1 września 1939 r., w piątek, mój ojciec miał w kasie na dworcu kolejowym w Czeremsze, jak pierwszego powszedniego dnia każdego miesiąca, odebrać 60 złotych emerytury za pracę na kolei jeszcze za panowania cara Mikołaja II. Otrzymywał też rocznie trzy bilety kolejowe do wykorzystania na terenie Polski, ale rzadko gdziekolwiek jeździł. Tym razem zabrał na dworzec kolejowy i mnie. Wyszliśmy z domu około dziesiątej. Do dworca trzeba było przejść ponad trzy kilometry. Nasz dom stał w zachodniej części wsi Czeremcha, trzeba było kilometr przejść przez wieś, dwa kilometry do stacji Czeremcha, potem dojść do przejazdu kolejowego, a na końcu, za torami linii Siedlce-Wołkowysk, do dworca kolejowego. Przejścia nad torami wtedy jeszcze nie było.
Na stacji widziałem bardzo dużo polskich żołnierzy. Na torach, po zachodniej stronie dworca, stały czekające na odjazd wagony towarowe z uzbrojeniem i z żołnierzami. Na jednym wagonie zobaczyłem kuchnię polową, na innym dwa karabiny maszynowe z lufami skierowanymi ku górze, a przy nich żołnierzy, na innych przykryte brezentem uzbrojenie. Dział i czołgów na wagonach nie zauważyłem. Niektórzy żołnierze nosili wiadrami wodę, inni biegali z jakimiś paczkami to w jedną, to w drugą stronę. Nikt nas nie zatrzymał i nikt się nami nie zainteresował.
W czerwcu skończyłem szóstą klasę szkoły powszechnej w Czeremsze (osada Czeremcha powstała, kiedy przecięły się tu dwie linie, tworząc węzeł kolejowy, noszący tę samą nazwę co pobliska wieś; nazywaliśmy ją Czeremcha stacja). Siódmej klasy i gimnazjum w Czeremsze nie było, więc zdałem egzaminy do technikum kolejowego w Brześciu. W Bielsku Podlaskim istniało płatne gimnazjum, po nim trzeba byłoby zdawać do płatnego liceum, a finanse ojca na to nie pozwalały. Dlatego poszedłem do technikum w Brześciu i miałem tam się stawić 1 września, lecz z powodu napiętej sytuacji politycznej ojciec nie pozwolił mi jechać.
Po podpisaniu 23 sierpnia paktu Ribbentrop-Mołotow (protokół do którego pozostawał tajny), wszyscy obawiali się, że Niemcy mogą napaść na Polskę. Do wsi Czeremchy do 1939 roku nie doprowadzono energii elektrycznej, nikt z mieszkańców nie miał zatem lampowego odbiornika radiowego. Maleńki odbiornik detektorowy na słuchawkę miał tylko Jan Kierdelewicz, który zarzucił antenę radiową wysoko na topolę. I dlatego rankiem, gdy szliśmy na dworzec kolejowy, nikt we wsi nie wiedział, że niemiecka armia już przekroczyła polską granicę, że już trwa wojna.
W kasie emerytury ojcu nie dali, ale i nie wspomnieli o wojnie. Dopiero wracając do domu spotkaliśmy znajomego ze stacji, Szmidkowskiego, który nam o tym powiedział. Także o tym, że rano przyleciał nad stację niemiecki samolot, puścił serię z karabinu maszynowego w stronę wagonów z żołnierzami, ranił kilku. W stacji Czeremsze mieszkańcy mieli doprowadzony do domów prąd i odbiorniki radiowe, od rana więc wiedzieli, że rozpoczęła się wojna. Szybko wróciliśmy do domu.
Następnego dnia, w sobotę, około godziny 16 nadleciało z północy kilka niemieckich bombowców Heinkel 111, które zrzuciły na Czeremchę kilka bomb i odleciały na południe. Ze wsi były dobrze widoczne. Później dowiedziałem się, że odłamek bomby zabił ucznia szkoły powszechnej. Było słychać strzały polskiego działa przeciwlotniczego, na niebie kłębiły się dymy od wybuchających pocisków, lecz żaden niemiecki samolot nie został trafiony.
W niedzielę, 3 września, po obiedzie przyleciały nad stację dwa niemieckie samoloty, pokrążyły, zrzuciły dwie bomby i odleciały na południe. W poniedziałek 4 września kilkakrotnie przylatywało nad stację po kilka samolotów, za każdym razem zrzucały po kilka bomb i odlatywały. Gdy zorientowały się, jak słaba jest obrona przeciwlotnicza, latały coraz niżej.
We wtorek 5 września ze wschodu przeleciały nisko nad wioską dwa niemieckie bombowce, zrzuciły nad stacją dwie bomby i odleciały.
W środę 6 września przeleciało sześć niemieckich samolotów, zrzucając na stację dziesiątki bomb zapalających, które jednak nie wywołały tam pożaru.
W czwartek 7 września przyleciało z zachodu sześć Heinkli 111, które zrzuciły bomby na stację, a za nimi kilka Messerschmittów 110 i słychać było serie z karabinów maszynowych.
Prawie wszyscy mieszkańcy stacji Czeremcha w dzień całymi rodzinami uciekali do okolicznych wiosek i na noc wracali do swoich domów. Samoloty zrzucały bomby na tory, na wagony, na dworzec kolejowy, a nie na domy. Niektórzy mieszkańcy zostawali we wsi i na noc. W naszym domu spały, na słomie na podłodze, dwie rodziny, trzecia w stodole na sianie.
Najgorszy był piątek 8 września. Około godziny 15.30 z Prus Wschodnich przyleciały nad stację 24 samoloty i 12 samolotów z zachodu. Bombardowały i strzelały z karabinów maszynowych prawie pół godziny. I raptem zauważyliśmy, jak zaczęła się palić wioska Kuzawa. Niektóre domy z Kuzawy stały blisko wiaduktu kolejowego. Pociąg z Hajnówki przejeżdżał tym wiaduktem do Bielska Podlaskiego. Jak mówili potem mieszkańcy Kuzawy, przy wiadukcie ustawiono działo przeciwlotnicze, które strzelało do samolotów. Zauważono je i z tego powodu spłonęło pół Kuzawy. Spalił się tam wtedy dom brata mojej matki i siostry mojego ojca. Widziałem, jak drżeli ze strachu mieszkańcy stacji Czeremcha, którzy z naszego podwórka oglądali bombardowanie.
Wtedy zbudowany w 1905 roku dworzec kolejowy został trafiony dwiema bombami. Na szczęście wybuchła tylko jedna, niszcząc piękną restaurację. Drugą bombę usunęli potem radzieccy saperzy. Połowa budynku dworca kolejowego stała do lipca 1944 roku, kiedy zburzyli go uciekający Niemcy. Po tym ostatnim bombardowaniu została też uszkodzona wieża ciśnień, zniszczonych kilka domów, dużo wagonów, torów. Zginęło wtedy wielu żołnierzy i cywilów, którzy uciekając od Niemców mieszkali w wagonach kolejowych. Po tym nalocie kolej przestała funkcjonować.
10 września na łące między wioską Czeremchą a Kleszczelami wylądował polski bombowiec Łoś. Szybko przybiegli tam okoliczni mieszkańcy i na prośbę lotników przykryli samolot gałęziami, żeby nie zauważyły go niemieckie samoloty. Widziałem, jak lotnicy na polowej gazowej kuchence gotowali sobie jedzenie i opowiadali, że rankiem bombardowali jakieś miasteczko w Prusach Wschodnich. Rozpędziły ich niemieckie myśliwce, jeden z nich gonił Łosia i puścił za nim serię z karabinu maszynowego, zostawiając ślady na skrzydle i ogonie, ale udało mu się uciec. Samolot wylądował, bo kończyła się benzyna. Gdy usłyszeliśmy z góry odgłosy niemieckiego samolotu, rozbiegliśmy się. Niemiecki samolot nas nie zauważył. Potem blisko Łosia przysiadł biplan Lublin VIII z dwoma lotnikami. Następnego dnia przywieźli benzynę dla Łosia, napełnili jego pojemniki i około godziny 15 Łoś i Lublin VIII odleciały, jeden w stronę Brześcia, a drugi na wschód. Więcej nalotów na stację Czeremcha nie było.
Nocą z 12 na 13 września drogą z Prus Wschodnich przez Brańsk, Bielsk Podlaski i dalej do Brześcia przez Kleszczele i wieś Czeremchę zaczęły jechać niemieckie oddziały armii pancernej Heinza Guderiana. Trwało to dwie noce i dwa dni, bez przerwy. Wieś mijały czołgi, samochody ciężarowe, motocykle, działa i inne wojenne maszyny. Ich hurkot nocą słychać było daleko, w dzień dziesiątki mieszkańców Czeremchy stały na początku wsi i gapiły się na niemiecką technikę wojenną. Niemcy nie zwracali na nich uwagi. Potem zrobiło się cicho i tylko dobiegały do nas z południa dalekie wybuchy, widocznie broniła się brzeska twierdza. Później kolumny niemieckich samochodów jechały z południa na północ.
W Czeremsze stacji nie było Niemców. Nastąpił okres bez władzy państwowej. Mieszkańcy okolicznych wiosek rzucili się wtedy na stację i zaczęli zabierać wszystko, co nie było prywatne. Grabili wagony towarowe, urzędy, kantory państwowe i kolejowe. Niektórzy przyjeżdżali wozami konnymi i układali do nich nagrabione dobro. Trwało to do czasu, aż wszystko zabrali. Mój znajomy M.K. zabrał cenne książki z biblioteki, w tym wielotomową encyklopedię Gutenberga, dużo historycznych książek, powieści itp. Proponował mi, bym poszedł razem z nim, ale ojciec nie pozwolił. Nie chodził grabić.
Niespodziewanie 18 września we wsi Czeremcha zatrzymały się, po stronie południowej, na ogrodach, dziesiątki ciężarówek i motocykli z niemieckimi żołnierzami. Byli czysto ubrani, weseli, grali i śpiewali. Polowe kuchnie gotowały im jedzenie. Wobec mieszkańców wsi byli życzliwi, dzieci częstowali cukierkami, czekoladkami, a dorośli czasem dostawali mięsne konserwy w blaszanych puszkach. Gdy przechodziłem obok jednego z samochodów, obdarowany zostałem mandoliną z niedużym zadrapaniem na tylnej stronie. Ojciec nauczył mnie potem grać na niej. Sam kiedyś grał na mandolinie i gitarze.
Wcześniej, w czasie żniw, sierpem skaleczyłem sobie mały palec lewej ręki i obciąłem połowę paznokcia. Zabandażowałem palec, lecz po kilku tygodniach narosło na nim sine dzikie mięso. Gdy przechodziłem obok niemieckiego samochodu, zauważył moją ranę jakiś niemiecki lekarz. Zatrzymał mnie, zdjął mój nieudolny opatrunek, nasypał na chory palec jakiegoś proszku, posmarował go maścią i zabandażował. Po dwóch dobach dzikie mięso odpadło i rana szybko się zagoiła.
Mieszkańcy dowiedzieli się od Niemców, że ci rankiem 20 września odjadą, a do nas przyjdą Rosjanie, którzy już 17 września przekroczyli wschodnią granicę. I rzeczywiście oddziały niemieckie opuściły Czeremchę, pojechały w stronę Prus Wschodnich. Jeszcze dwa dni od strony Brześcia od czasu do czasu wracały kolumny wojsk niemieckich, lecz czołgów między nimi nie było. Widocznie skierowano je w inną stronę.
21 września spotkałem się ze szkolnym kolegą i razem poszliśmy zobaczyć dworzec kolejowy. Zdziwiłem się, że w tej części, w której mieściła się restauracja, nie ocalała żadna ściana, ale reszta stała.
24 września przyszła wiadomość, że dzień wcześniej Bielsk Podlaski zajęły wojska radzieckie i poszły w kierunku Siemiatycz. Wieczorem 25 września do wsi Czeremchy wszedł oddział polskiej kawalerii i dowództwo oddziału zażądało, aby mieszkańcy szybko dostarczyli im owies dla koni. Ojciec wziął latarkę i poszedł do stodoły młócić owies cepem. Do naszego mieszkania weszło dwóch sierżantów i poprosiło, by ich nakarmić, bo są głodni. Matka szybko postawiła na stół chleb i mleko, rozpaliła ogień i podgrzała zupę, którą ze smakiem zjedli. Sierżant pochwalił wieś, że nie postawiła bramy, witającej Armię Czerwoną. Słyszeli, że niektóre wsie takie bramy stawiały. „Gdyby była tu taka brama, podpalilibyśmy waszą wieś” – powiedział. Gdy wyszli, kawaleria odjechała, nie czekając aż mieszkańcy przyniosą ze stodół owies. Coś ich wystraszyło. Od tej pory nie trafili do nas ani polscy, ani niemieccy żołnierze. Słyszałem, że 25 września w Kleszczelach zjawił się jakiś radziecki oddział wojskowy, ale do nas nie dotarł. I dopiero 28 czy 29 września usłyszałem, że do stacji parowóz przywiózł dwa wagony żołnierzy Armii Czerwonej. Szybko tam poszedłem. Koło dworca spotkałem kilku żołnierzy w szarych szynelach i jasnozielonych podłużnych pilotkach, z karabinami z bagnetami na plecach. Okrążyła ich grupa mieszkańców, którzy zadawali im pytania o życie ludzi w Związku Radzieckim, szczególnie na wsi. Żołnierze chwalili życie w radzieckich kołchozach i w miastach na Białorusi i w Rosji, ale ich skromne ubrania mówiły za nich coś innego. Daleko im było do Niemców, a nawet do Polaków.
Następnego dnia do stacji Czeremcha przyjechał cały pociąg żołnierzy Armii Czerwonej. Potem zobaczyliśmy ich samochody, przeważnie gazogeneratorowe ciężarówki ГАЗ-42 і ЗІС-21 z gazowymi silnikami (z dwoma cylindrami na karoserii, jeden na drewwno, które paląc się w małej ilości powietrza zamieniało się w gaz, który po oczyszczeniu i ochłodzeniu wchodził do drugiego cylindra-filtra, a z niego, zmieszany z powietrzem, do gazowego silnika), ciężarówki z silnikiem na benzynę ГАЗ-ММ і ЯГ-6 i lekkie samochody ГАЗ-М-1 dla kierownictwa, a nawet działa, które ciągnęły traktory na gąsienicach, i inne wojskowe maszynowe urządzenia.
W pierwszych dniach października wojsko weszło do wsi Czeremchy. W każdym domu ulokowano po kilku żołnierzy, którzy spali na podłogach na słomie. W naszym domu mieszkało i spało do końca października trzech żołnierzy. Potem zaczęto budować „wojskowe miasteczko” w lesie za Kuzawą i tam ich zabrano. Pewnego razu żołnierz, gdy był sam z moim ojcem, opowiedział mu o trudnym życiu na Białorusi, szczególnie w kołchozach. Był zdziwiony, że ludzie w Polsce żyli tak bogato. A przecież żyli biednie. Ojciec był bardzo zdziwiony, słysząc że w sklepach nic oprócz wódki nic nie można kupić, że ludzie głodują. Opowiedział, jak siłą zaganiano chłopów do kołchozów, nakładając na nich duże podatki, zmuszając do szarwarków i innej bezpłatnej pracy, a bardzo upartych wysyłano na Syberię lub na północ Rosji, na „białe niedźwiedzie”. „I was też to czeka!” – powiedział ojcu.
Żołnierze i dowódcy wojskowi od razu rzucili się do prywatnych sklepów i wykupili wszystko co w nich było, szczególnie materiały tekstylne. Było to możliwe, bo początkowo złotówkę zrównano z rosyjskim rublem. Kupujący byli bardzo zdziwieni, że w Polsce sklepy są pełne taniego towaru. Potem polską złotówkę przeliczono na 16 radzieckich rubli, ale polski towar w sklepach został już wykupiony, a rosyjskiego nie przywozili i półki w sklepach były puste. Gdy zaczęto przywozić towary, przy sklepach ustawiały się długie kolejki, bo przywożono ich zbyt mało.
Gdy żołnierze opuścili wiejskie chaty, w co lepszych domach na wsi zamieszkali ich dowódcy z żonami i dziećmi. Wtedy dowódcy wojskowi nie nosili naramienników, a na kołnierzu koszuli pod szyją zielone trójkąciki (młodsi dowódcy, jak teraz sierżanci) i czerwone kwadraciki (starsi dowódcy, jak teraz oficerowie).
Początkowo do wsi Czeremchy każdego dnia wieczorem przyjeżdżała wojskowa ekipa filmowa, pośrodku wsi wieszała duży ekran z płótna i bezpłatnie wyświetlała filmy dźwiękowe z czasów rewolucji i wojny z Polską, z 1917-1921 roku. Dźwiękowe filmy wyświetlano też na zebraniach propagandowych w szkole, gdzie politrucy przemawiali do mieszkańców wsi. Ci chętnie oglądali filmy dźwiękowe, bo przed wojną nikt we wsi ich nie widział. Przed wojną tylko raz widziałem film dźwiękowy, „Obrona Częstochowy”. We wsi Czeremsze czasami, bardzo rzadko, można było w prywatnym domu, za 10 groszy, zobaczyć niemy film. Udało mi się to nie więcej niż trzy razy. A radzieckich filmów dźwiękowych we wsi obejrzałem ponad czterdzieści i do tej pory pamiętam niektóre fragmenty z „Czapajewa” i „Piotra I”, chociaż ich potem nigdy już nie widziałem.
Dymitr Szatyłowicz