Wspomnienia Lidii Martynowicz, z domu Murawskiej, 82-letniej mieszkanki Orli, urodzonej na bieżeństwie (21.12.1916), zmarłej 15.12.2006.
– Moi rodzice, Andrzej i Anna Murawscy, z maleńkim Kostkiem wyjechali z Orli do Rosji w sierpniu 1915 roku. Osiedlili ich w Moskwie i tam przyszłam na świat w grudniu następnego roku. Jedyna pamiątka z tego czasu to pożółkła fotografia, na której widać mnie, trzyletnią, i Kostka. Ojciec pracował jako pocztowiec, a matka pilnowała dzieci oraz wypiekała chleb, który potem sprzedawała na bazarze. Jak przez mgłę pamiętam niespokojny 1918 rok. Pewnego razu mama poszła gdzieś na wioskę po mąkę, a ojciec z pocztową torbą zbierał się do pracy. Wybiegłam za nim, upadłam i mocno zbiłam palec. Tatko musiał wtedy wziąć mnie na ręce i razem ze mną roznosić listy po mieszkaniach.
W wieku czterech lat zaczęłam
pomagać rodzicom.
Razem z Kostkiem pomagaliśmy mamie sprzedawać chleb na bazarze. W upalne dni handlowaliśmy wodą. Braliśmy wodę ze studni i roznosiliśmy ją handlarzom po straganach, a oni dawali nam a to pomidora, a to galarety czy innego jedzenia. Po całym dniu zanosiliśmy do domu pełen koszyczek produktów.
Przed powrotem do domu pojechaliśmy razem z innymi mieszkańcami Orli do Samary. W jednym wagonie jechali z nami dziadek z babcią, rodzice Szury Stelmaszuk i Aleksandra Martynowicza oraz Szymczycha. Wróciliśmy w 1921 roku. Do Bielska dotarliśmy na Pokrowu (14 października). Wyjechał po nas z Orli – żeleźniakiem zaprzężonym w parę białych koni. – dziadek Koli Murawskiego. Nasze domy były spalone i przez jakiś czas szałaliś my od chaty do chaty. Z początku żyliśmy przy ulicy Narewskiej (obecnie Mickiewicza) w maleńkiej chatynce, obok której mieszkali tylko Żydzi, potem u Ostapczanki, następnie u Piotrowskiego. Ojciec pobudował chatę z okrąglaków na drugim końcu Orli, koło cerkwi. Już z nowego domu poszłam do szkoły. Długo się nie uczyłam, bo matka powiedziała, że i tak nauczycielką nie będę.
Ciężko wtedy się żyło
i o nauce ludzie nie myśleli. Nie wystarczało pieniędzy na prawdziwe buty. Pamiętam, że swojaczka poszyła mi jakieś baszmaki ze starych onucy – jakże ja się cieszyłam!
Pod koniec stycznia 1936 roku wyszłam za mąż za Stefana Martynowicza. Ślubu udzielał nam batiuszka Włodzimierz Wiszniewski. Od tego czasu zaczęłam śpiewać w cerkiewnym chórze, którym kierował psałomszczyk Radion Ogijewicz. Repetycje (próby) odbywały się w chacie psalmisty, w pomieszczeniu, gdzie stał parnik. Psałomszczyk wtedy trzymał konia i obrabiał swoje pole. Gospodarką zajmował się także i batiuszka. Miał łąki koło Koszel i kiedy brakowało nam siana, kupowaliśmy je u proboszcza.
Do wybuchu wojny urodziło się nam troje dzieci. Tuż przed tym męża wzięli do wojska, za Białystok. Po odbyciu wojskowego przeszkolenia zwolniono go do domu, ale potem wzięto na front. Walczył pod Wołkowyskiem i szczęśliwie wrócił do domu.
Po wojnie, w 1947 roku, urodziły się bliźnięta – Nina i Alosza. Wszystkim pięciorgu dzieciom trzeba było dać edukację – to mi się udało.
Mój brat Kościa za sanacji grał w strażackiej orkiestrze dętej w Orli (w zespole grali też Żydzi), potem cztery lata spędził w więzieniu za polityczną działalność. Po wojnie służył w wojsku w Poznaniu, gdzie awansował do stopnia podpułkownika. Zmarł w 1982 roku.
Teraz jestem wdową, ale często odwiedzają mnie dzieci i pozostała rodzina. Próbuję jeszcze śpiewać na chorach, z chórem występowałam na festiwalach cerkiewnej muzyki w 1990 i 1999 roku.
Zapisał
Michał Mincewicz
Repr. fot. autor