Deglomeracja po podlasku, czyli przenieśmy Bielsat do Białegostoku

Pod koniec roku Ministerstwo Spraw Zagranicznych zdecydowało o obcięciu dotacji dla telewizji Bielsat o dwie trzecie. Według nieoficjalnych informacji decyzja ta jest efektem niedawnego ocieplenia stosunków między oficjalną Warszawą a Mińskiem – rząd liczy na ożywienie współpracy gospodarczej i chce się w ten sposób przypodobać Łukaszence. „To faktycznie oznacza likwidację stacji” – uważa szefowa Bielsatu Agnieszka Romaszewska-Guzy.

Czy rzeczywiście? Niekoniecznie. Jest jeszcze jedno wyjście – przeniesienie siedziby Bielsatu do Białegostoku, czyli tam, gdzie powinna była ona znaleźć się od samego początku. Taka decyzja nie tylko wpisałaby się w coraz popularniejszy nurt deglomeracji, czyli przeciwieństwa szkodliwego „warszawocentryzmu”, ale pozwoliłaby na poważne oszczędności. Pomijając koszty związane z przeprowadzką, funkcjonowanie Bielsatu w Białymstoku byłoby z oczywistych względów nawet dwukrotnie tańsze, niż w drogiej stolicy. Po przenosinach Bielsat mógłby być może liczyć także na dodatkowe finansowanie ze strony podlaskiego i białostockiego samorządu, którym powinno zależeć na ulokowanie tak ważnej instytucji w stolicy Podlasia. Można by też pomyśleć o zbliżeniu formatu stacji do reprezentowanego przez Radio Racyja, czyli większym włączeniu spraw mniejszości białoruskiej Podlasia.

Na Warszawie świat się nie kończy

Odpływ młodych i zdolnych absolwentów liceów z białoruskim językiem nauczania do Warszawy i za granicę to poważny problem, o którym na łamach „Czasopisu” napisano już wiele. Nie da się na dłuższą metę utrzymać tożsamości białoruskiej na Podlasiu, jeśli nie zatrzymamy tych ludzi na miejscu. Niekoniecznie w Hajnówce czy Gródku, bo to mało realne, ale na przykład w Białymstoku. Siedziba Bielsatu w Białymstoku byłaby silnym impulsem dla regionalnego rynku pracy – opłaca się dobrze znać język białoruski i rozwijać się zawodowo w tym kierunku, bo w stolicy Podlasia są atrakcyjne miejsca pracy, o które walczą najlepsi.

Ktoś powie: dziś w warszawskiej redakcji Bielsatu pracuje mało podlaskich Białorusinów, większość dziennikarzy to Białorusini z Białorusi, albo wręcz warszawiacy. Zgoda. Ale nic nie stoi na przeszkodzie, by zamiast w Warszawie, pracowali oni w stolicy Podlasia. Osobiście widzę same zalety takiego rozwiązania. Po pierwsze – o wiele niższe koszty utrzymania. Po drugie – blisko do domu (zwłaszcza, jeśli ktoś mieszka na Grodzieńszczyźnie). Po trzecie – bliżej realnych spraw polsko-białoruskiego sąsiedztwa, takich jak np. współpraca transgraniczna czy kolejki na granicy, ale także kultura i problemy społeczności białoruskiej w Polsce. Po czwarte – z doświadczenia wiem, że Białorusini i Ukraińcy, którzy wyemigrowali do Warszawy, mają nie do końca prawdziwy obraz polskiej rzeczywistości. Patrzą na nią przez pryzmat bogatej stolicy i często wydaje im się, że tak jak w Warszawie jest w całym kraju. Bielsat robiony z Białegostoku pozwoliłby uniknąć tego patrzenia przez różowe okulary, zbytniego idealizowania polskiej rzeczywistości. Mniej salonowości, więcej realnego przyziemnego życia – to przydałoby się nie tylko Bielsatowi, ale generalnie ogólnopolskim mediom jako takim.

Straż Graniczna, Służba Celna, Frontex

Bielsat to tylko jeden przykład, ale kandydatów do zdeglomerowania (przeniesienia poza stolicę) jest więcej. Straż Graniczna, Służba Celna czy unijna agencja ds. granic FRONTEX – nie ma żadnego powodu (poza tradycją centralizmu w radzieckim stylu), by siedziby tych instytucji mieściły się w stolicy. Naturalną ich siedzibą powinno być jakieś większe lub średnie miasto wzdłuż wschodniej granicy. Niekoniecznie Białystok – dobrą lokalizacją mógłby być także Lublin, Rzeszów, Przemyśl lub Chełm. Przy tym jestem w stanie sobie wyobrazić, że Komenda Główna Straży Granicznej mieści się np. w Hajnówce. Właściwie dlaczego nie – w Niemczech czy Czechach wiele instytucji centralnych ma swoją siedzibę (właśnie: centralę, a nie siedzibę oddziału) w miastach tej wielkości, a wszystko to w imię deglomeracji, czyli równomiernego rozwoju całego kraju.

Warto wspomnieć też o rządowym Ośrodku Studiów Wschodnich, który obecnie mieści się, a jakże, w Warszawie. A czy nie lepiej by było, gdyby analizy poświęcone Białorusi i Litwie powstawały w oddziale OSW w Białymstoku, Ukrainą i Mołdawią zajmowali się analitycy z Lublina, a Czechy i Słowacja były opisywane z Krakowa?

Pierwsze jaskółki deglomeracji

To samo można powiedzieć także o innych instytucjach centralnych. W Warszawie powinien pozostać Sejm, Senat, Kancelaria Prezydenta i większość ministerstw. Ale nie wszystkie – Ministerstwo Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej powinno raczej mieścić się na Wybrzeżu, Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego mogłoby być zlokalizowane np. w Krakowie. Przykładem niech będzie pobliska Litwa, gdzie podobnych zmian już dokonano – kilka ministerstw przeniesiono niedawno z Wilna do Kowna. Z kolei w Niemczech też nie wszystkie ministerstwa mają siedziby w Berlinie, niektóre pozostały na stałe w dawnej stolicy RFN, czyli w Bonn.

Idźmy dalej. Kraków doskonale nadaje się na siedzibę centralnych instytucji o prawnym charakterze, mógłby się tam mieścić Sąd Najwyższy, Trybunał Konstytucyjny i Rzecznik Praw Obywatelskich. W Gdańsku mogłaby mieć siedzibę Najwyższa Izba Kontroli i Instytut Pamięci Narodowej (w końcu to tam narodziła się „Solidarność”). W Łodzi – siedziba NFZ i innych centralnych instytucji służby zdrowia oraz tych związanych z transportem i logistyką (Poczta Polska, spółki kolejowe). Poznań z kolei mógłby stać się „polskim Frankfurtem” – warto tam przenieść, wzorem Niemiec, siedzibę NBP, Giełdy Papierów Wartościowych oraz państwowych i quasipaństwowych banków (np. Bank Gospodarstwa Krajowego).

Idea deglomeracji zdobywa coraz większe poparcie i powoli przebija się do świadomości decydentów. Są już pierwsze efekty. Siedziby dwóch ogólnopolskich instytucji: Krajowej Szkoły Sądownictwa i Prokuratury oraz Narodowego Centrum Nauki zlokalizowano w Krakowie. W Bydgoszczy miał znaleźć swoją siedzibę planowany Zarząd Dorzecza Wisły (pracę nad reformą ustanawiającą tę instytucję jednak wstrzymano). Z kolei prestiżowa Polska Agencja Kosmiczna ma od niedawna swoją siedzibę w Gdańsku.

Jak to wygląda za granicą?

Wzorem deglomeracji są Niemcy, gdzie stołeczny Berlin wcale nie jest najoczywistszym miejscem do życia i kariery. Wprost przeciwnie. Berlin to po prostu miasto będące siedzibą rządu, niektórych urzędów centralnych i większości ministerstw – ale nie wszystkich. O wiele większe znaczenie mają takie miasta jak Frankfurt (stolica gospodarcza), Hamburg czy Monachium. Nikogo w Niemczech nie dziwi ścieżka kariery, polegająca na przeniesieniu się rodowitego berlińczyka do Frankfurtu czy Hanoweru, bo w stolicy osiągnął już wszystko, co się dało. Dotyczy to zwłaszcza dziennikarzy – redakcje najważniejszych ogólnokrajowych dzienników znajdują się w Monachium i Frankfurcie, Berlin znalazł się dopiero na trzecim miejscu.

Siedziby urzędów centralnych są przy tym rozmieszczone nie tylko w największych miastach, ale także w tych średniej wielkości. Siedzibą Sądu Konstytucyjnego jest niespełna trzystutysięczne Karlsruhe, które nawet nie jest stolicą landu. To 21 w kolejności miasto Niemiec pod względem liczby ludności. W Polsce również proponowano podobne rozwiązanie (z Przemyślem lub Suwałkami jako siedzibą Trybunału Konstytucyjnego), zostało ono jednak wyśmiane.

Na szczeblu regionalnym również jest ciekawie. Stolicą landu wcale nie musi być największe miasto, ale drugie lub trzecie w kolejności. Gdyby ten model zastosować u nas, stolicą województwa podlaskiego byłaby Łomża, a Sejmik obradowałby na przykład w Hajnówce.

Identyczna sytuacja jest w Szwajcarii. Stołeczne Berno nie jest wcale najważniejszym miastem w kraju. O wiele większe znaczenie mają Zurych, Genewa czy Bazylea, a instytucje centralne rozmieszczone są także w mniejszych miastach. Z kolei w Szwecji urzędy centralne i instytucje unijne mieszczą się także w Uppsali, Malmoe i Goeteborgu, a nie tylko w stołecznym Sztokholmie.

Ktoś powie: w porządku, ale to wszystko są wysokorozwinięte kraje, o innej, zachodniej tradycji. Spójrzmy więc na nasze postkomunistyczne podwórko. W Czechach niemal wszystkie centralne instytucje wymiaru sprawiedliwości i wiele innych mieszczą się w Brnie. To drugie największe miasto kraju jest faktycznie drugą stolicą republiki. Oprócz tego siedziby urzędów centralnych mieszczą się także w Ostrawie, Ołomuńcu i maleńkiej Opawie na czeskim Śląsku. Na Słowacji siedzibą Sądu Konstytucyjnego są Koszyce, siedziba Poczty Słowackiej mieści się w Bańskiej Bystrzycy, a siedziba ogólnokrajowego Specjalnego Sądu Karnego znajduje się w zaledwie 22-tysięcznym Pezinku (to tylko niektóre przykłady). Na Litwie część ministerstw przeniesiono niedawno do Kowna, w Gruzji w ramach deglomeracji parlament przeniesiono do Kutaisi.

Da się? Jak widać. Po tych wszystkich zmianach świat się nie zawalił, również pozawarszawskie siedziby zdeglomerowanych polskich instytucji (np. Agencji Kosmicznej w Gdańsku) doskonale się sprawdziły. Warto więc zawalczyć o siedzibę Bielsatu w Białymstoku. W sytuacji, gdy obcięto finansowanie tej stacji, przeniesienie Bielsatu na Podlasie może wręcz zadecydować o jej dalszym istnieniu. Zwłaszcza, jeśli marszałek i prezydent miasta zdecydują się ją wesprzeć choćby niewielkim grantem. Radio Racja daje radę, dlaczego więc z Bielsatem miałoby być inaczej?

Jakub Łoginow