Tamara Bołdak-Janowska. Luli, luli.

felietonisci-052. – Moja interpretacja słowa „człowiek” to: człapie wiek.

– Stary człowiek to człowiek bez kołysanki.
– Stary człowiek to sierota.

Tak napisałam w utworze „Dobranoc i dzień dobry”. Utwór skierowałam do trzech generacji. Ta myśl jest w akuszerskiej bajce o odkrywaniu świata przez trzy generacje. Do tych, którzy się nauczyli się czytać aż po tych, którzy nie oduczyli się jeszcze czytać. Jeśli wyjść od kołysanki i kołyski, to życie snuje się jak nić o wątłych końcach, a pośrodku jest najmocniejsza. Interesuje mnie początek nici przez wrzeciono, które ma kształt cygara, i no i oczywiście środek, ale najbardziej koniec. No więc stary człowiek to sierota. Jeśli zostaje sam, on bez żony, a ona bez męża, to jest to ostateczna samotność na końcówce nici. Jeśli żyje się długo i wymierają rówieśnicy, wymiera pokolenie, to jest to ostateczna samotność. Sierotom ludzie pomagają, ale tym starym sierotom już nie. Są zbędni.

– A często to mistrzowie swojej dziedziny.

– I życia. Mają doświadczenie życiowe. Jest jeszcze coś: nowe przystosowanie się do życia. Trzeba uważać, żeby się nie przewrócić i nie połamać. Ciężko chodzić. Boli w krzyżu. To nowy etap w życiu, najtrudniejszy. Nikt nie chce słuchać o tym, jak stary człowiek uczy się siedzieć, wstawać, chodzić.

– Zaśpiewajmy sobie: O, mój miły Augustynie, wszystko minie, wszystko minie… I my miniemy światu, ucząc się na koniec siedzieć i chodzić. Zrobić kilka kroków, to jest coś.

– Zobacz, co Arystofanes cytuje z zaginionej sztuki Sofoklesa w swoich „Rycerzach”. Arystofanes mówi: „Więc ci oto samego siebie oddaję” i zaraz cytuje Sofoklesa: „byś starego hodował i niańczył na nowo”.

– W starożytności wszystko jest, i starość. No zobacz. Kiedyś zaczytywałam się Arystofanesem. Jest bardzo aktualny, wręcz dzisiejszy.

– A mówi się, że wtedy ludzie byli tacy zacofani.

– Nie byli. Chcesz się odmienić, odzyskać równowagę, wracaj do starożytnej Grecji. To salon odnowy dla mózgu.

– To masz jeszcze jeden cytat z tychże „Rycerzy”, to chór śpiewa:

(…) i wielceś rad,
gdy lizus tumani cię
i lada cię mówca w słup
zamienia…A rozum? Jest,
Lecz nie ma go w domu (…).
– Matko, jakie to aktualne!

– Patrz, coś jeszcze z Arystofanesa, wciąż z „Rycerzy”. Lud mówi: „O, jaki wielki palec masz, patronko nasza”! Zamień to na: O, jaki wielki palec masz, patronie nasz! I masz ten palec mocarstwa.

– Mówię zawsze: sięgaj po starożytność grecką, żeby mieć komentarz do naszej rzeczywistości. W innym dialogu porozmawiamy o tym, wynosząc problemy dokładniej.

– Tak czy siak: Oh, du lieber Augustin, Augustin. Alles ist hin. Wszystko minie, wszystko minie. De’ż my budem noczuwaty…

– Któryś z wielkich kompozytorów pisał kołysanki? Poszukaj w Internecie.

– Między innymi Schumann, Ravel, Mozart, Strauss, Lutosławski, Szymanowski, Czajkowski, Komeda do filmu „Dziecko Rosemary”, o, zobacz, i Bach, i Beethoven, i Szopen!  Bach to preludium C-dur, Aria na strunie G, a Szopen to utwór Des-dur, Beethoven to Dobranoc, a Mozart to Wiegenlied (Lullaby). Widzisz, ilu zafascynował rytm kołysanki? Spokojny, błogi. Spokojny sen dziecka w czasie pokoju. Nie wszystkich wyliczam.

– A teraz o pieczeniu chleba. To była ceremonia. Już sam nastrój, wywołany tym, że dzisiaj będzie pieczony chleb, był osobliwie podniosły, świąteczny. Oznaczało to, że tego dnia ojciec nie wyrusza w pole, ani poza dom, tylko będzie przygotowywał odpowiednie drewno, gałązki i grubsze drewno, do napalenia w piecu chlebowym. Był on duży, oddzielny, mieścił w sobie z osiem dużych płaskich form, prostokątnych. Mama rozczyniała w dużej dzieży ciasto, które – przykryte białym płótnem – dojrzewało i rosło, a ojciec w tym czasie kilka razy obracał do szajerka i z powrotem i wszędzie tam, gdzie było drewno. Różne drewno znosił i palił w piecu chlebowym. Pamiętam zapach wyjętych z pieca chlebów, ułożonych obok siebie i również przykrytych białym płótnem, aby pooddychały.

– U nas było tak samo – mówi Tolo – ale u nas ojciec tylko przygotowywał drwa, a w piecu rozpalała matka i pilnowała prawidłowości ognia. Używaliśmy słowa „dzieżka”. Ciasto też przykrywaliśmy białym czystym płótnem. Był to rusznik. Był obrębiony i miewał frędzle. A co z tym żarem? Pamiętam, że nie mogło go być ani za dużo, ani za mało, że trzeba się było znać na żarze. Zostawiało się go w określonej ilości, czy nie?

– Cały wygrzebywało się, kiedy piec już był dostatecznie rozpalony. Resztki żaru, jak się już piec nagrzał, były wygrzebywane długą gracą, wysoką, ciężką, szeroką na żelaznym trzonku.

– Ja to się nazywało?

– Nie wiem. Pamiętam, że do obornika były używane widły o nazwie dziabos, takie prostokątne.

– O chlebie!

– Rozstrząsanie gnoju to była bardzo paskudna robota. Gnój śmierdzi, do wideł się przylepia.

– Skręcasz z chleba na gnój.

– U nas był pogrzebacz, kaczarha, kruczok, kruk i kaciuba. Kruczok służył do fajerek. Kaciuba to była kaczarha do pieca chlebowego. Była dwojakiego rodzaju: rodzaj pogrzebacza i rodzaj szufli. To były żelazne narzędzia do pieca chlebowego. Jedno służyło do wygrzebywania i przegarniania żaru, a drugie? Nie pamiętam. Była też szeroka łopata do wsuwania chleba. Łapata. U nas piec chlebowy znajdował się na samym dole kuchennego pieca, zwanego plitą, po prawej stronie od paleniska, to jest na prawej stronie plity, naprzeciw okna. Po lewej stronie od paleniska, w tej samej ścianie i na tej samej wysokości, znajdowała się duchówka, przeznaczona do pieczenia ciasta. Nad piecem chlebowym za fajerkami był wkomponowany kocioł do grzania wody. Woda grzała się w nim zawsze, i wtedy, kiedy coś się gotowało na obiad, kiedy się plitę codziennie rozpalało. To było wygodne. To kolej wymyśliła ten kocioł, wpuszczony w plitę. Przypomniałam sobie – żar się usuwało nie tylko kociubą, ale potem jeszcze pomiotłem do czysta. Pamiatło. To był rodzaj miotły z patyków. Trzeba było ją zmoczyć, aby się nie spaliła. I coś jeszcze: trzeba było pojechać, potrzeć jakimś innym rodzajem pogrzebacza wnętrze pieca, chyba jego dno, i musiały posypać się iskry. Tak się sprawdzało, czy piec jest odpowiednio nagrzany. Bez iskier było niedobrze, bo to znaczyło, że piec nie jest nagrzany, jak powinien. Te iskry należały do ceremonii pieczenia chleba tak przylegająco, jak przylega skóra do człowieka. Nie iskrzyło, znaczy dobrego chleba nie będzie. Był niepokój o to, czy odpowiednio zaiskrzy w chwili, kiedy ciasto dojrzało. Ale nie pamiętam nazwy tego przyrządu do wywoływania iskier. No i zamykano okna na czas wsuwania chleba do pieca, kab chleba ni praduło, bo jak praduło, to budzia ni chleb, a adzin zakalac abo ceły papenkaje. Chleb był rozumiany jako żywy organizm, który może „dostać zapalenia płuc”, jak jaho praduja. Bo jak chleb praduja ta chleb zachwareja. U was też tak było?

– Nie. Nie przypominam sobie. Ależ to pięknie brzmi: bo jak chleb praduja, ta chleb zachwareja. U nas ojciec i matka osiągnęli mistrzostwo w pieczeniu chleba. Nie było tak, żeby skórka odchodziła od ośródki, albo żeby się zakalec zrobił. Był pieczony z dobrej mąki, ciasto było dobrze wygniecione. Nie czerstwiał. Nie zmieniał smaku. Trochę twardniał. Chleba nikt nie wyrzucał, bo każdy wiedział, ile pracy kosztuje jego upieczenie. No i wtedy nie było takiej postawy konsumpcyjnej, żeby co dnia mieć świeżutki chleb, a wczorajszy wyrzucić. Pamiętasz, nasza znajoma Niemka Mathilde nigdy nie wyrzucała chleba. I Rainer nigdy nie wyrzuca. Zjada kanapki z podróży, nawet jeśli stwardniały. Nawet po trzech dniach zjada powoli swoje podróżne kanapki, kiedy do nas przyjeżdża. Starzy ludzie, jak im upadła kromka, to ją podnieśli i pocałowali. Te chleby, które się kupuje, te krojone, kiedy jeszcze ciepły bochenek, to się zlepiają i są zbyt równe. Dawniej tak każdy krajał, jak mu wyszło, cieniej, grubiej. Tak, jak lubił. Ten pokrojony szybciej schnie, szybciej czerstwieje i brzydko czerstwieje.  Poza tym po kilku dniach obsiada go pleśń, zielenieje. Co za wygodnickiej podejście, że musi być pokrojony, a do tego równiutko. Nie jestem sentymentalny, ale kiedy przechodzę obok piekarni na Jagiellończyka, to coś się ze mną dzieje, czuję zapach pieczonego chleba, a wraz z nim utracony raj dzieciństwa. Zapach chleba jest święty. Żaden chemiczny zapach nie dorówna zapachowi pieczonego chleba.

– Rzeczywiście to aż tak miły zapach, że zdaje się święty. Pamiętam go. Obok tej piekarni na Jagiellończyka dawno nie przechodziłam. Ojciec, kiedy komuś coś leciało z rąk, powtarzał ze śmiechem: a tabie szto, chleb ruki paabjadaǔ? Albo: bułki tabie ruki paabjadli? Albo po prostu stwierdzał: baczu, szto chleb ruki paabjadaǔ. Nie mam pojęcia, skąd wytrzasnął to powiedzenie. Matka z kolei powtarzała coś takiego: ruki parabilisa niezgrabojdami. Od ciężkiej pracy, od starości ręce stają się drewniane. A wiesz, że o tym krojonym chlebie od dawna są ludowe polskie mądrości? Na przykład: Chleb cudzym nożem krajany – niesmaczny. Albo: Krajany chleb nie ma pana. Dawniej chleb sam w sobie był posiłkiem.

– Takie przysłowia mamy? Mieliśmy. Podstawą egzystencji jest praca fizyczna, rozumiana nie jako zło, ale jako coś naturalnego. Nawet jeśli jest to obowiązek, to nadający życiu sens i wynikający z życia.

– To była konieczna do życia krzątanina, życie niemal filozoficzne. Jest takie nasze powiedzenie: Żywi dniom, aby da wieczara. Właśnie. Trzeba coś robić. Trzeba wszystko zrobić, co jest konieczne, aby potem walnąć się spać i spać spokojnie i mocno. Niedokończona praca wybudza. Nagli do wstawania o świcie, bo heta ni zroblana i toje ni zroblana, a uczora trebo było heta zrabić. Nie pamiętam całego procesu robienia chleba, to znaczy nie pamiętam robienia ciasta. No i musiał być zakwas. Zakwas można było przechować do następnej ceremonii pieczenia chleba. O sposobach przechowywania zakwasu poczytać w Internecie. Tam mowa o tym, że obecnie piekarze skracają okres przyrządzania zakwasu. I chleb nie jest już ten sam. Wszystko obecnie musi ulegać skróceniu. Po co? Przecież robienie chleba to proces ciągły. Proces robienia zakwasu wcale nie musi być skracany, bo przecież może się zazębiać z już pieczonym chlebem. Po co ten pośpiech w każdej dziedzinie? Dzisiaj są maszynki do domowego pieczenia chleba. E, to już nie to. To tylko imitacja dawnego sposobu pieczenia chleba. Poczucie, że sami pieczemy chleb to za mało dla chleba. Nie będzie tamtego smaku. Skrócony proces zawsze negatywnie wpływa na produkt. Każdy skrócony proces tak wpływa na produkt. Nawet wiersza tak nie można napisać, szybciej niż trwa sam proces. Jeszcze trzeba było przygotować rozczyn. Trebo razczynić ciesto. Pamiętam najpiękniejsze na świecie słowo, związane z chlebem: całuszka.

– Całuszka? Co to?

– Piętka chleba.

– Ale ładnie!

– A chlebowa skórka to skarynka. Całuszka wywodzi się z „całości”, ale także pokrewne są tu znaczenia: celić – leczyć, caławać – witać się. Ceły ma znaczenie: nienaruszony, dziewiczy. W słowie całuszka zbiegają się te wszystkie znaczenia. Odkrajamy od świeżego chleba całuszkę i niemal ją całujemy, aby się wgryźć. Całuszka jest zgrabniejsza, kiedy bochenek jest okrągły lub owalny. W prostokątnym całuszka jest duża. U nas, jeśli ktoś właśnie upiekł chleb, to w formie daru pokaźny kaw
ałek niósł do sąsiadów, którzy już swój chleb w danym tygodniu zjedli, albo tylko po to, żeby pochwalić się gatunkowością chleba, a raczej – podzielić się smakiem udanego chleba. Niesiono niezmiennie owinięty w białe czyste płótno i ostrożnie, jak skarb. Płótno oczywiście obdarowani zwracali, ale zdarzało się, że obdarowujący zostawiali chleb wraz z płótnem. Chleb był tak smaczny, że się go jadło bez masła, bez wędliny. Najbardziej smakował z zsiadłym mlekiem. Ale bym zjadła ciepłą całuszkę! Nie gołą. Posmarowałabym masłem, a ono by się lekko topiło, a na to dałabym świeżego miodu. Raj w ustach. W ludowych wierzeniach białoruskich podczas ceremonii pieczenia chleba w kuchni mogła przebywać tylko kobieta. Według tych prastarych wierzeń, kobietę Bóg ulepił z chleba. Chleb był darem boskim. Jeśli chleb rozpękł się podczas pieczenia, oznaczało to śmierć w rodzinie. Niepożądane także była wizyta kogoś obcego, kiedy piekło się chleb. Przeszkadzał w procesie pieczenia udanego chleba, wtrącał się jako coś obcego, przerywał proces. Nie można się było skupić. Pieczenie chleba to nie była czynność machinalna, bez namysłu. No i ceremonia pieczenia chleba była prawdziwą walką pomiędzy Bogiem a Szatanem. Uda się chleb, czy nie? A to wierzenie, ze to kobieta była ulepiona z chleba przekształciło się w kuriozum, że to szlachtę Bóg ulepił z chleba, a chłopów z gliny.

– Nieźle działo się z tym wierzeniem. Szlachta czasem rzeczywiście wyglądała jak ulepiona, nie tyle z chleba, co z zakalca. Te podstrzyżone karki.

– Wierzono też, że jeśli w czasie pieczenia dwa chleby się zrosną, to małżeństwo nigdy się nie rozpadnie. Jak się zrosły, to w domu było wesoło. Nasze dawne wierzenia pomagały w pracy domowej, w krzątaninie. Zachowaliśmy do dziś poczucie, że nasze otoczenie to coś żywego, że ziemia jest żywa, że dom jest żywy. Trudno taką wiarę utrzymać w wieżowcu. Tu się nie gnieżdżą damawiki, domowe duchy. Trudno nam żyć w miastach, bo się od tego związku z ziemią nigdy nie odzwyczaimy. W wioskach było ciężko, ale w miastach mamy też ciężko. Za mało drzew, trawy. Dusimy się i od miejskiej pracy, ale wracać nie chcemy. Jeszcze był chleb weselny, karawaj. To z najlepszej mąki, z żółtkami i masłem. Trudno to nazwać ciastem czy tortem. To był taki lepszy chleb. Też się go piekło w piecu chlebowym. Kiedy zaczął wydawać odgłosy cichego pukania jak w drzwi, to był gotowy. Trebo miasić chleb. Miasić. Zamiasić ciesto. Razczynić i zamiasić chleb. Zamieszywaju. Na czuży karawaj rota ni razdziaǔlaj. Da Jura chleb maja i durań. Chleb płacza, kali jaho darmo jadziać. Nasze dawne słowa wprost skaczą ku mnie z przeszłości jak stada zajęcy. Drzwice do pieca chlebowego i do plity były piękne. We wzory. A w poprzednim, jeszcze carskim, kolejowym domu, kafle były specyficznie białe, aż srebrne. W tym drugim kolejowym, który znasz, kafle były zwykłe, żółtawe. Mówię o tym z nostalgią, bo to wszystko przeminęło w moim życiorysie.

2 Comments

Comments are closed.