Kowalska robota

Piotr Żyrczuk otworzył kuźnię, choć kowalstwa wcześniej nigdzie się nie uczył (Fot. Michał Mincewicz)

W swoim obszernym archiwum zarejestrowanych mam wiele wspomnień, które dotychczas nie były nigdzie publikowane. Ich bohaterowie niejednokrotnie odeszli już z tego świata, ale ich relacje, zwierzenia, wciąż pozostają ciekawe i cenne. Niektóre z nich znajdą się w autorskiej książce-albumie, nad której wydaniem pracuję wspólnie z Gminnym Ośrodkiem Kultury w Orli.

Kowalskie rzemiosło w wiejskim środowisku już zanikło. Nie ma też szkół, które uczą tej profesji, nie ma także popytu na typowe kowalskie usługi. O pracy kowali w dawnych czasach można dowiedzieć się już tylko od nielicznych najstarszych osób.

O swojej pracy opowiadał mi w 1997 r. będący już na emeryturze Piotr Żyrczuk (1913-1997) z Paszkowszczyzny w gminie Orla – samouk, majster „na wszystkie ręce”.

– Wyrabialiśmy lemiesze, sierpy, podkuwaliśmy tysiące koni – wspominał Borys Bogacewicz (Fot. Michał Mincewicz)

– Podczas bieżeństwa kilka rodzin zostało w domach i przeżyło, a my tołklisia czort wiedaje de. Nasza rodzina – ojciec Iwan, matka Ulijana, trzy siostry: 7-letnia Handzia, 6-letnia Tekla i 3-letnia Tania oraz ja, dwuletni małysz – osiedliła się w mieście Sarapuł na prawym brzegu Kamy. Klimat tam był bardzo chłodny. Ciężko było. Głodowaliśmy, jedliśmy lebiodę. Wróciliśmy do spalonej wsi.

– W dzieciństwie do szkoły nie chodziłem, tylko po ostatniej wojnie byłem na kursach alfabetu, aby choć nauczyć się podpisywać. W wojsku służyłem przez 18 miesięcy w Mławie za Warszawą. Ożeniłem się z dziewczyną ze swojej wsi – Ireną. Urodziło nam się dwóch synów. Trzeba było jakoś zarabiać na życie i zdecydowałem się otworzyć kuźnię, chociaż kowalstwa wcześniej w ogóle się nie uczyłem. Sam doszedłem do tego, jak robić pługi i inne narzędzia rolnicze. Potem zacząłem okuwać wozy – z początku na drewnianych, następnie na gumowych kołach. Młodszego syna wysłałem do ślusarsko-kowalskiej szkoły w Bielsku Podlaskim i to ja potem od niego dużo się nauczyłem – na przykład spawania. Potem otworzyłem i zarejestrowałem większą kuźnię. Kułem przeważnie pługi i podkuwałem konie. Byłem na dwutygodniowych kursach w Białymstoku, bo podkuwanie koni to złożona sprawa. Trzeba znać budowę kopyta, żeby nie pokaleczyć zwierzęcia. Przez ponad dwadzieścia lat podkuwałem konie. Kowalstwo to ciężka praca, ale grosz z tego był.

Zajmowałem się też ciesielstwem – po wojnie stawiałem chaty. Stawiać zrąb nauczyłem się przy majstrach, którzy budowali we wsi chatę. Jeszcze jak byłem podlotkiem, przyglądałem się ichniej pracy, pomagałem im, a w końcu zostałem pomocnikiem majstra. Potem sam budowałem domy. A gdy po wojnie zaczęto budować murowanki, zostałem murarzem. „Kaczałem” jeszcze walonki i robiłem wiele, wiele innego. „Jednych cieląt – jak u nas mówią – nie robiłem”. Człowiek żył w biedzie, a bieda wszystkiego nauczy. Wiele lat przyszło się ciężko pracować, ale wszystko jakoś przeszło…

 

Mieszkaniec Orli, Borys Bogacewicz (ur. 06.06.1923, zm. 06.02.2004) pół wieku przepracował w kuźni. Kowalstwa uczył się sam. Kowalską robotę rozpoczął w zakładzie Gminnej Bazy Maszynowej w Orli w latach pięćdziesiątych. Później krótko pracował w miejscowej kaflarni i cegielni. Oto jak wspominał dawne czasy w 1999 roku, mając 76 lat.

– W 1955 r. pobudowałem swoją kuźnię i zacząłem pracować prywatnie. Jednak dyrektor Chmielnicki namówił mnie do powrotu do bazy maszynowej. Potem pracowałem w warsztacie GS-u i stąd w 1980 roku przeszedłem na emeryturę.

Po wojnie najwięcej było zamówień na osie do furmanek. Nakładaliśmy także obręcze na drewniane koła gospodarskich wozów. Kuźnia usytuowana była w centrum Orli – teraz tego budynku już nie ma (był w sąsiedztwie starego banku – M.M.). Było nas trzech stolarzy i sześciu kowali. Razem ze mną pracowali Szymański, Żurawel, Korniejew i dwóch Fiedorowiczów. Obręcze nakładaliśmy w taki sposób, że lekko nagrzaną obręcz dwóch kowali równomiernie nabijało na drewniane koło, które leżało na stojaku. Następnie koło zanurzano w wodzie, żeby obręcz mocniej się zacisnęła. Wszystko wówczas kuliśmy i zgrzewaliśmy ręcznie, bo spawarek jeszcze nie było. Robiłem metalowe zęby do bron – rama była drewniana. Wyrabialiśmy lemiesze, motyki, sierpy, podkuwaliśmy tysiące koni. W ciągu jednego dnia kowal obsługiwał ponad dziesięć koni. Żeby koń spokojnie stał, zrobione było odpowiednie stanowisko, a na pysku zakładano specjalną „fajkę”. Nieraz zdarzały się niebezpieczne wypadki. Ja sam otrzymałem uderzenie kopytem po nogach. Najbezpieczniej podkuwać tylne nogi. Mnie skierowali do Białegostoku na trzymiesięczne kursy podkuwania koni, w których uczestniczyło 13 osób. Dali nam zaświadczenie i dyplom rzemieślnika.

Kowalska robota wymaga umiejętności. Trzeba wiedzieć, jaki młotek dobrać do obróbki tego czy innego kawałka żelaza, albo gdy trzeba kuć we dwójkę. Na przykład przy sierpach pomagała mi żona Sonia. Jeszcze dziś mógłbym podkuć konia, ale w wioskowym sklepie nie kupisz odpowiednich ćwieków, np. hufnali. Druga sprawa, że konie kiedyś były spokojniejsze, bo ciężko pracowały. U mnie był spokojny koń o imieniu Lolek. Wystarczyło powiedzieć: „Lolek, daj nogę!” i on ją podnosił i stał spokojnie, dopóki go nie podkułem. A teraz konie skaczą jak dzikie. Już od kilku lat nie podkuwam koni. Ale do swojej kuźni zachodzę każdego dnia. Czasem robię jakieś drobne sprawy, coś remontuję dla domu.

 

Michał Mincewicz