2. Julia (Dziuta) Bagniewska w latach 1931-1939 (z roczną przerwą w roku szkolnym 1937/1938) mieszkała w Wilnie u wujostwa Julii i Antoniego Nekandów-Trepków, ucząc się tam w gimnazjum im. Elizy Orzeszkowej. Trepkowie nie mieli swego domu, tylko wynajmowali, dlatego w pamięci Pani Julii zachowały się kolejne mieszkania – na ul. Rydza Śmigłego, Kalwaryjskiej 23, Antokolskiej 54, Garbarskiej 7/5 – w domu sędziego Dowgiałły. Owdowiała wcześnie Maria Łowicka wysłała ją z Kalejczyc na Białostocczyźnie do Wilna, aby się tam uczyła w porządnej szkole. Zakwaterowała się u Trepków, gdyż Julia Trepkowa była rodzoną siostrą jej matki – Marii Łowickiej. Obie urodziły się w Mińsku jako córki Marii i Ryszarda Janowskich. Ryszard Janowski (1845-1921) był znanym w Mińsku lekarzem – okulistą i ginekologiem. Ukończył medycynę w Moskwie i w Mińsku z doktorem Grzybowskim miał klinikę. Jego żona Maria z Hłasków pochodziła z Czerepiety w powiecie lepelskim na Witebszczyźnie. Ojciec Ryszarda – Karol – był mińskim urzędnikiem.
Pani Julia wspominała: „U Janowskich były trzy córki: moja mama Maria (ur. w 1891 r.), Julia (ur. w 1887 r.) i najstarsza Kazimiera, która wyszła za mąż za socjalistę Sierhieja Skandrakowa oraz dwóch synów – Władysław młodszy od mamy o rok czy dwa, najmłodszy – Wacław. Ciocia Kazia skończyła agronomię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Do I wojny światowej była dyrektorem stacji doświadczalnej w Hory-Horkach. Jak rewolucja wybuchła, jechała z rodziną do Mińska, do dziadka, który był sam, bo babcia już nie żyła. Jechali trzy miesiące. Dziadek nie doczekał”.
Julia Bagniewska, wspominając atmosferę domu wujostwa, opowiadała o ich służącej: „Aniela była jak członek rodziny. Rządziła całym domem. Wujek Toniuk, jak przyszło po niego NKWD, odchodząc powiedział: „Aniela, opiekuj się panią”, i Aniela opiekowała się nadzwyczajnie. Jak nie miały nic do jedzenia w Wilnie, to Aniela chodziła na wieś za Wilno kopać kartofle, brała wełnę do przędzenia, żeby zarobić. Ciocia też dorywczo pracowała, opiekowała się dziećmi. Aniela Kazia wychowywała, nami się opiekowała – mną i siostrą, a potem Markiem. Pilnowała, żebyśmy ubierały ciepłe pończochy i grubsze majtki. Była Białorusinką, katoliczką z okolic Postaw – Szarkowszczyzna, gmina Prozoroki. Bardzo zabawnie mówiła. Kiedyś, jak wujostwo mieszkali jeszcze na Antokolu, zajmowali pierwsze piętro, ale ubikacja była na strychu. Na łazienkę była odgrodzona część kuchni – stała tam wanna. Na piętro prowadziły drewniane schody. I kiedyś Aniela: „A rubli po schodach latają”. A wujek Toniuk na to: „Anielu to łap, będziesz miała pieniądze”. Aniela nie umiała ani pisać, ani czytać. Ciocia Jula ją uczyła i nauczyła. Pisała, ale nie uznawała znaków przestankowych, pisała jednym ciągiem. Zabawne strasznie listy przychodziły, gdy wujostwo latem mieszkało w Kalejczycach i Aniela zdawała im sprawozdania w listach. Kiedyś najmłodszy brat mamy i cioci mieszkał u wujostwa, a Aniela w kuchni na kredensie miała taki wielki butel z jagodami czarnymi, zasypany cukrem na sok. I pisała cioci, że coś się stało, bo „butel z jagodami pękł i my z panem Wacławem po kuchni latali bez majtków jak ściekłe”. Kiedyś ciocia mówiła: „Anielu, jakżeż ty piszesz?” – „Tak, jak mnie pani nauczyła”.
Julia Bagniewska wspominała Antoniego Nekandę-Trepkę wraz z jego towarzystwem, Włodzimierzem Samojło-Sulimą („Mamoczką”) i Antonim Łuckiewiczem. Zapamiętała jak portretował go Piotr Sierhijewicz. Jak bardzo się denerwował, że trzeba było siedzieć bez ruchu i pozować artyście. Zresztą na portrecie da się to zniecierpliwienie zaobserwować w wyrazie twarzy. Obecnie portret ten znajduje się w Szczecinie u Marka Nekandy-Trpki, wnuka Antoniego, a w 2003 r. był eksponowany na wystawach prac Piotra Sierhijewicza w Gdańsku i w Białymstoku.
Dzięki Marii Nekandzie-Trepce otrzymałam też wspomnienia, spisane przez Wandę Dzierżyńską, siostrę Antoniego (publikowame były w „Czasopisie” w 2006 r (nr. 7-8 – 12). Przywoływała w nim niektóre historie z jego życia – przeprowadzki, choroby, portretowanie…: „Tu w tym mieszkaniu na Antokolu zaszedł fakt, któren przykuł brata mego na trzy miesiące do łóżka. Było to przed samą Wielkanocą. Tonio poszedł do łaźni, znajdującej się o parę domów dalej. Tam pośliznął się, upadł i uderzył nogę tak silnie, że zemdlał. Uderzenie to spowodowało długą chorobę. Święta spędził w łóżku, a o wstaniu nie było i później mowy. Gdy sprowadzani do domu lekarze nic zaradzić nie mogli, odwiozła go bratowa do kliniki uniwersyteckiej. Był to jeden ze słonecznych dni wiosennych, gdy pewnego razu go odwiedziłam. Był umieszczony w głównym pawilonie na parterze. Już od drzwi widzę w blasku wiosennego słońca jego pogodną twarz. Ze zdziwieniem obserwuję jakieś jego zagadkowe ruchy rąk, które wykonywa w prawo i lewo. Dopiero po zbliżeniu się widzę, że jest to dzielenie się darami bożemi z sąsiadami leżącemi obok, a nie otrzymującemi żadnej żywności z domu.
Jeszcze miesiąc trzeba było przeleżeć, lecz nareszcie nastąpiło orzeczenie profesora, że z nogą jest dobrze i że szpital można opuścić. Z żywością jemu właściwą zrzucił szpitalne szatki, przywdział własne ubranie i nieciekaw obiadu, który właśnie przyniosła Aniela, siadł do dorożki, odrodzony, szczęśliwy, i odjechał.
Przenosiny na Garbarską
Po tylokrotnej zmianie mieszkania, zawsze usprawiedliwionej widokami lepszych warunków lokalu, braterstwo moi zamieszkali przy ulicy Garbarskiej. Na piętrze, słońce wschodnie i zachodnie, balkon z widokiem na Katedrę, Górę Zamkową i plac. Ruch śródmieścia pozostawał na Świętojerskim, tu dawały się słyszeć tylko kroki pieszych przechodniów. Rankami zaś i wieczorami rozlegały się dzwony pobliskich kościołów. Najbliższy był Bonifratrów, stary zakupturzony zakonnik, naprzeciw jak na dłoni wspaniała Królewska katedra z prastarą pogańską dzwonnicą. Na prawo wspaniały Ś-ty Jan wciśnięty w wąską ulicę. Nieco dalej Bernardyni, Ś-ty Michał i cacka gotyku Ś-ta Anna. A Dominikanie, a Ś-ta Katarzyna?! Byliśmy wówczas szczęśliwi świadomością, że to jest wszystko nasze, niezaprzeczenie nasze. Mieszkanie w śródmieściu udostępniało rzecz prosta udział w życiu umysłowym miasta. Oceniał to Tonio należycie i przeniesienie się na Garbarską uważał za bardzo pomyślną konjunkturę dla siebie. Miło tu było i przytulnie. Cierpliwe poprzestawanie na najniezbytniejszych sprzętach przez szereg lat musiało wreszcie pogodzić się z tem, że do mieszkania Braterstwa wkroczyło trochę komfortu w postaci gustownego garnituru mebli z dużym lustrem i nowego bufetu. Miejsce dla swej pracy obrał sobie Tonio u drzwi na balkon. Tu miał o każdej porze dnia widok na katedrę i górę Zamkową. Miał tu niewielki stoliczek, służący mu za biurko, arenę jego zmagań się z niejedną trudnością. Najczęściej zastawało się go przy tym jego biurku. Wstaje, wita się, ale widać, że myśl czemś mocno zajęta. Ześrodkowany skupiony wyraz. Widać, że ma coś trudnego do przerobienia, jakieś zagadnienie do rozstrzygnięcia, jakiś zawód do przebolenia lub jakąś własną omyłkę już nie do odrobienia. To wszystko w narzuconem wolą opanowaniu. Za chwilę jest z nami zrównoważony, spokojny, rozmawia o rzeczach pobieżnych. Prosty stoliczek inscenizował biurko. Pewnego razu ktoś zażartował, że pan Profesor dla swej powagi powinien zdobyć się na biurko rzeczywiste. „Myślicie, że będę mądrzejszy pracując przy biurku?” – pyta śmiejąc się. Pamiętam jeden dzień. Jest początek czerwca – pogodny, gorący dzień. Bratowa załatwiła interesa w mieście i wraca po południu do domu. Aniela gotuje obiad. Dziewczynki już powróciły ze szkoły. Rozlega się dzwonek. I to pan przyszedł. Wchodzi z teką napełnioną papierami i umieszcza tę tekę na swoim stoliczku koło balkonu. W tej chwili żona daje mu list syna. List przynosi pomyślne wiadomości, które wnet się omawiają przez rodziców. Z jadalni słychać brzęk talerzy i za chwilę Aniela prosi państwa na obiad. Chciał jeszcze pobiec do ciemnego składziku, gdzie mokną wywołane wczoraj klisze. Lecz z Anielą nie można walczyć, trzeba siadać do stołu. Popołudniowe słońce zaczęło właśnie operować nad jadalnią i promienie jego złocą przedwcześnie swą głową panu domu, ciemne sploty małżonki i czarne głowy makolągw siostrzenic. „Ot panoczek dziś niczego sobie wygląda” – mówi Aniela, przynosząc drugą potrawę. „Aż i popatrzeć przyjemnie. A wczoraj zupełnie jak po chorobie wyglądał. Koniecznie jemu malować zachciało się. Ja jemu mówię, Kaziś, pan nasz dziś bardzo zmęczony, nadto kiepsko wygląda, a on jak przystał, to żadne moje gadanie nie pomogło. I kab hetomu malarzowi dogodzić, panoczek sausiem siebie zamoryu, siedziaczy tak bez ruchu całe pół godziny. Pahladziem jakij budzie portret. Nie kracz – mówi pan – portret będzie dobry, bo majster pierwszorzędny”. Anieli uwaga była słuszna. Bywały dnie, kiedy przychodził wyczerpany, blady. Dla słabych płuc i wątłej organizacji praca pedagogiczna była poważnym wysiłkiem. Odpoczynek poobiedni, tak niezbędny przy tym wydatku sił, nie zawsze był stosowany. Żałował nań czasu, dowodząc, że wypocznie kiedyś w grobie. Wrodzona czynność miała zawsze tysiąc rzeczy do wykonania i walczyła niestety skutecznie z potrzebą odpoczynku. Ten pedagog nieposieda trzymał siebie krótko. Słowo “trzeba” było dla niego bezapelacyjnym rozkazem. Jednak to surowość względem siebie nie wystarczała na wytłumaczenie portretu Siergiejewicza. Takiego Tonia oglądaliśmy tylko w chwilach ostatecznego przygnębienia lub ciężkiej choroby. Pogoda duszy i pogoda twarzy nawet jego badawczemu umysłowi nie dała się zetrzeć. Gdy myśl zgnębiała obnażała, sondowała rebus istnienia. Uczucie ratowało jej surowe wyniki, wielką słodyczą wydobyta z głębin duszy. Nie był optymistą, zbyt był na to głęboki. Lecz obnoszenie smutku i goryczy uważał za oddziaływanie szkodliwe. Natomiast jasnym dziecięcym uśmiechem pozdrawiał wszystko, co na miłość i współczucie zasługiwało. Wypieszczoną przez długie lata ideę pracy dla ludu realizował teraz w swej pedagogicznej działalności. Praca w szkole technicznej nie polegała tylko na wykładach i pokazach. Tu profesor jak w szkole średniej musiał ucznia uczyć osobiście. Zdaje się, że zdarzały się powody udawania się uczni do Tonia wprost do jego mieszkania, gdy sobie z materiałem wykładowym poradzić nie umieli. Poza wykładami podjął się kierownictwa kasą samopomocy nauczycieli P.S.T. w Wilnie. Oto list Kolegi inżyniera Tarłowskiego jako przyczynek do jego pracy. Tutaj przytaczam go dosłownie: “Sz. P. Inżynierze! Nie mogąc przyjść na dzisiejsze posiedzenie uczestników kasy P.S.T. pragnę chociaż listownie, Panu wyrazy mego uznania, więcej podziwu dla Jego imponującego zapału i niepospolitej wytrwałości, z jaką Pan na tym terenie pracuje, dla swojej idei jedyną mając pobudkę przeświadczenie o jej doniosłości i owocności. Nie mogę przy tem nie skłonić się specjalnie przed tą niezmienną życzliwością, z jaką obok troski o prowadzonej przez Pana instytucji traktuje Pan zawsze każdego bez różnicy klienta. Zechce Pan Panie Inżynierze przyjąć wyrazy mego wysokiego poważania i szczerego szacunku. Henryk Tarłowski”. A był to zdecydowany przeciwnik w poglądach społecznych i politycznych”.
Taki wizerunek Antoniego Nekandy-Trepki przekazali jego najbliżsi. A dowody na jego aktywność białoruską pozostały w archiwach i bibliotekach – w dokumentach i w wydawnictwach.
„Z głową i butami” w ruchu białoruskim
Dlaczego Antoni Nekanda-Trepka, wyznania ewangelickiego, stał się wybitnym działaczem białoruskim, skoro wywodził się ze środowiska polskiej szlachty, jako potomek Stanisława Nekandy-Trepki, który ożenił się z Antoniną Niesłuchowską.
Jego siostra Wanda wspominała: „Gdy ojciec przyjechał do Mińska i dostał posadę przy kolei Libawo-Romeńskiej, potrzebował mieszkania. Wskazano mu mieszkanie u pp. Niesłuchowskich. W oficynie było parę kawalerskich pokoi. Jeden z nich był wynajmowany przez dr. medycyny Antoniego Ziemięckiego. Do drugiego właśnie wprowadził się inżynier Stanisław Trepka. Swojskość biła od brzóz stojących przy ganku, prowadzącym do domu od niebrukowanego dziedzińca, porośniętego trawą. A atmosfera? Atmosfera domu, podwórza, tego małego państwa, pośród zalewu obczyzny, była tak swojska, jak „Ojcze nasz” odmawiane rano i wieczorem. Stanisław Trepka siadł do napisania listu do Rodziców. Zawiadamiał ich, że dostał mieszkanie u ludzi inteligentnych i dobrych i że chciałby mieć taką siedzibę z brzozami u proga i ciszę ranków i wieczorów niezmąconą obcemi odgłosami: „Jest to pierwsza noc spędzona pod własnym dachem. Wasze myśli, stroskane o mnie, czuję koło siebie. Lęk już jest zażegnany. Środowisko, w którym mi żyć przeznaczono, spełnia moje najśmielsze życzenia. Obawa rusycyzmu i nałamywania się do obcości odpada zupełnie. Mateczko droga, zmów dziękczynną modlitwę za łaskę dla syna swego. A ojczulek niech ani na chwilę nie wątpi, że leit-motivem życia na Białejrusi jest polskość”. Stanisław Trepka ożenił się z Antoniną Niesłuchowską. Ponieważ był wyznania ewangelickiego, umówiono się, że synowie ze związku będą ochrzczeni w kościele ewangelickim, zaś córki – w rzymskokatolickim, którego wyznawcami byli Niesłuchowscy. W domu Niesłuchowskich krzewiono tradycje polskości, co też odpowiadało Stanisławowi Trepce.
Jak to się więc stało, że poeta Jan Niesłuchowski (1851-1897), brat Antoniny wychowany w polskich tradycjach, stał się klasykiem literatury białoruskiej – Janką Łuczyną? Należał do pokolenia, które roznieciło białoruskie przebudzenie narodowe na początku XX w. Siostrzeńca i poetę łączyły bliskie więzy rodzinne, zwłaszcza wspólne pobyty w Zacierzewiu koło Nowego Świerżnia. Na zachowanym zdjęciu rodzinnym (z 1895 r.?) z Janem Niesłuchowskim w centrum, widnieje też jego siostrzeniec Antoni, wówczas gimnazjalista. Otrzymałam je od Marii Nekandy-Trepki z Białej Podlaskiej i opublikowałam w „Nivie” (nr 50, z 16.12.2001 r., s. 1). Pobyty w Zacierzewiu (obecnie Żacierava), gdzie po śmierci Lucjana Niesłuchowskiego, ojca Jana i Antoniny, gospodarzyła jego żona Antonina z córką Wiktorią, zbliżały Jana Niesłuchowskiego i całą rodzinę przyjeżdżajacą z Mińska z ludem białoruskim. Dlatego też język białoruski był ich „drugim językiem ojczystym”, jak pisała we wspomnieniach siostrzenica Janki Łuczyny – Wanda, która od wczesnego dzieciństwa jeździła do Zacierzewia i potem utrwaliła jego obraz w akwarelkach. O języku białoruskim pisała: „Osłuchał się z nim każdy z nas od dzieciństwa. Pogłębialiśmy tę znajomość za każdą bytnością na wsi. Brzmienie jego humorystyczne dla naszego ucha było nam w tej samej mierze miłe. Słuchaliśmy z przyjemnością lapidarnych wyrażeń i całych zdań w tym prastarym dialekcie”.
Syn Antoniego Nekandy-Trepki – Kazimierz – w 1980 r. pisał w liście do Marii Nekandy-Trepki: „Matka Antonina była siostrą Jana Niesłuchowskiego, który pod pseudonimem Janka Łuczyny napisał i wydał w 1903 r. zbiorek wierszy po białorusku pt. „Wiazanka”. Prawdopodobnie stąd zainteresowania Ojca sprawą białoruską, gdyż często bywał jako uczeń w majątku Zacierzew, gdy mieszkał tam wuj Jan N”. Po ukończeniu gimnazjum w Mińsku w latach 1897-1903 Antoni Nekanda-Trepka studiował w Instytucie Technologicznym w Petersburgu, który ukończył jako inżynier-technolog. Studia w Petersburgu zapewne również rozwinęły zainteresowania i wciągnęły go w rodzący się ruch białoruski. Tam w kręgu białoruskich działaczy, m.in. Wacława Iwanowskiego, Jana i Antoniego Łuckiewiczów, Franciszka Umiastowskiego, działał w kole studentów białoruskich. W 1903 r. był jednym z założycieli Białoruskiej Rewolucyjnej Hromady. W 1909 r. znalazł się w wydawnictwie „Zahlanie sonca i u nasza wakonca”. Te pierwsze kontakty z ruchem białoruskim zapewne w znacznym stopniu wyznaczyły jego przyszły los. Jego staraniem zapewne ukazał się w Petersburgu zbiorek utworów w języku białoruskim „Вязанка” Jana Niesłuchowskiego.
Po ukończeniu Instytutu Technologicznego w Petersburgu podjął studia w Liege w Belgii, które ukończył z wyróżnieniem w 1904 r. jako inżynier elektryk. Po studiach pracował jako konstruktor w fabryce mechanicznej Lilpopa, Raua i Loewensteina w Warszawie, a następnie jako inżynier w Handlowym Biurze Akcyjnym Towarzystwa „Siemens-Halske”, w latach 1905-1914 był kierownikiem filii w Warszawie Towarzystwa Elektrycznego „Westinghouse” z siedzibą w Moskwie. Do 1916 r. pracował w Biurze Handlowym Towarzystwa Akcyjnego „Volka” w Rewlu. W latach 1916-1918 był dyrektorem fabryki maszyn rolniczych w Wielkim Tokmaku na Ukrainie, a w latach 1920-1921 jej przedstawicielem w Warszawie. W 1918 r. powrócił do Mińska i uczył fizyki i kosmografii w polskim gimnazjum żeńskim oraz w białoruskim Instytucie Pedagogicznym. Wówczas był już żonaty. Ożenił się w 1906 r. z Julią Janowską, córką mińskiego lekarza Ryszarda Janowskiego. 30 lipca 1907 r. w Mińsku przyszedł na świat ich syn Kazimierz.
Na początku 1919 r. został wywieziony razem z Wacławem Iwanowskim przez bolszewików jako zakładnik do Smoleńska, skąd wrócił w ramach wymiany więźniów w 1920 r. Osiadł w Warszawie, gdzie był przedstawicielem Litwy Środkowej do spraw gospodarczych. W 1921 r. wraz z Leonem Dubiejkowskim, Bolesławem Druckim-Podbereskim znalazł się tam w Tymczasowym Zarządzie Białoruskiego Towarzystwa Pomocy Ofiarom Wojny. W 1921 r. osiadł też w Wilnie, gdzie intensywnie włączył się w białoruską działalność narodową. Kierował działalnością Związku Wileńskiego Kooperatyw. Jego syn Kazimierz pisał we wspomnianym wyżej liście: „Ojciec poświęcił się całkowicie działalności kulturalnej i pedagogicznej – bierze czynny udział w pracach Towarzystwa Szkoły Białoruskiej i był następnie przez parę lat dyrektorem Białoruskiego Gimnazjum w Wilnie. Jak wyżej wspomniałem, brał czynny udział w organizacjach białoruskich społeczno-oświatowych, natomiast nie był zaangażowany w działalności politycznej, gdyż uważał, że ktoś musi robić pracę oświatową, uświadamiającą lud. Napisał i wydał podręczniki po białorusku z fizyki i kosmografii”.
Cdn
Helena Głogowska