpać się w morzu. Chcieliśmy pospacerować po lesie, ale tam zbyt dużo jest ludzi. Pojechaliśmy więc do Dibunów.
– O której godzinie wyszliście z uzdrowiska?
– O szóstej – odparłem, by nie podsycać jego podejrzliwości późną porą odjazdu do Dibunów.
– Proszę podać dokładny opis dnia dzisiejszego.
– Z rana poszliśmy do Luna-Parku. Jeździliśmy z gór amerykańskich nad Newą. W południe poszliśmy do Muzeum Sztuki Stosowanej. Oglądaliśmy meble i tkaniny artystyczne wszystkich czasów, stylów i narodów. O trzeciej jedliśmy obiad. O czwartej wyjechaliśmy nad morze i do lasu – odpowiedziałem bez namysłu.
– Całą noc aż do świtu błądziliśmy po tym przeklętym lesie – wtrąciła żona. – Obuwie zniszczyłam. Nogi poraniłam… Gdy wyszliśmy na drogę, to aresztowali. A teraz od drugiej już godziny włóczą nas i badają. Piąta dochodzi teraz. Nóg pod sobą od zmęczenia nie czuję – skarżyła się – kończąc „dokładny” opis dnia „dzisiejszego”.
„Kurier Wileński” nr 107, 20.04.1938 r., s. 7
Cdn ■

4 Comments

Comments are closed.