Polną drogą snuła się bezkształtna, podobna do olbrzymiej stonogi, masa. W wieczornej mgle ciemne mundury i ukryte w odzieniu ponure twarze zlewały się ze sobą. Wojskowe buty grzęzły co chwilę w namokniętej glebie, co u niektórych z maszerujących wywoływało siarczyste przekleństwa. Mlaskająco-chlupoczące dźwięki znaczyły szlak grupy wycieńczonych wojaków, głodnych tak pożywienia jak i choćby odrobiny wypoczynku. Kolumną dowodził niewysoki mężczyzna w za długim kontuszu i mocno osadzonej na skroniach czapie.
– Zatrzymamy się w najbliższej osadzie. Iść dalej nie możem, a i niebezpiecznym zdaje się znaczyć naszą drogę tak widocznemi znaki. Do wroga stąd daleko, tedy zaczekamy, aż warunki do dalszego marszu znośnemi się staną.
Przed kilkudziesięcioosobową kolumną rozciągały się pola, a na końcu lekko wznoszącej się dróżki widać było pierwsze chaty. Mijając drewnianą kapliczkę na skraju wsi każdy z przechodzących wykonywał znak krzyża. Schylenie głowy i unoszenie ręki było tyleż szczere co automatyczne. Wszak na kim można było oprzeć powodzenie sprawy, jak nie na przychylności Najwyższego? Bóg był ostoją i nadzieją Polszczy od zawsze i widząc jej obecne cierpienia pod zaborczym jarzmem wspierał odważnych i prawych. Mylił trop, zsyłając niepogodę, gdy pogoń była już blisko. Dawał schronienie w gęstych borach, wyrosłych nagle pośród pustkowia. Teraz zaś, gdy zmęczenie odbierało ostatnie siły maszerującym, znaczył swoje czuwanie nad nimi tą małą kapliczką i miejscem na upragniony popas.
Mimo późnej pory kolumnę śledziły czyjeś czujne, małe oczy. Janko nie zawsze słuchał maminego wezwania i miast kłaść się wcześnie, wyglądał Bóg wie czego. Tym razem trafiła mu się naprawdę gratka. Oczy zrobiły mu się wielkie jak jednorublówki, gdy dostrzegł grupę tak licznych przybyszy. I to nie dwóch, trzech nieznajomych – bo to czasem się zdarzyło – lecz oddział cały.
Momentalnie podskoczył do leżącej w drugim końcu izby matki, szturchając ją silnie. – Maci! Jakijeś wajskowyje iduć! Maci! Pracznisia!
– Szto ty, Janko. Idzi spaci…
– Praŭdu każu! Paŭstańcy musi bo szabli i strelby majuć! Na najświętszuju panienku szto nie breszu! Wajaki iduć!
Słysząc to młoda kobieta zerwała się na równe nogi, po czym bez dalszych protestów podeszła do okna. Otworzyła usta w nagłym przestrachu i po początkowym osłupieniu poszła obudzić męża. Posłyszeli łomotanie w drzwi.
– Otwórzcie!
Zaspany blondyn, narzucając na siebie w pośpiechu koszulę, podszedł do drzwi. Pełnił funkcję pomocnika sołtysa, więc to wpierw do niego trafiali rozmaici goście. Domyślając się, czego może się spodziewać w te niespokojne czasy, podszedł do drzwi z ciężkim sercem i otworzył je. Ujrzał zmęczoną, brudną twarz niskiego, wąsatego mężczyzny.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
– Na wieki wiekou Amen. Chto Wy?
– Wojsko litewskie. Podległe rządowi najjaśniejszej Rzeczypospolitej.
Gospodarz obejścia skłonił się pokornie, po czym poprosił wojskowego do środka. Wysokie wojskowe buty załomotały w izbie, gdy przy sporej ławie miejsce zajęło jeszcze kilku jego podwładnych. Ciekawski Janko patrzył na wchodzących z otwartymi ustami, lecz po chwili poczuł, jak silnie za rekę chwyta go matka. .
– Chadzi siudy synok. Nie dla Ciabie hetkije razhawory.
Wojskowy głośno westchnął, po czym zaczął ciężko:
– Trzeba nam zatrzymać się u was i posilić się nieco. Zdrożeniśmy długim marszem, a i zmierzch już zapada. Dajcie tedy strawy, napitków i posłania, abyśmy przenocować mogli przystojnie. Trzeba nam też zapasów na dalszą drogę, tedy przygotujcie co macie. Zbierzcie od sielan kaszę, mąkę, kubłaki z wodą. Ubrań cywilnych też trzeba nam pilnie bo… – zawahał się – bo warunki są zmiennymi ostatnimi czasy…
Błękitne oczy gospodarza nie przestawały śledzić szarej twarzy wojaka, a gdy tamten skończył i on przemówił spokojnie:
– Panie, my ludzie u Boha wierujuczy i pa krześcijańsku uzoram Pana Naszaha pastupajem. Tady daci strawu – możem. Napaici was kali treba – toże, no miesca ŭ wioscy nie majem, kab was usich szanoŭnych jaśniepanoŭ pamieścici. A i dziaciej hałodnych pakidać nie możam. Pszanicy i żyta mała, a ŭ zimku marozy prychodziać wostryje. Ledź samyje majem szto nasici. Ja adziennia daci nie mahu a i maji susiedy toże biednyje. Lepsz kali wy znojdziecie inszaje miesca…
– Wy katolik? Wszak krzyże rzymskie przed wsią baczyliśmy.
– Tak panie. Kataliki.
– Tedy obrońcom swoim i wiary swojej winniście szacunek i cześć i pomoc wszelaką. Wszak czy to po bożemu carom się wysługiwać i ku ich interesom dłoń swą przykładać?
– My carom nie służym i nikoli nie służyli. Tolko papie rymskamu padlahajem.
– Tedy zróbcie jak rzekłem, gdyż grzechem obrońcom swej wiary i kraju nie pomóc ze wszystkich sił swoich.
– Ja waszmości razkażu: Moj baćko paszoŭ wajawać za Reczpaspalituju…
Tu ich spojrzenie spotkało się.
– I uże nie wiernuusia. Ja był tady wielmi mały, no pomniu jaho twar pa sionnia. Mienie i maich bratou maci hadawała. Znaju szto heto znaczyć, kali ludzi adzinokije jak duby ŭ poli rastuć. Jak ciażka kali nie możasz stupać na dwoch, tolko na adnoj nozie. Jak woczy matczynyje lijuć ślozy pomniaczy kachanaha, katory ciapier u ziamli chałodnaj.
– Co wy mnie tu za historyje opowiadacie? Azaliż my niby cierpienia nie znamy? Nie wiemy jakim bólem jest strata braci naszych i bliskich? Abo zsyłka na mrozy Sybiru? Katorga i męka zesłana przez carat? Śmierć towarzyszy broni?
– Tady czamu choczacie bolsz kryudaŭ i muki? Nie tak daŭno, kali miesiac stajaŭ poŭny na nocznym niebi, u siało pryszli paŭstancy takijaż jak i wy. Ludzi ŭ wioscy dumali, szto baranić buduć. Na druhi dzień wyzwalennie – kazali. Reczpaspalita adradżajecca – kryczali. Zbroju z pawahaj nasili pa wioscy i miodam napiwaliś. Prajszła niadziela a tut carskija wojska iduć. Paŭstańcy zabrali ŭsio z saboj i dawaj na ucioki. Czym jany paszli, tym chuczej Maskalioŭ my pabaczyli. „Za pomoszcz buntaŭnikam z nakazannia paŭkoŭnika Astafiewa raztrelać piacioch maładych mużczyn z sioła Waraniczy”. Pakarannie wykonwali pierad majoj chatoj… Szto wy na toje skażecia? U czym jane winawatyje? Czym winawatyje hetyje dzieciuki?
Wojskowy nachylił się nad ławą patrząc spode łba i opierając łokcie o blat. Wyraźnie poirytowany odrzekł:
– Jakraz z tej to przyczyny pragniem odnowy wolnej Rzeczypospolitej! Wol-nej! Wolnej od cierpień narodów i moskalskiej opresji! Wskrzeszenia domu naszych ojców i dziadów! Domu ludzi równych przed Bogiem i przed stanowionym prawem! Bez ruskich panów, ale z ludem!
– Krywioj mużyckoj pany ŭsio choczuć budawaci! Sionnia wy tut, no zautra? Da Pana Jezusa malicca budzie treba, kab kozaki, abo inszyje sabaki carskija nie pokusali za nie naszyja awantury!
Pułkownik na te słowa wstał i walnął pięścią w stół.
– Ważcie słowa chłopie, albo skończę prosić i pytać, a zażądam siłą! Na księdza pójdźcie, kiedy straszna wam wojaczka. Ja proszę nie o szable, jeno tego, co dać możecie i winniście dla dobra ojczyzny!
– Moj baćko żyźń addaci paszoŭ za ajczynu! I szto? I jak Reczypaspalitaj nie było tady, tak i nia ma dalej! Usie sarny u lesi zhinuć, ale nie za toje szto jany jość, ale szto samyje prosiacca śmierci, kali achwotna padchodziać da wołka. Pany niachaj iduć bicca za swaji dobra zhublane, a mużykoŭ chaj pakinuć na woli. Ja swajho dziciacia paŭsirotaju nie budu rabici.
Wtem między zabranymi powstańcami dało się słyszeć pewne poruszenie. Z zebranej grupki wyszedł chudy chłopak z opadającą grzywką i przysiadł się do dowódcy, kierując swój wzrok na rozeźlonego gospodarza.
– Ja toże nie z Mazuroŭ. Ja tak i wy – tutejszy. Mużyk spad Harodni. Prawasłaŭny. – mówiąc to uśmiechnął się w jego kierunku przyjaźnie, widząc narastające zdziwienie, że oto wśród uczestników „pańskiej” rebelii znalazł się jego chłopski krajan, a do tego i ortodoks. Podług wszelkiej logiki powinien siedzieć cicho w swej wsi, miast wyściubiać nos ku powstaniom.
– Mahu hawaryci?
Dowódca skinął na młodziana akceptująco.
– Usio naczałoś z adnaho piśma…
<rok wcześniej>
Iwan trzymał w rękach pomięte kartki. Powoli odczytując litery łączył je w wyrazy, a potem w zdania. Był jedynym z całej wsi, który w jakimkolwiek stopniu posiadł umiejętność czytania, więc to jego do tego celu oddelegowano. Zmyślny był i ciekawy świata, przeto gdyby nie liche urodzenie mógłby wiele osiągnąć. Los jednak kazał żyć mu na wsi w pół drogi między Grodnem, a Sokółką. Patrzył na kartkę i miarowo dukając wypowiadał na głos zgromadzonym co następuje:
„Tak z he-ta-ho piśma i wi-dno: szto mu-żyki pańskije i ka-zionnyje nie pa-winni pła-cić ani czyn-szu panom, ani abroku u kaznu na zie-mlu – bo heta zie-mla da nas na-le-żyć; no kali bu-dzie wa-jna z Ma-skalom za naszu wol-ność, to toj czas treba usim iści na wajnu prociu Ma-skala”.
– Heto pa naszamu! Usio razumieju. Bukwami… i pa naszamu? – rzekli zebrani.
– Nie bukwami tolko rymskimi literami. Katalik musi pisaŭ.
– Nareszcie chtościka z panoŭ dumaje pra nas. A szto my? Bydło jakoje? Nie ludzi? Mazure za Wisłoju uże majuć swaju i z nas – kapuśniakoŭ śmijucca. Tolko my mużyki na Litwie jak biednyje byli tak i dalej zastajemsia rabami. Boh baczyć nas nieszczasnych i kali pryjdzia Boże Karaleŭstwo, tady sudzić budzie ŭsich nas pa roŭnamu. Za takoje sztoś jak toj Jaśko pisza, to i ja mahu wajawaci – mówiąc to mężczyzna w średnim wieku poklepał swego sąsiada po ramieniu, na co tamten spojrzał nań z rozbawieniem. Nie wszyscy byli jednak tak zgodni co do wartości prawd zawartych w tekście.
– Brechnia! Usio ż brechnia! – stara, pomarszczona kobieta zerwała się jak oparzona ze wstrętem patrząc po kilkunastu zebranych osobach.
– Wy durnyje? Wy znoŭ za nie swaju dolu choczacia z kosami na żałnieraŭ iści? Nikoli nie była tak i nie budzia, szto pany samyje raboŭ buduć puskaci na wolu! Nikoli! Ciepieraka pisma piszuć chitryje! I szcze naszym jazykom, kab my chuczej dałuczylisia, a? A wy szto? Wierycia! Piszuć brechniu, bo samyje nie buduć bicca tolko nas pasyłaci. Naszoj krywioj za swaji majontki, sukna i hroszy płacić, tfu!
– Cichajcież matko! Nie wiedaju chto toj Jaśko spad Wilni, chaj budzie i pan jaki, ale widno szto nadyjszoŭ czas, szto ŭsie kinulisia nas prasić, kab my za jimi stali. Tolko roznica takaja, szto cary haworać ab wolności i niczaho zdajecca nie zrabili da hetul, a toj Jaśko nasz. Naszym jazykom da prostych ludziej haworyć. Pa kryścijańsku chocza pastupaci.
– I toj chto pisma pisza toże nie zrobić niczaho!
– A ja wieruju – Iwan zeskoczył z pnia, po czym ostrożnie złożył dopiero co czytane pismo. – Czas by ŭsie Biełarusy padumali pra siabie. Pra siabie! Nie pra Warszawy czy Maskwy. Chto nam daść wolu jak nie my samyje? Ja moża nie z panoŭ, ale znaju, szto Litwy saromicca nie musim. Baciuszka Michajło raskazywaŭ dla minie, szto kaliści litoŭskije ziamli ad Kurlandyji pa Czornaje mora ciahnulisia. Razkazywaŭ pra mocnyja wojska i naszuju mowu starennuju, jakoj pisali piśma karali.
– Tfu! – zniesmaczona staruszka splunęła z pogardą, po czym na odchodne dodała: – Ty małady lepsz padumaj pra żonku, bo hady iduć a ty jak adzinoki byŭ, tak i zastajeszsia, rewalucjanier…
Zebrani zareagowali gromkim śmiechem. Po chwili zaczęli rozchodzić się do swoich chat. Każdy z nich, mimo iż bał się przyznać nawet przed samym sobą, popierał w głębi duszy tajemniczego Haspadara spad Wilni i czuł, że nadchodzi kolejne, wielkie przesilenie. Czas pańszczyzny dobiegał końca, a we wsiach i miasteczkach Grodzieńszczyzny dojrzewał bunt.
– Pssst! Iwanie. Chadzi siudy. – mężczyzna, który chwilę wcześniej z uznaniem wypowiadał się o treści pisma, kiwnął głową zapraszająco. Po chwili obaj weszli do ciemnej sieni.
– Sztościka rychtujecca.
– I ja tak dumaju, Pawle.
– Jeździaczy da miasteczka czuju, jak roznyje ludzi haworać, szto stan wajenny heto tolko poczatak. Maskali choczuć, kab usio uspakoiłosia, ale ludzkich razhaworaŭ ab praŭdzie nie zatrymajesz. U kożnym siole ŭsiej Litwy znajuć pra razhon u Wilni, a nawet pra raźnju ŭ dalokaj Warszawi. Usia daŭniejszaja Reczpaspalita paŭstanie jak nie ciapier, tady za hod, dwa. I znajesz chto budzie samym ważniejszym? My! Mużykie! Ale szto Ty Iwanie… Prawaslaŭny i za katalikou hatowy bicca? Heh… – rzekł, uśmiechając się przy tym serdecznie.
– Ja Biełarus jak i Ty. Szto z taho chto jakuju wieru pryznaje kali biednyje i bosyje. Kali pracujuć na czużomu zamiest na swaim kusku ziamli…
– Boh usich nas baczyć i dapamoża, kali chto dobry. Prawasłaŭny czy katalik.
– Amin.
Mówiąc to przeżegnali się, każdy po swojemu, po czym Iwan dodał cicho: – Kali budziesz sztoś wiedaŭ, skaży mnie. Chaczu iści ŭ naszaje wojska. Naszaje. Nikoli czużoje.
– Abieszczaju.
<pół roku później>
Owego dnia śnieg w obfitości pokrył podsokólskie wzgórza. Prócz nielicznych furmanek i karet zdążających na wschód próżno było na pofałdowanej, białej połaci odnaleźć jakieś ślady życia.
– Panowie, my zajdziem wraże siły od tyłu, podczas gdy zadaniem mości Petlickiego będzie wieść ogień z pobliskiego wzgórka. Kiedy Moskal dostrzeże, iż jest otoczonym, zasieje to zamęt w szeregach jego i tedy ruszy mości Grudziński ze swemi ludźmi oraz wy – tu Iwan poczuł na sobie wzrok dowódcy. – Pomnijcie, że kolej wasza nadchodzi li tylko pośle naszej salwy. Nie pierwej! Dragoni są zbyt daleko, w mieście łajdaczą się i nie powinni szyków naszych pokrzyżować, a kiedy tylko broń wszelaką zdobędziem, zarządzę odwrót. Tak nam dopomóż Bóg!
Pośród spiętych do granic możliwości rekrutów Iwan był wyjątkowy. Równie młody jak reszta, acz jedyny w całym oddziale prawosławny. Przezywany przez kompanów zdecydowanie na wyrost, a z pewnością ironicznie „Groźnym”. Nie licząc krótkiego szkolenia dziś przyszedł dzień, kiedy miał za zadanie użyć broni naprawdę. Już nie zamachiwać się na wyimaginowanego przeciwnika, a ludzi takich jak on sam. Myślących, czujących i – o zgrozo – krwawiących. Przy tym do braci w wierze. Z szeroko otwartymi oczyma obserwował, jak jego towarzysze chwytają dubeltówki i sztucery i oddalają się, by obejść rosyjski posterunek. Śledził ich, bojąc się na równi z nimi, czy ich kroki będą wystarczająco ciche, a przypadkowo ułamana gałąź nie zdradzi planowanej zasadzki. Gdy zniknęli im z oczu, każda minuta ciszy dłużyła się niczym godzina.
Padła salwa. Iwan zerwał się z prowizorycznego okopu tak gwałtownie, że nieomal zarył nosem w śniegu. Ostatecznie utrzymał równowagę i pobiegł wraz z kompanami w dół wzniesienia. Po chwili wyszli z lasu i dostrzegli resztę swoich towarzyszy. Ciepier abo nikoli – pomyślał.
– Bij Maskaloŭ! – ryknął dla dodania sobie odwagi. Biec z kosą nie było łatwo, ale poczuł tak potężny przypływ adrenaliny, że nie zważał na nic. Póki był daleko, wróg zdawał się bliżej nieokreślonym majakiem, kolorową masą mundurów. Dopiero gdy był już o krok, dostrzegł oficera rosyjskiego, wyjmującego z głośnym świstem szablę z pochwy. Kosa minimalnie minęła rękojeść jego broni. Po chwili już obaj unieśli broń, gotując się do ciosu. Chłopskie, litewskie kosy ze szczękiem ścierały się z wypolerowaną bronią. Symbolicznie i faktycznie. Tu i teraz. Straszne uderzenia następowały jedno po drugim. Rosyjskie szeregi przerzedziła salwa z broni strzeleckiej, ale widać było, że posterunek miał zauważalną przewagę liczebną. Atak z kilku stron miał wywołać jak największe zamieszanie. Losy starcia z kolejnymi minutami niebezpiecznie przechylały się jednak na stronę rosyjską. Wtem potworny ryk wybił się ponad zamęt potyczki. Do boju niby mrówki atakujące większego owada dołączyły konne posiłki kaprala Grudzińskiego, czekające dotychczas nie opodal.
Szarża rozbiła chcących kontratakować Rosjan w kluczowym momencie. Od ciosów padło wielu carskich żołdaków, a ich broń natychmiast przejęli najsłabiej uzbrojeni powstańcy. Rozwścieczeni przeciwnicy z posiadanej broni palnej położyli trupem paru kosynierów. Pocisk minął głowę Iwana dosłownie o włos. Kolejna wraża salwa była już jednak niemożliwa, gdyż potężny zamach kosą któregoś z nacierających odciął ręce aż dwóm żołnierzom, a kolejni oniemieli, wpatrzeni w ten straszny spektakl. Przerażający, zwierzęcy ryk okaleczonych mroził krew w żyłach. Iwan czuł, że zwymiotuje widząc dłonie, które drgając jeszcze padły mu u stóp. Wróg cofał się do drewnianego zaplecza posterunku, chcąc się zabarykadować. Nie wszystkim się to jednak udało, bo też powstańcy zawczasu odcinali możliwe drogi powrotu. Prawosławny nowicjusz wraz z kompanami przyparli do ściany dwójkę oficerów, po czym zmusili ich do poddania się. Rosjanie zostali otoczeni. Pierwsze starcie wygrane. Po chwili wojenny zgiełk ścichł niemal zupełnie. Dowódca nacierających, pułkownik Nikodem Bohdanowicz, stanął u zabarykadowanych drzwi i przemówił, ocierając pot z czoła.
– Zdies’ pałkownik wojska litowskawa Nikodem Bahdanowicz. Dajom wam wazmożnast’ spasit’ żyźn’ waszu i pacziotna zdacca. Arużie astawicie, padnimicie ruki i wychadzicie atdielna. Rano ili pozdno – sudźba wasza adna. Jesli niet – ubjom biez milosti.
Iwan nie wierzył w to co widzi. Dwa razu znalazł się o centymetry od śmiertelnego ostrza i kuli, widział kompanów i wrogów z dziurą w głowie, bądź potworną raną, otumaniony strachem, adrenaliną i hałasem przeżył w parę minut więcej niż przez całe dotychczasowe życie. Hospodzi pamiłuj – wyrzekł sam do siebie, oddychając tak zachłannie, jakby przebiegł wiele kilometrów.
– Wojna brateńku. Wojna… –jak przez mgłę ujrzał przed sobą serdeczną twarz o lekko skośnych oczach i płaskiej twarzy. Iwan go nie znał. Najpewniej nalezał do oddziału, którego odsiecz zadecydowała o zepchnięciu Rosjan do defensywy.
– Wy Tataryn, panie?
– Ja szlachcic, tolko wiery mahometańskiej – odpowiedział grzecznie, acz lekko rozdrażniony, nieznajomy. Widząc swego rodzaju zaciekawienie w oczach młodzika wyjaśnił: –Usich synou patrebuje zaraz rodny kraj. Z usich konfesyj i usich stanoŭ. Maji prodki żywuć pa Litwie ŭże dwiesta liet. Zawuć nas Chazbijewicz ad majho wialikaha prodka… A wy peŭno katalik, tak?
– Nie. Ja sam prawasłaŭny. Ot mużyk prosty spad Harodni. Nie szlachcic i nichto znaczny, ale tak jak wy panie wieru szto tolko abjednannyje budziem swabodnyje. Tolka tady pieramożam carou.
– Inszallah, inszallah brateńku…
Po chwili przy wiwatach zgromadzonych ujrzeli zgnębionych Rosjan. Prowadzeni przez oficera trzymającego naprędce zawieszony na kiju kawałek białego sukna poczęli wychodzić ze składziku pojedynczo i z rękami w górze. Iwan uśmiechał się do siebie, czując ściekający po karku pot. A więc to tak? Następcy armii Piotra I, przed jakimi drżała Europa, upokorzeni wpierw przez Osmanów i spółkę na Krymie, a teraz na podgrodzieńskich wzgórzach przez pospolite ruszenie? Zatem naprawdę jest szansa?
– Wiwat Litwa! Wiwat komisarz Kalinowski! – niosło się pośród śnieżnych pagórków.
Zwycięzcy chciwie wtargnęli do zajmowanego dotychczas przez wroga pomieszczenia. Dotykali zdobycznej carskiej broni niby złota czy innego skarbu. Od początku powstańczej zawieruchy wiedzieli, iż priorytetem będzie właśnie zdobycie oręża. Chętnych do wojaczki nie brakowało, ale iść na pewną śmierć z rąk uzbrojonych po zęby wojsk nie było w smak nikomu. Teraz mieli szansę stać się jeśli nie równym, to chociaż groźniejszym przeciwnikiem rosyjskiego niedźwiedzia.
<koniec retrospekcji>
– Na szto wy mnie heto ŭsio każecie chłopcza?–- światło łuczywa oświetlało nieco zmęczoną twarz gospodarza. – Sionnia wy prychadzicie szukajuczy spakojnaj chaty, zaŭtra pryjduć Maskali i nam hetuju chatu ahniom żywym palici buduć.
– Hawaru tamu, kab pakazaci, szto heto ni awantury i nie brechnia, jak każecia. My nie Maskali i kraści toże nie budziem – tu Iwan wyciągnął podaną mu uprzednio przed dowódcę Asygnatę Pożyczki Narodowej. – Uruczaju heto wam za haścinu – rzekł, podając banknot mężczyźnie.
– Szto to takoje?
– Hroszy.
– Dzie jimi można płacici? U niebi? – odparł gospodarz z oczywistą ironią.
– Wa ŭsiej wyzwalonaj terytoryji Polszczy i Litwy. Pry tym wy ŭże nie rab i służyci nikamu nie musicie. Budziecia haspadaryć na swajoj ziamli pośle wajny. Wy i waszy dzieci, jak toj mały zzadu.
Mały Jaśko, który znów uciekł matce i ciekawie wyglądał zza rogu, uśmiechnął się z dziecięcą ufnością do chudego chłopaka. Iwan odwzajemnił uśmiech i ciągnął dalej:
– Wy abo waszyje dziedy dumali pra takoje życcio? Nasz kamisar dumaje pra mużyckuju dolu. Robić usio, kab usia Litwa swabodnaj stała. Hetaha mała i lepsz wam z carami?
– Wy musi żywiecie maraj, chłopcza. Ja wam uże raskazau, szto byli takije jak i wy ŭ nas i hlańcia – dzie jane ciepier znachodzicca? Na szybinicy abo ŭ ciurmie! Ot dzie! Dzie wasza Reczpaspalitaja? Czy aby nie tolko u waszych haławach? Adezwy i prykazy piszecia, a tymczasam carskije żałniery atakujuć was, no nie wy jich. Dzie heto ŭsio arużje i pieremoha? Daŭno zhublane abo straczane ŭ prajhranych bojach. Dzie hetyje ŭrady i rządy siadziać? Z liesoŭ budziecia ŭsim kirować? Moj tata toże tak dumaŭ, a ciepier tam-ło lahaje – idzicie pakłaniciesia kryżu! Idzicie! Pan Jezus baczyć baćka majho i płacza…
W tej samej sekundzie, gdy Iwan zbierał się, by coś odpowiedzieć, do pomieszczenia wbiegł zdyszany wojak z końca powstańczej kolumny: – Jezus Maryja! Kozacy!
Trudno opisać popłoch, jaki zapanował w pomieszczeniu i w całej wsi. O ucieczce nie było mowy – brakło już i tak nad wyraz nadwątlonych sił. Widać ślady w błocie, ciągnące się za wojakami, już od dawna musiały zostać zauważone. Tym razem Boża pomoc nie zdołała zatrzymać pogoni. Pozostawało się bronić. Pułkownik Bohdanowicz krzyknął na cały głos:
– Rychtujcie się! Do broni! Zdawać się nie będziem póki żyw nasz duch i póki krew prawych płynie w żyłach!
W sąsiednich chatach, na stogach siana i między workami z kaszą błyskawicznie ustawiono prowizoryczne stanowiska broni strzeleckiej. Gdakanie kur i płacz dzieci tylko potęgowały nastrój przerażenia i zamętu. Pierwsi z kozaków zajęli zabudowania na skraju osady, a skrzydła ich szarży okrążały ją, podkładając ogień pod chaty znajdujące się z drugiej strony. W ten sposób próbowali utworzyć pas ognia, który zamknąłby drogę odwrotu do pobliskiego lasu. Powstańcy nie zamierzali jednak czekać na wyrok. Gdy strzelcy dostrzegli oświetlonych łuną kozaków, mgła nie stanowiła już wielkiej przeszkody. Mierzyli do nich ze sztucerów, sami będąc niewidoczni. Huk i świst rozdzierały powietrze, a kozaccy jeźdźcy usiłowali manewrować między ukrytym wrogiem. Pierwszy jeździec padł z łoskotem po celnym strzale któregoś z obrońców. Sytuacja była jednak coraz gorsza, kozacy przemieszczali się szybko i byli naprawdę liczni. Ogień szybko przenosił się miedzy strzechami.. Kto żyw uciekał z gorejących domostw, nie zważając już na powodzenie beznadziejnej misji. Również amunicja kończyła się szybko. Pułkownik Bohdanowicz nie chciał, by słowa gospodarza o ratowaniu własnej skóry okazały się prawdą i z godną najwyższego uznania odwagą zbliżył się do żołnierzy, po czym z dwururki położył trupem jednego z nich.
– Iwanie! Zajdź ich od flanki! – rzucił dowódca, szybko odwracając się do tyłu.
Chłopak nie wiedział, co się dzieje. Od pierwszego okrzyku miotał się w amoku. Przed chwilą, gdy gospodarz zaczął uciekać z zoną i małym Jaskiem, wymienili spojrzenia. W jego dojrzał pomieszanie bezbrzeżnego wyrzutu i smutku zarazem. Odwrócił wzrok, ale jak rażony gromem odebrał przesłanie. W końcu dotarł do niego rozkaz dowódcy. Rób coś! Nie stój! Biegł na oślep ze zdobyczną flintą między domami. Pokonując kolejne odcinki drogi krył się za wystającymi ponad ziemię piwnicami. Wtem niby duch z ciemnej sieni wyłonił się krępy, wąsaty kozak. Stanął jak wryty.
– I szto, panie Paljak? Wy durnyj ili praklatyj? Dienieg wam nie chwatajet, a? Nada pripomnit szto diełajet matuszka Rassija z buntowszczikami?
– Ja nie Paljak, tolko Biełarus. Sabaczych synoŭ, katoryje kormiatsa nasilijem, uważat’ nie budu!
– Takda takij predatiel pierwyj na smiert’ dołżen pajti!
To mówiąc kozak skoczył i zbliżył się na odległość palca. Iwan z najwyższym trudem wykonał unik i sięgnął po sztylet. Za późno na broń palną. Nie wiedział, gdzie reszta kompanów. Wszystko poszło w rozsypkę. Pozostało walczyć o życie. Iwan nie zdążył już pomyśleć nic więcej, gdyż ostatkiem świadomości poczuł potężne uderzenie w tył głowy.
<Dwa dni później>
Senne miraże mogły trwać równie dobrze parę dni, jak i dwie godziny. Dominowały w nich łuny pożarów i ryk zwierząt. Żadnych ludzi. Płonęły puste zagrody i chałupy, a Iwan – jako świadek tego spektaklu – poruszał się między niemal zimnymi płomieniami, czując się całkowicie bezpieczny. W końcu zapadł się w ten ogień i rozpadł, nie mając pojęcia ani kim jest, ani gdzie się znajduje. Cielesność stała się wyłącznie przeszłością. Kalejdoskop barw wirował nad jego nieprzytomną głową na tyle długo, by nabrał sił.
– Brateńku! Pracznisia!
Z ogromnym trudem poruszył gałkami ocznymi. Otworzył jedno, a potem drugie oko. Wzrok miał zamglony, lecz po dłuższej chwili udało się mu skoncentrować go na jednym punkcie.
– Ty żywy?
– Nie znaju… Musi tak. A ty chto? Duch jaki?
Skośnooka twarz jego tatarskiego kompana uśmiechnęła się szeroko.
– A choczasz maju ranu pahladzieć? – to mówiąc odsłonił kawałek swojego sukna, ukazując potężny bandaż pod lewą piersią. – My ŭsie żywyje. Allah nasz spasiciel. Uratawaŭ nas u czornuju hadzinu. A na sam recz czyrwonuju ad ahnia i niebiazpieki. Ciabie pieradusim brateńku. Znajszoŭ ja ciabie jak ty ŭże byŭ ledź-żywy z krywioj na ŭsiej haławie.
– Bożasz Ty mój… A kazaki jak prapali? Ustupili? Jak heto mahczyme?
– Kazakam pa zubam daŭ addzieŭ samoha kiraŭnika! Szkada, szto hetaho nie baczyŭ. Upali jak bura i bolszuju czaść warohaŭ wystrelali, a chto piereżyŭ, taho uziali u plen. Udar jak hrom brateńku. Jak hrom!
– Chto? Addzieł samoha Kalinoŭskaha? Hospadzi…
Muzułmanin chciał coś dopowiedzieć, ale zdążył jedynie otworzyć usta, zaś odpowiedź na wątpliwość Iwana padła od strony wejścia do lazaretu.
– Tak. Wy praŭdziwa szczasnyje byli darahije – tu do pokoju wszedł postawny, młody mężczyzna z wysokim czołem, starannie zaczesanymi włosami i mądrym spojrzeniem. Rozejrzał się z troską po kilkunastu leżących na łóżkach polowych rannych. Podszedł do grupki żołnierzy zgromadzonych przy łóżku Iwana, ciesząc się z długo oczekiwanego przebudzenia towarzysza.
– Witaju Ciabie śpiaczy ryceru. Haława nie balić?
– Waszmości… – Iwan próbował podnieść się na łóżku tak gwałtowanie, że z głowy zsunął mu się kawałek długiego bandaża.
– Spakojna, laży, laży… Ja takiż jak i wy, bracie. Usie my kaliś mużykami byli, nie waszmośćmi. Boh dla nas adzin – tu uśmiechnął się przyjacielsko. – Kali b nie świetła ahnia nie było b ni ratawannia ni ciabie. Same ważniejszaje szto my paśpieli, a sielany ŭ paru znajszli schowiszcza pierad warahom. Patom uże paŭstancy ŭziali sprawy ŭ swaji ruki i sabaki brudnyje pasłali da czorta. Tolko troch ludziej my stracili. Niech im dusza lekką będzie.
– A światłość wiekuista niechaj im świeci. Amen – dodali zebrani.
– Czy ŭsie sielany żywyje? A mużczyna z świetłymi wałasami, żonkaj i chłopcam? U biełaj kaszuli i pojasam? Prażyli jany? Skażycie…
– Tak. Jane toże. Jakraz hety czaławiek uziaŭ swaju kaszulu i z joj zrabili my tabie pierszy bandaż. Tak mocna kroŭ liłasia, bracie. Dziakujuczy tamu myżykowi ty wohule ciepier sa mnoj razmaŭlajesz. Ot, Biełarusy – braty, baczysz. Szkada szto tolko na wajnie… A paśla za łoby bierucca.
Tu oczy Iwana zaszkliły się lekko i poczuł, jak z jego serca spada potężny ciężar. Napotkawszy wyciągniętą rękę dowódcy uścisnął ją z wdzięcznością, acz tylko na tyle mocno, na ile pozwalał wycieńczony organizm. Był dumny.
– Budziem żyć. I my… i Litwa, brateńku.
***
Konstanty (Kastuś) Kalinowski został stracony
z rosyjskiej ręki w Wilnie w marcu 1864 r.
Iwan, syn Fiedora ze wsi Sarnakowicze, po porażce powstania w styczniu 1864 uciekł do Francji.
Zmarł w Stanach Zjednoczonych w 1923 roku.
Powstańcy styczniowi stanowili ziarno, które dało życiodajne siły przyszłym niepodległościowym elitom polskim oraz białoruskim. Przy tym byli już bodaj ostatnimi, prócz gen. Bułaka-Bałachowicza, bohaterami wspólnymi obu nacjom. Cześć ich pamięci!
Mateusz Styrczula