Na zsyłce

Wśród wywiezionych w 1941 roku z Orli na Sybir pięciu rodzin była familia Tadeusza Wróblewskiego (1895-1954), kierownika orlańskiej szkoły powszechnej w latach 1921-1941. Paradoksalnie, z upływem lat o tamtych wydarzeniach dowiedzieć się można coraz więcej. Ludzie u schyłku swego życia stają się bardziej otwarci, a niektórzy piszą pamiętniki. Mnie udało się dotrzeć do wspomnień rodziny Wróblewskich.

Tadeusz Wróblewski, były legionista z 1920 r., odznaczony Krzyżem Niepodległości, został wydany Sowietom na uroczystości zakończeniu roku szkolnego – zrobił to ponoć młody Żyd, jego były uczeń. Wróblewski trafił do białostockiego więzienia. Jego żona Maria Wróblewska (ur. w 1902 r.), nauczycielka, ze swoja matką Katarzyną (1873), córką Danutą (1925) i synem Wiesławem (1928) zostali deportowani w głąb Związku Radzieckiego – do Bijska w Ałtajskim Kraju (trafił tam też późniejszy generał Wojciech Jaruzelski). Przeżywszy zsyłkę, w kwietniu 1946 r. wrócili do Polski, ale nie do Orli, tylko w swoje rodzinne strony – do Podniebyla koło Krosna. Poniżej przedstawiam wspomnienia Danuty Kowalskiej (z domu Wróblewskiej) o tamtych wydarzeniach.

Michał Mincewicz

W bydlęcym wagonie

Rodzice byli szanowani w Orli, więc wszyscy bardzo nam współczuli. Przychodzili pożegnać się, każdy przyniósł coś na drogę… Z Orli wyjechaliśmy 20 czerwca 1941 r. samochodem ciężarowym. Wczesnym wieczorem podstawiono pociąg towarowy, bydlęce wagony. W wagonach po obu stronach były jednopiętrowe prycze. W kącie był otwór w podłodze, który pełnił funkcję ubikacji. W wagonie jechali mężczyźni, kobiety i dzieci (była też matka z niemowlęciem) – razem około czterdziestu osób. Zaryglowano drzwi i w środku zrobiło się ciemno. Doczepiono lokomotywę i pociąg ruszył. Trudno opisać to, co się działo w wagonie – był płacz, śpiew nabożnych pieśni, modlitwy. Wszystko razem tworzyło jakby potworny szloch.

Początkowo pociąg jechał powoli. Po drodze doczepiano wagony, w końcu skład liczył ich siedemdziesiąt, wszystkie wypełnione ludźmi. W Mińsku dość długo staliśmy na bocznicy. W okolicy dworca niemieckie samoloty zrzuciły kilka bomb. W końcu pociąg znowu ruszył i jechał bardzo szybko. Był upał. Skończyła nam się żywność i woda. Na pewnej stacji maszynista z innego składu podał nam trochę wody ze swojej lokomotywy. Każdy wagon był pilnowany przez uzbrojonego żołnierza – nazywano ich „angiełami”, tak też się do nich zwracaliśmy, prosząc, aby się na chwilę odwrócili, a my wtedy szmuglowaliśmy wodę i konieczne towary. Dzieci wychodziły na ulicę i kupowały uczciwie wszystko za nasze pieniądze, które jeszcze mieliśmy. Ludzie na dworcach kolejowych nie bali się podchodzić do wagonów. W ciągu dwóch tygodni podróży trzy razy tylko otrzymaliśmy do jedzenia jakąś kurę. Konwojenci współczuli nam. Codziennie rano uchylali drzwi wagonu i pytali czy są zmarli. W naszym wagonie na szczęście nikt nie umarł.

 

Ałtajski Kraj

Na jednej ze stacji podano nam gazetę i dowiedzieliśmy się, że 22 czerwca Niemcy napadły na Związek Radziecki. Nocą minęliśmy Ural. Przez okienka i szpary widzieliśmy łuny nad piecami hutniczymi. Byliśmy już w Azji, jechaliśmy przez niekończący się step. Po około dwóch tygodniach dojechaliśmy do Nowosybirska. Tutaj pociąg podzielono na dwie części – jedna pojechała na północ, druga, z nami, na południe. Kresem podróży był Ałtajski Kraj, pociąg dowiózł nas do Bijska. Stąd zesłańców rozwożono po sowchozach, ciężarówkami po kilka rodzin. Trafiliśmy do Katunia, blisko granicy z Mongolią. Najbliższe miasto znajdowało się sto km od nas, zaś całkiem blisko była piękna górska miejscowość Ajrat-Tura. Sowchoz Katuń nastawiony był na produkcję mleka i mięsa. Przez lato bydło i robotnicy przebywali w stepie. Inna część robotników pracowała przy gromadzeniu paszy dla bydła na zimę.

 

Polacy w Bijsku

Po nawiązaniu stosunków dyplomatycznych między emigracyjnym rządem polskim a Związkiem Radzieckim, jesienią 1941 r. zawarto porozumienie o amnestii dla Polaków i utworzeniu na terenie ZSRR wojska polskiego. Zesłańcy mogli teraz już sami wedle swoich możliwości urządzać swoje życie – ale tylko na terenie Ałtajskiego Kraju. Wyjechaliśmy więc do Bijska, było to 6 listopada 1941 r. Razem z nami była pani Dziadoszowa, moja chrzestna matka z dwoma synami. Po amnestii nasze życie w Bijsku było trochę lżejsze, ale nie w sensie materialnym, a raczej moralnym. W miejscowościach, w których były większe skupiska Polaków, ambasada RP utworzyła swoje delegatury. Organizowano pomoc dla ludności polskiej poprzez mężów zaufania. Na terenie takiej placówki organizowano świetlice, biblioteki. Nauczycielka Kikiewiczowa zorganizowała polski chór. Recytowaliśmy wiersze patriotyczne, organizowaliśmy okolicznościowe akademie i wieczorki towarzyskie. Generał Anders zaczął tworzyć Armię Polską. Nie wszystkim chętnym udało się dotrzeć na miejsce zbiórki, nie wszystkich więźniów Polaków uwolniono. Kobieta mogła uzyskać przepustkę do armii Andersa, gdy miała jakieś przygotowanie medyczne lub „łącznościowe”. Zapisałam się na kurs pielęgniarski, ale przed jego zakończeniem polska armia opuściła Związek Radziecki, udając się do Iranu. Rząd sowiecki zerwał stosunki dyplomatyczne z polskim rządem emigracyjnym.

Władze zmuszały Polaków do przyjęcia obywatelstwa radzieckiego. Akcję rozpoczęto od pracowników polskiej placówki 8 marca 1943 r. Odmowa równała się aresztowaniu. Mama została więc aresztowana. Dowiedzieliśmy się, że rząd emigracyjny nawołuje, aby Polacy przyjmowali obywatelstwo radzieckie i że w przyszłości nie będzie to mieć znaczenia. Przekazałam to mamie i po godzinie wracałyśmy do domu. Nie była to pełnia szczęścia.

Po ukończeniu kursu pielęgniarskiego pracowałam w szpitalu wojskowym jako pielęgniarka salowa. Przywożono wielu rannych z frontu. Czasami uczestniczyłam przy amputacji rąk i nóg – gangrena niszczyła młode życia. Ranni leżeli na słomie na podłodze. Słychać było jęki, krzyki, prośby i przekleństwa. Szerzyła się gruźlica, świerzb, tyfus, pełno było wszy i pluskiew, a muchy łaziły po nasączonych krwią bandażach.

 

„Barachołka”

Jak nam się żyło w Bijsku? Początkowo mieliśmy trochę rzeczy do wymiany na targu zwanym tam „barachołką” i było tam dużo złodziei. Mama czasami płynęła w dół rzeki Biji do bartników, którzy żyli w lasach, w ziemiankach. Kupowała miód, który sprzedawała na rynku. To, co zostawało na ściankach wiadra, było nasze, piliśmy wtedy słodką wodę z miodem. Potem mama dostała pracę w gorzelni (spir-zawod), za którą zapłatę uiszczano częściowo w spirytusie. Zawarła znajomość z dyrektorem i stworzyli spółkę, dostała specjalną przepustkę na wynos spirytusu, którego część sprzedawaliśmy w domu – najczęściej kupowali go Tatarzy. Wypijali, zagryzali cebulą, popijali wodą i jechali w swoją stronę. Część spirytusu babunia sprzedawała na rynku, za co kilka razy była aresztowana. Korupcja i zakłamanie były tam powszechne.

Często byliśmy głodni, głód był powszechny. Jedliśmy zmarznięte ziemniaki i „makuchy” słonecznikowe, latem lebiodę i pokrzywy. Chleb był na kartki, po 20 dag dziennie dla niepracujących i 40 dag dla pracujących (gruba kromka), czarny, lepki jak glina. Delikatni ludzie, nie potrafiący zarobić sobie na chleb, umierali z głodu. Ja dodatkowo zarabiałam robiąc na drutach – kupowali od mnie kołchoźnicy. Niektórzy Rosjanie utożsamiali nas z Żydami.

 

Z przedszkola do Polski

W kwietniu 1943 r. polscy komuniści w ZSRR utworzyli Związek Patriotów Polskich. Stosunek władz radzieckich do Polaków zmienił się, wydano nam nowe dokumenty i znowu byliśmy obywatelami polskimi. Tutaj spotkałam młodego, sympatycznego chłopca Wojtka Jaruzelskiego. Od czerwca 1943 r. rozpoczęto formowanie oddziałów wojska polskiego w Sielcach nad Oką w pobliżu Riazania. Przy jednej ze szkół miejskich w Bijsku utworzono kilka polskich klas, ale placówka wkrótce przestała istnieć, ponieważ młodzież, aby przeżyć, musiała pracować (a nie się uczyć). Mama zorganizowała przedszkole dla polskich dzieci, w którym podjęłam pracę wychowawczyni i pracowałam przez dwa lata, do końca pobytu w ZSRR. Było lżej, gdyż przydział żywności dla dzieci i personelu w naszym przedszkolu był taki sam, jak dla przedszkoli radzieckich. Opał na zimę każdy zakład pracy przygotowywał samodzielnie.

W Bijsku była jedna cerkiew prawosławna (i stary batiuszka), innych świątyń nie było. Starsi ludzie chodzili do cerkwi, młodzi czasem zbierali się w prywatnym domu, aby się pomodlić – bali się zdradzić, że są ludźmi wierzącymi.

Na początku 1946 r. rozeszła się wieść o powrocie do Polski. Transport wyjechał w Wielki Piątek. Towarowe wagony nie były już zaryglowane. Były to dla nas szczęśliwe Święta Wielkanocne. Jechaliśmy do ojca, do domu, ojczyzny. Po pięciu latach rozłąki i przejechaniu ponad siedmiu tysięcy kilometrów, 17 maja 1946 r. skończyła się nasza wędrówka.

47 Comments

Comments are closed.