Bracia (czyli co zdarzyć się mogło), Mateusz Styrczula

1. Zerwana nić

Droga z Białegostoku, dziś

Ty kochała mene, ty kochała. Ty kochała, a ja sobie inszu najszow… – śpiewał na głos, jadąc swoim BMW, mijając przedmieścia Białegostoku, trzydziestoletni, gładko ogolony mężczyzna. Grzegorz Nikitiuk pomału opuszczał rozrastającego się molocha – tę nazbyt przerośniętą wieś, której szczerze nienawidził, a która jednak dawała mu ten najzwyklejszy, powszedni chleb.
Pogoda była piękna, a w głowie prócz piosenki dźwięczały mu jeszcze cerkiewne dzwony. Ależ się działo! Z jednej strony od kilku dni świeżo upieczony małżonek, a z drugiej człowiek czynu, który zaczynał pracę w rodzinnym przedsiębiorstwie. Jego ręka opierała się teraz o zagłówek siedzenia samochodu, a przyjemny wiatr wpadał przez uchylone okna. Świat stawał przed nim otworem, więc czegóż chcieć więcej? A jednak chciał jeszcze czegoś. Nie zamierzał patrzeć na wielkomiejskie blokowiska, ani też skończyć jak jego wyizolowani od świata koledzy, którzy może i mieli wpisany meldunek na podbiałostockiej wsi, ale pracując jak stachanowcy nie znajdowali czasu ani na jej poznanie, ani nawet na poranne powitania z sąsiadami, mieszkając na nowo wybudowanym osiedlu – sypialni. To nie dla niego. Grzegorz Nikitiuk nie będzie się kisić tak jak wszyscy, bo jego rodzina od zawsze prócz ciężkiej pracy ceniła sobie przestrzeń i czerpanie z życia. Może to naiwne, ale szczerze pragnął i widział siebie, jak za parę lat siedzi – on, żona, dzieci, rodzice, kuzyni – przy jednym stole tuż za odremontowaną chatą jego dziadków. Ot, taki to sielski obrazek sprzed czasów gwałtownej industrializacji i globalizacji. Jechał właśnie, chcąc przyjrzeć się czekającej go pracy, do której najął poleconą przez przyjaciela ekipę.
Zdążył już zauważyć, jak bardzo zmieniła się trasa, którą tak często pokonuje. Na drodze wylano nowy asfalt i asfaltowe są ulice we wsiach, które przecina niczym mała magistrala. Szpaler charakterystycznych drewnianych domów po obu stronach jezdni „podziurawiony” został niezbyt pięknymi „klockami” z szarymi bądź czerwonymi dachówkami. Przed płotami coraz mniej ławeczek, które wypierają równiutkie chodniki z betonowej kostki. Żal tych ławeczek, kurcze, żal. Ich brak zachęca do spędzania czasu przed telewizorami. A ławka przed domem aż kusi, by w tak ładny jak dziś dzień przysiąść i podumać nad czymś mniej lub bardziej ważnym w miłym i znajomym towarzystwie.
Oddalając się od miasta oddychał z coraz większą przyjemnością. Był u siebie. Czuł to całym sobą. Na siedzeniu, prócz niezbędnej w tak gorący dzień wody mineralnej, leżał „Czasopis” i „Przegląd Prawosławny”. Od młodych lat interesował się tym co „nasze”, „swoje”, choć wśród rówieśników, a zwłaszcza osób młodszych od siebie, spotykał się z coraz większą obojętnością wobec własnych korzeni, czasem wręcz wrogością. On jednak został wychowany na lokalnego patriotę i mimo młodych lat to manifestował. Drażniło go, gdy ujrzał gdzieś napis w stylu „Polska dla Polaków”, zwłaszcza w Hajnówce czy Bielsku. Ciekawe, kto to robił? Czy aby czasem nie jego koledzy z podwórka. Niewykluczone – mruknął pod nosem.

Kościół katolicki w Sarnakach
Sarnaki

Sarnaki (pow. łosicki), dziś

Andrzej Nikitiuk, budząc się z rana, z trudem otwierając oczy, głęboko żałował wczorajszego pijaństwa. Wzbraniał się przed namowami kolegów długi czas, ale jak widać nie dość skutecznie. W jego rodzinnych Sarnakach czas biegnie powoli, pracę znaleźć trudno, najwyżej dorywczą, a kompani do wypitki szybko się znajdą. Nawet, gdy następnego dnia trzeba być rześkim i świeżym, bo właśnie trafiła się jakaś robota.
„Nie czas na narzekanie” – wmawiał sobie, podnosząc się z łóżka. – Muszę szybko się myć i pędzić, by o czasie stawić się w umówionym miejscu – w biegu tłumaczył swój pośpiech matce, słuchającej akurat ulubionej audycji w Radiu Maryja.
Wybiegł z domu, zakładając chroniącą przez palącym słońcem czapkę z daszkiem. Przed wioskowym sklepem już czekał załadowany przyjaciółmi samochód, w który wskoczył, przepraszając kompanów za drobne spóźnienie.
Ruszyli z piskiem opon, bo jechali aż do Knoryd pod Bielskiem Podlaskim. Z Sarnaków na drugim brzegu Buga to kawał drogi. Jadąc na północ, mijali coraz więcej prawosławnych kapliczek i cerkwi.
– O! Od razu widać, gdzie Ruscy mieszkają – wypalił do kierowcy kolega na przednim siedzeniu. – Gdzie my żyjemy? W Polsce, czy w Rosji? Niech sobie w Rosji piszą bukwami i stawiają cerkwie, a tu jest Polska chyba, nie?
Kierowca – wysoki, opalony brunet – przytaknął. – A czemu się dziwisz? – dodał. – Widzisz, jak ruskie kościoły są odnowione. Unia na to kasę dała. A kościół w Sarnakach to co, pies?
– A ty wiesz, Andrzej, u kogo teraz mamy robić, co to za gość? – po chwili ciszy zapytał kolega.
– Nie wiem, zobaczymy – odrzekł kierowca. – Mój kumpel skądś go zna i nas naraił. Nawet nie wiem za bardzo co robi, ani jak się nazywa, ale Wojtek wszystko ustalił więc ok. Podobno kasę ma, więc nie powinien skąpić grosza, a to zawsze plus.
– No fajnie, fajnie. Oby! Muszę się odkuć po ostatnich wyskokach.

***

Jasnozieloną, młodą trawę naznaczył ziemisty ślad opon parkującego samochodu. Grzegorz Nikitiuk wysiadł i przeżegnał się przed postawioną przez jego dziadków prawosławną kapliczką, pogrążając się w krótkiej modlitwie. Za kapliczką i drewnianymi krzyżami rozciągał się jeden z najdroższych jego sercu krajobrazów – lekko pofalowane łąki, przecinane liniami niskich krzaczków i pojedynczymi drzewami, które w oczach pokrywały się rozwijającym w wiosennym słońcu i mieniącym na żółto listowiem.
Za chwilę stał już przy okazałej, ale bezsprzecznie wymagającej pilnego remontu chacie, którą odziedziczył po dziadkach i rodzicach. Solidne dyle z puszczańskiego drzewa w wielu miejscach były już zmurszałe. Powtarzające się cykle deszczów, wiatrów, palącego słońca i ogólnie rzecz ujmując lata zaniedbań swoje zrobiły.
Grzegorz z trudem otworzył zardzewiały zamek w drzwiach ze zbutwiałych już desek. Po wejściu do środka buchnął mu w twarz zapach stęchlizny. Ale od razu wyczuł też charakterystyczny, mocny zapach drewna. Lubił go, bo choć jego niedołężniejący dziadkowie ostatnie lata przeżyli w Białymstoku, to zapach ten kojarzył mu się z wizytami u nich w tej chacie, z najmłodszymi, beztroskimi latami.
W sieni stał olbrzymi, ciężki kufer, na którym przysiadł, snując w myślach wizję przyszłego wyglądu tego miejsca. Przez zabrudzone okna wpadały jasne promyki, oświetlając część podłogi, a oczyma wyobraźni widział już tam zamiast desek dzieci bawiące się na mięsistych, barwnych kilimach. Z tych marzeń wyrwał go dopiero dźwięk silnika parkującego samochodu.

Pobocza drogi Białystok - Boćki

„Dzień dobry!”

– dobiegło powitanie z podwórka.
Grzegorz szybko zerwał się z kufra i wyszedł na zewnątrz.
– Ooo! Dzień dobry – przywitał się. – Ja też dopiero co przyjechałem.
Gospodarz każdemu z robotników podał rękę, przedstawiając się z imienia i nazwiska.
– Ha! Nikitiuk? To tak jak ja! – powiedział jeden z nich. – Nazywam się Andrzej Nikitiuk.
– Oooo! Miło mi! Pan może też prawosławny?
– Nie… – padła odpowiedź, z której dało się wyczuć pewne zakłopotanie.
– A, przepraszam, tak myślałem… – zmieszał się nieco gospodarz.
Ekipa z Sarnaków zaczęła rozkładać sprzęt, a zleceniodawca w tym czasie oznajmił czego oczekuje. – Panowie – tłumaczył – robimy tak. Ta chata wymaga gruntownego liftingu, konieczne jest impregnowanie ścian, wymiana podłogi, malowanie, no jednym słowem huk roboty. Wy z tego co wiem podejmowaliście się już takich rzeczy i nie boicie się dużych zleceń, a ponieważ ja ufam moim znajomym, którzy was polecili, sądzę że będzie nam się miło współpracowało. W pierwszym rzędzie proszę o uprzątnięcie tego, co jeszcze zostało w domu, są tam już tylko niepotrzebne śmieci. A potem przedstawię swój dalszy plan – ostatniemu słowu towarzyszyło energiczne klaśnięcie w dłonie.

***
Pogoda dopisywała. Przy iście letniej aurze prace szybko posuwały się naprzód. Wiejski dom Grzegorza z każdym dniem nabierał świeżego oblicza. Wymieniona została spróchniała stolarka, położono też nowy dach, bo okazało się, że dotychczasowy, łącznie z więźbą, nie nadaje się już do naprawy.
Nowy właściciel odnawianej wiekowej nieruchomości zjawiał się co jakiś czas z gospodarską wizytą, by obserwować postęp prac. Przyjemnie było patrzeć jak ojcowizna odzyskuje dawny blask, a przy tym jak wraz z nią pięknieją i Knorydy, choć już nie tak ludne jak dawniej.
W gruncie rzeczy zamiast ojcowizna właściwsze byłoby tu słowo „bat’kuowszczyna”. Tak to miejsce nazywał – w tutejszej gwarze – sam Grzegorz.
Robotnicy w obecności gospodarza rozmowni raczej nie byli. Ale gdy Grzegorz odjeżdżał, zaraz to i owo komentowali.
Tymczasem trójka robotników, spotykająca się teraz co dzień przy pracy, nie rozmawiała zbyt często, bo też pot zalewał skronie, gdyż temperatura nie schodziła poniżej 28 stopni i dopiero w chłodniejszych pomieszczeniach chaty nachodziła ich czasami ochota na wymianę opinii. Zazwyczaj zaczynał imiennik młodego białostoczanina:
– W porządku gość, co? – któregoś razu w przerwie na posiłek zagadnął Andrzej Nikitiuk. – Dzwonił do mnie i powiedział, że wieczorem wpadnie tu z browarem.
– A widziałeś co on przy sobie wozi na siedzeniu w BMW? Jakieś ruskie gazety – zaniepokoił się kumpel. – Może to jakiś ruski agent, może dla Łukaszenki pracuje, a przed nami zgrywa takiego fajnego?
– Jezu, jakie ty masz obsesje! – uciął któryś. – A pamiętasz, jak było z tym Wojtalą z Łosic? Palant się wywyższał, nie podziękował nawet jak trzeba i jeszcze próbował nas wykiwać na pieniądze. I to grube! A katolik niby taki wielki! Pierwszy w kościele musi siedzieć!
– On jest spoko facet – uspokajał Andrzej Nikitiuk. – No i nazwisko ma takie same jak ja….
– Właśnie! Ty weź sprawdź, czy nie rodzina czasem, bo to podejrzane! Może i ty ruski? Hahaha…
– Dostaniesz zaraz!
Przy dźwięku uderzeń młotka i stukocie desek praca szła szybko, a słońce pomału przechodziło z jednej połowy nieba na drugą, znacząc swoje położenie gorącem i coraz większą opalenizną pleców i ramion pracujących.
Po siedemnastej, zgodnie ze wcześniejszą zapowiedzią, przed chałupę zajechał z młodzieńczą swadą „prawosławny”, czy też „ruski”, jak o gospodarzu mówili robotnicy.
– Dzień dobry! Jak leci? – przywitał się Grzegorz.
– Witamy, witamy. No proszę spojrzeć. Zamontowaliśmy już te okapy i rynnę, dzięki czemu w przyszłości woda będzie ładnie spływać. Oczywiście jeśli się w ogóle kiedyś jeszcze będzie z nieba lała, w co zaczynamy powoli wątpić. Co za skwar…
– No fakt, przygrzało ostatnimi czasy, toteż przywiozłem tu coś dla orzeźwienia.
– Pan też z nami wypije piwo?
– Tak, dostałem pozwolenie od żony, zostanę tu na noc.
Po skończonym dniu pracy ekipa rozsiadła się w cieniu przy ścianie chałupy. Odezwały się charakterystyczne pyknięcia kapsli z otwieranych, przyjemnie chłodnych butelek, których już sam dotyk odprężał jak mało co w ten parny dzień.
– No to co? – zaczął gospodarz. – proponuję najpierw, abyśmy przeszli na ty, bo nie ma co tu się bawić w „panów”. Moja rodzina też z chłopów, więc zdrówko!
– Zdrowie!
Towarzystwo odpoczywało po robocie, popijając piwo i dyskutując na różne mało istotne tematy, Rozmowy o polityce kleiły się średnio, a i o sporcie nie było co dyskutować, bo też nasz bohater kibicował Jagiellonii, a tamci Legii – solidarni z kibicami ze swoich województw.
– Wy jesteście z drugiego brzegu Buga, tak? – zagadnął w pewnym momencie gospodarz – Z samej Białej?
– No nie do końca. Jesteśmy z Sarnaków.
– Od zawsze tam mieszkacie?
– Tak, tak.
– Wiecie co. Może to dziwne, że ledwie co się znamy, a ja już poruszam taki temat, ale jest to dla mnie ważne. Sprawdzałem ostatnio pewną rzecz, pytałem, szukałem informacji… i… – tu zamarł Grzegorzowi głos – my musimy być bliskimi kuzynami – skierował swój wzrok na Andrzeja.
– Ale jak to?! – zdziwił się tamten.
– Ja wiem, że to dziwnie brzmi, ale… wspólne nazwisko to nie przypadek! Twój i mój dziadek byli braćmi!

Zabuże (pow. łosicki), wiosna 1945 r.
– Szybciej! Ruszać się! Pakować szybko co tam macie, bez ociągania! – stanowczy ton oficera Ludowego Wojska Polskiego ponaglał przerażoną rodzinę.
– Ale deż wy nas wezete? Czom? Szczo ż stałosia?
– Nie czas na wyjaśnienia – odburknął wojskowy. – Zajedziecie, to będziecie wiedzieć…
– Ali czemu?! Szczo my zrobyły takoho pane, że znow nas wykydajut’?
– Takie zarządzenie. Nie będę z wami dyskutował! Zbierać się, powiedziałem! Macie mało czasu! Jak przyjdę za godzinę, macie być tu wszyscy zebrani i czekać!
Żołnierz wyszedł, a cała kilkuosobowa rodzina stała jakby skamieniała, nie bardzo wiedząc co robić.
– Szczo teper? – zaczął niepokojąco zastanawiać się senior rodziny. – Ne ponimaju, Pulaki…nas? Czom do chaliery!?
– Ne znaju – wtórowała mu żona. – Może ne na smert, ono deś powezut dalij… ali szczo z chatoju! Wsio pokinuty? Na szczo nam pryjszło! Takoje hora!
Wasil Nikitiuk patrzył to na ojca, to na matkę. Nie wiedział ani gdzie pójść, ani co robić dalej.
– A szczo z twoim bratom? – zapytała męża gospodyni
– Ne majem czasu, chtoś dast jomu znaty.
– Jak ne Niemci, kotory nasze syła palyły, to wony. Hospody spasy nas hresznych…
– Ne majem czasu, powtoraju wam! Beryte szczo możete! Pakujteś, a ja pijdu popytaty szczo inszy robiat.
Chata Nikitiuków stała nieco na uboczu, ale wychodzące z niej poruszenie i lamenty słychać było jedynie w paru chatach rodzin prawosławnych. Większość mieszkańców z trwogą przyglądała się zamieszaniu. Wielu płakało. U sąsiadów trwało gorączkowe pakowanie. Głównie narzędzi, mniejszych sprzętów i co po prostu dało się ze sobą zabrać. Wasil popędził na złamanie karku do sołtysa. Ten stał otoczony wojskowymi i gromadką szukających wyjaśnień mieszkańców, a wyraz jego twarzy zdradzał podobne, choć maskowane usilnie poczucie dezorientacji.
– Słuchajcie – uspokajał sołtys. – Nie wiem, gdzie was przenoszą, ale bądźcie spokojni. Niczego złego nikt wam nie zrobi! Zabierzcie spokojnie swój dobytek. Ja… Ja sam nie mogę wam nic więcej powiedzieć…
Ludzie biegali to w jedną, to w drugą. Mężczyźni ładowali na wozy tobołki z dobytkiem, kartofle, kaszę, mąkę.
Wasil Nikitiuk spostrzegł znajomego – poczciwego młodzika z Sarnak, Marka Bomko, który wjeżdżał właśnie na furze do Zabuża, nie mając pojęcia, co się tu tak naprawdę odbywa.
– Marek, wyrzucają nas stąd – krzyczał do kolegi. – Tylko prawosławnych. A jak u was?
– Naprawdę? Czemu? Jak wyjeżdżałem, u nas był spokój.
– Widziałeś dzisiaj mojego brata Andrija?
– Nie. Oni wczesnym rankiem pojechali gdzieś do miasta.
– Opowiedz mu, jak go zobaczysz, co tu się dzieje. Boże, nawet nie mogę nic więcej powiedzieć, bo sam nie wiem. Mówią, że na wschód, że wymiana ludności…
Stali w milczeniu. Marek spuścił głowę. Wiedział, że bracia pozostawali w złych stosunkach, odkąd Andrij wdał się w karczemną awanturę z ojcem, po której wyjechał z Zabuża i na przekór jemu oraz swemu bratu, trzymającemu stronę głowy rodziny, przeszedł na katolicyzm. Przez kobietę to wszystko! Ot, tak po prostu po tym, jak wżenił się w rodzinę katolicką. Bóg i tak jest jeden – mawiał nieraz. Tym bardziej, że poszedł do takich samych ruskich, jak i on. Prawie wszyscy po obu stronach Bugu byli przed wiekami prawosławni, później unitami, i na co dzień rozmawiali w takim samym, ruskim, języku. Unici z południowego Podlasia przeszli jednak na katolicyzm. Bez odwrotu, po spaleniu przed wojną prawosławnych cerkwi. I pewnie z tego strachu jeszcze szybciej przeszli na język polski.
Na północ od Bugu ruski język przetrwał, bo był w parze z cerkiewnym, podczas, gdy na południu w kościołach modlono się po łacinie, a ksiądz słowa bożego nauczał po polsku.
– Marek…ja nie wiem, nie rozumiem, co tu się dzieje – żegnał się Wasil z przyjacielem. – Co było – było, ale postaram się tu wrócić z całą rodziną, gdy to wyjaśnimy. Jestem za nich odpowiedzialny. Nie wiem jak ani kiedy, ale zrobię to! Przekaż bratu, że chcę z nim zgody! Przekażesz?
– Przekażę – chłopak cicho szepnął, wciąż nie podnosząc głowy.

Sarnaki (pow. łosicki), dzień później
– Jak to wyjechali?! Dokąd? – Andrij dopytywał się u oficera.
– Proszę się uspokoić. To jest decyzja podejmowana na szczeblu międzypaństwowym, na którą my tutaj nie mamy wpływu.
– Ale to była moja rodzina! Czemu? Na jakiej podstawie?! Tak z dnia na dzień?
– Tłumaczę wam, obywatelu, po raz kolejny, że to normalna wymiana ludności między bratnimi socjalistycznymi narodami. To już nie jakieś carskie zsyłki rękami wyzyskiwaczy ludu pracującego. Prawosławni z tych stron zostali objęci wymianą…
– Zsyłką!
– Ostatni raz przywołuję was do porządku! Rozmawiacie z urzędnikiem Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej! To nie sanacyjny burdel, więc proszę mi nie przerywać, kiedy mówię! Wasza rodzina znajdzie nowe miejsce zamieszkania, nowy dom i znajdzie pracę zgodnie z tamtejszym zapotrzebowaniem. Powinniście raczej cieszyć się obywatelu, iż będzie im dane żyć w najbardziej rozwiniętym państwie na świecie bo tu – między innymi dzięki osobom takim jak wy – do tej pory było o to trudno, niestety. Nie mam wam nic więcej do powiedzenia.
Andrzej (Andrij) Nikitiuk wyszedł z pomieszczenia, nie wiedząc co ma dalej robić. Był jak ogłuszony i nie usłyszał trzasku zamykanych przez siebie drzwi. Wściekł się, iż nie zakopał topora wojennego z ojcem zawczasu, zwłaszcza, że miał już lada dzień zamiar godzić się z nim. Czekała go wielka radość. Jego młoda żona spodziewa się upragnionego dziecka, a tu nagle ktoś brutalnie pozbawia go tej możliwości. Nie mógł uwierzyć. Wielka wojna się skończyła, linie frontu cichły i nagle takie nieszczęście? Niczego już nie można być pewnym. Jak nie kule latają, to obcy wyganiają Bóg wie dokąd. Kopnął ze złością przydrożne kamienie. Był wstrząśnięty i zdruzgotany. Nie patrzył pod nogi, nie słyszał nic i nie mógł uwierzyć w to co tak naglę się stało. Wiedział, że słowo żołnierza zamyka sprawę. Było tak zawsze. Za Rosjanina, za Polaka – wsio rawno. Pisku opon wojskowego kamaza również nie zapamiętał. Potężne uderzenie i łoskot przeszył powietrze. Po chwili żołnierz, który wyskoczył z wozu, pochylił się nad martwym ciałem…

 

Cdn
Mateusz Styrczula ■

2 Comments

  • I know this if off topic but I’m looking into starting my own weblog and was wondering what all is needed to get set up? I’m assuming having a blog like yours would cost a pretty penny? I’m not very internet savvy so I’m not 100 positive. Any suggestions or advice would be greatly appreciated. Thanks

Comments are closed.