Nagroda im. Aleksandra Gieysztora
Przyszły takie czasy, że aby spotkać się ze znajomym, trzeba nieraz udać się w daleką podróż. Oto w połowie lutego mój kolega z Walił w gminie Gródek, znany artysta malarz Leon Tarasewicz, zaprosił mnie na… Zamek Królewski w Warszawie na uroczystość wręczenia mu kolejnej prestiżowej nagrody.
Dawniej z Leonem spotykaliśmy się bardzo często. W latach dziewięćdziesiątych wspólnie wydawaliśmy Wiadomości Gródeckie, okazywał on też wsparcie artystyczne dla Czasopisu, dostrzegając w nim awangardę naszego pokolenia. Wówczas jeździliśmy też niemalże co miesiąc do Sokrata Janowicza w Krynkach, by w sławetnej Villi Sokrates prowadzić długie, mądre, nocne rozmowy, które zaowocowały powołaniem stowarzyszenia, a potem fundacji ze słynnymi trialogami… Ale jakoś tak od pięciu lat, po śmierci pisarza, nasze drogi nieco się rozeszły. Oprócz Czasopisu pochłonęła mnie praca w samorządzie, najpierw jako dyrektora domu kultury w Gródku, a następnie zastępcy burmistrza w Michałowie. Leon zaś rzucił się w wir zajęć profesora Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie i jednocześnie coraz to nowych pomysłów, wystaw i realizacji artystycznych w kraju i za granicą. Ostatnio systematycznie spotykamy się jedynie u schyłku lata na organizowanych w Krynkach trialogach z udziałem znanych osobistości ze świata kultury, literatury i sztuki.
Nie mogłem zatem w lutym nie skorzystać z okazji, by towarzyszyć Leonowi w tak zaszczytnej uroczystości, w dodatku w tak prestiżowym miejscu – dawnej siedzibie polskich królów… Pojechaliśmy z żoną, droga do Warszawy poza kilkudziesięciokilometrowym odcinkiem była już przebudowana. Oddano wreszcie do użytku obwodnicę Marek, co odkorkowało trasę i znacznie skróciło czas podróży. Jeszcze trochę, a połączenie Białegostoku ze stolicą na całej długości będzie komfortową dwujezdniową drogą ekspresową. Wtedy podróż skróci się nawet do poniżej dwóch godzin. Nam zajęła (do starówki) jeszcze prawie trzy.
Jakież jednak było nasze zdziwienie, kiedy weszliśmy na wypełnioną po brzegi ogromną salę zamkową, a na niej nie było głównego bohatera ceremonii. Traf chciał, że laureata zmogła angina do tego stopnia, że nie mógł ruszyć się z Walił i uroczystość musiała odbyć się bez niego (na zmianę terminu było już za późno).
Podczas ceremonii o wielkim nieobecnym wypowiadano same piękne i wzniosłe słowa, wygłaszano laudacje na cześć artysty, pochwały, wyrazy uznania i podziękowania za jego wkład w budowanie zgody i pomostów na polsko-białoruskim pograniczu. Szczególnie na wielokulturowej ziemi rodzinnej, w tym najbardziej za organizowane w ostatnich latach pod jego kierownictwem kryńskie trialogi. Ponieważ wcześniej miałem w tym swój niemały udział, przeto też poczułem się ważnym gościem. Wszak na gali zebrało się blisko trzysta osób, wśród nich znane twarze ze świata kultury, polityki, mediów. No i bankowości, ponieważ przyznana Tarasewiczowi Nagroda im. Aleksandra Gieysztora to konkretna kwota i to niemała, bo 50 tys. zł.
Jak zwykle na tego typu imprezach istotna bywa zwłaszcza część nieoficjalna. Tak było i w tym przypadku. Na kolacji w dolnej części zamku, gdzie kiedyś zajeżdżały na noc konne powozy orszaków, miałem okazję spotkać znajomych i przyjaciół Villi Sokrates, kolegów Leona i swoich. Wyłapywałem ich w tłumie towarzystwa Fundacji Kronenberga, działającej przy banku Citi Handlowy, która Nagrodę im. Aleksandra Gieysztora przyznała już po raz dwudziesty.
Z trudem znaleźliśmy z żoną wolne miejsce przy stoliczku. Czerwone wino popijał przy nim akurat starszy jegomość, który wydał mi się znajomy. Kurtuazyjnie zapytał nas, w jakim charakterze uczestniczymy w imprezie. Był to Marcin Święcicki, niegdyś prezydent Warszawy, od kilku kadencji poseł Platformy Obywatelskiej. Okazało się, że o laureacie wiedział niewiele, tak jak pewnie większość uczestników gali, choć w wygłoszonych laudacjach o Leonie powiedziano prawie wszystko. Najwięcej o jego zasługach jako polskiego Białorusina. Niezwykle charakterystycznym akcentem był też mini koncert poleskich piosenek z Podlasia w wykonaniu duetu Południce.
Poseł wielce się nami zainteresował. Przewrotnie zapytałem go o wielokulturowość, jaką szafuje się nie tylko na Podlasiu, szczyci się nim Rzeczpospolita, mimo że stanowiące o tym bogactwie mniejszości w polskim państwie wszak stopniowo wymierają. Wytknąłem niekonsekwencję w polskiej polityce. Poseł zaczął się tłumaczyć, że przecież mniejszości są finansowane przez… ministerstwo kultury. Sprecyzowałem, że przede wszystkim przez MSW. Ale to – dodałem, co w mawiał Sokrat Janowicz – jak pieniądze na cukierki. Powiedziałem, że z docenianiem wielokulturowości byłoby lepiej, gdyby Polacy nie odrzucali w swojej świadomości, że w ich każdej niemal rodzinie jest lub był ktoś z innymi niż polskie korzeniami. Żeby tego się po prostu nie wstydzili.
– No tak, mój dziadek pochodził spod Mińska – westchnęła starsza pani, przysłuchując się przy stoliku naszej rozmowie. A poseł wręczył mi swoją wizytówkę, mówiąc że jak się zgłoszę, to postara się pomóc. Ale cóż wy teraz możecie, będąc w opozycji – pomyślałem, dziękując i za to.
Jerzy Chmielewski