Każdy, kto czytał wydaną w roku 2016 książkę Anety Prymaki-Oniszk „Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy”, wielokrotnie zetknął się na jej kartach z postacią nazwaną zagadkowo „Pawlik z Wólki”. Nigdzie nie pojawia się jego nazwisko, tylko to zdrobniałe imię.
Czytając książkę, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że w niezorganizowanej, niepiśmiennej i zagubionej w wojennej zawierusze I wojny światowej masie bieżeńców był postacią nad wyraz ważną.
To dzięki niemu, poza zbiorem suchych, często przypadkowych, dokumentów, mogliśmy otrzymać bogatą dawkę okraszonych emocjami relacji, dotyczących rodziny, sąsiadów i wsi. To z jego opowieści mogliśmy poznać klimat poprzedzający bezpośrednio I wojnę światową, trud i niedole wieloletniego uchodźstwa w głąb Rosji, gorycz powrotów do odrodzonej Polski.
Owe opowieści są tym cenniejsze, że zostały spisane nie po latach, ale kiedy były jeszcze świeże, nieprzyprószone wieloletnią patyną.
Kim był Pawlik?
Zadałem sobie trud ustalenia. Pamiętnik przeczytałem kilkakrotnie, próbując umiejscowić fakty i ludzi, skonfrontować je z lokalną pamięcią. Zadanie trudne. Miejsca, o których pisał, przetrzebił czas, archiwa okazały się niekompletne, a mimo to przepastne, niczym stóg siana.
Jakie wnioski wyciągnąć można po lekturze pamiętnika?
Paweł na pewno był osobą o dużej wrażliwości i zmyśle selektywnej obserwacji i analizy. Taki wyłania się z cytatów na kartach książki Anety Prymaki-Oniszk, taki też wyłania się z całego pamiętnika.
Przed i po powrocie z wieloletniej wojennej tułaczki Pawlik mieszkał w Wólce Wygonowskiej. Ogromny bagaż przeżyć w połączeniu z wrodzoną wrażliwością stał się impulsem do prowadzenia zapisków, które z czasem zostały opracowane jako pamiętnik. Okazją ku temu było ogłoszenie w roku 1933 przez Instytut Gospodarstwa Społecznego w Warszawie konkursu na pamiętniki chłopów. Paweł więc swoje zapiski uzupełnił i wysłał. Spłynęło ich niewiele, raptem 51, w tym z ówczesnego województwa białostockiego tylko dwa – jego i jeszcze jeden z okolic Miastkowa koło Łomży.
Pamiętniki zostały wydane drukiem w roku 1935. Jego zapiski opublikowano jako pamiętnik nr 7, z podaniem, zamiast nazwiska autora, wzmianki: „Gospodarz na 10 hektarach, najpierw rolnik, potem ogrodnik – w pow. bielskim”.
Pamiętnik przeleżał ponad osiemdziesiąt lat w archiwach, został odkryty przy okazji pisania reportażu o bieżeńcach. W międzyczasie odeszły trzy pokolenia.
Ale wróćmy do autora.
Paweł unikał podawania nazwisk, najprawdopodobniej dlatego, że znał osoby, które wymieniał i one wzajemnie się znały. Pisał o rodzinie, sąsiadach, znajomych. W odniesieniu do bliskiej rodziny i mieszkańców wsi używał jedynie imion i zwyczajowych lokalnych określeń. Nazwisk w odniesieniu do osób publicznych, urzędników i mieszkańców wsi sąsiednich, aczkolwiek niektórych oznaczał jedynie ich pierwszą literą.
Poszukiwania rozpocząłem od rozmów z najstarszymi mieszkańcami Wólki Wygonowskiej i wsi okolicznych. Ważnym tropem była opowieść o zabiciu Janka „Kasjanów”, opisana w październikowym numerze Cz. Kasjan był osobą na tyle charyzmatyczną, że po ponad stu latach jego imię nadal jest używane do określenia potomków. Prapra- i prawnukowie wśród miejscowych znani są jako „Kasjanowy”. W Wólce Wygonowskiej nie mieszka już nikt z rodziny. Dawne siedlisko Kasjana wykupiło i przebudowało na cele rekreacyjne małżeństwo prawników z Bielska. Obok stoi domek, też rekreacyjny, Kasjanowego prawnuka, na co dzień mieszkającego w Białymstoku Olafa Gawryluka. Potomek bezpośredni w linii męskiej, a więc… Paweł to też Gawryluk.
Paweł wymienia imię Kasjana tylko raz, opisując zabójstwo jego syna Jana i pogrzeb. W innych przypadkach pisze tylko o wuju, nie podając imienia.
Jeśli już wiadomo, że Gawryluk, to pojawia się trop drugi. Są to „Maksimkowy”, określenie zamożnej rodziny. Powracający z bieżeństwa mieszkańcy okolicznych wsi często znajdowali u niej zatrudnienie przy pracach ogrodniczych. Na kartach pamiętnika przewija się często drugi wuj Maksym. Żaden ustny przekaz nie prowadzi jednak do osób żyjących.
Wyjaśnia to wizyta na „woleńskim” cmentarzu. Obok grobu opisywanego przeze mnie w poprzednim artykule „Janka Kasjanowoho” znajdują się groby innych Gawryluków, a wśród nich zmarłego w 1956 r. w wieku 60 lat Maksyma Gawryluka i symboliczny grób jego żony Natalii, zmarłej na zesłaniu w rosyjskiej Kołtubanowce w 1945 r. Obok grób Włodzimierza, zmarłego w 1999 r. w wieku 75 lat – też zesłańca z roku 1941, żołnierza Armii Polskiej na Zachodzie, spadochroniarza spod Arnhem. Maksym to stryjeczny brat Pawła, a Natalia to jego młodzieńcza, pierwsza miłość.
Pozostaje trop trzeci i najważniejszy – metryki parafialne. Archiwum Państwowe w Białymstoku przechowuje zasób „Woleński” z lat 1888-1912. Urząd Gminy w Kleszczelach posiada zasoby szczątkowe z lat 1921-1925, a Urząd Gminy w Orli w miarę kompletny zasób od roku 1926.
W metrykach urodzeń z roku 1900 pod pozycją 18 znajduje się zapis o chrzcinach urodzonego w Wólce Wygonowskiej w dniu 9 lipca 1900 roku dziecka o imieniu Paweł, syna Jana Pietrowa Gawryluka i jego żony Agaty Siemionowny z domu Babulewicz. To Pawlik.
Rodzice, młode chłopskie małżeństwo na dorobku, kilka lat wcześniej, w końcówce XIX wieku, ryzykując, wzięli duży bankowy kredyt, kupili dwie dziesięciny ziemi z rozparcelowanego i zlicytowanego za długi majątku w Wolce Wygonowskiej i przeprowadzili się tam na stałe. Wraz z nimi sprowadziła się grupa kilkunastu innych rodzin z Widowa, Hryniewicz, Stryk, Parcewa. Wśród nich trzy rodziny Gawryluków, braci stryjecznych – Maksym syn Trofima, Kasjan syn Maksyma i Jan syn Piotra, ojciec naszego Pawła.
Pawlik swój pamiętnik zaczął pisać około roku 1918, w czasie bieżeństwa, odtwarzając lata wcześniejsze z pamięci. Potem zapisy są w miarę regularne, czasami codzienne. Pierwszy datowany, poprzedzony wielostronicowymi wspomnieniami, pojawia się w styczniu 1919 roku. Tekst wspomnieniowy, omówiony w książce Anety Prymaki-Oniszk, pominę. Skoncentruję się na sprawach ważnych w życiu Pawła, istotnych kulturowo i historycznie dla wsi i okolicy.
Paweł to przedostatni z sześciorga rodzeństwa. W rożnych miejscach pamiętnika pojawiają się ich imiona, ale ustalenie kto jest kto na podstawie tych wpisów było trudne. Jedynym potwierdzeniem okazały się słowa matki, zapisane gdy Paweł postanawia wziąć udział w wojnie polsko-bolszewickiej w roku 1920.
…Przyjeżdżam i mówię to mamie, dodaję, że chciałbym sam wstąpić do wojska. Płacz. „Z kim mnie pozostawisz, znowu stara bajka… Miałam was pięciu i nikt ze mną nie mieszka”. Dałem spokój…
Trzech starszych braci i siostra zjechali do Wólki wraz z rodzicami w roku 1898. W Wólce urodził się Paweł i najmłodszy Wasyl (1903) . Najstarszy Mateusz jeszcze przed I wojną światową ukończył gimnazjum i pracował na kolei w Starosielcach. Łukasz około roku 1912, przy wsparciu finansowym rodziny, wyjechał na stałe do Ameryki. Kontakt z rodziną utrzymywał do roku 1925, potem z nieznanych powodów korespondencja się urwała.
Eliasz zajmował się gospodarstwem rodziców. W roku 1914 został powołany do wojska. Służył w 1 pułku ułanów w guberni twerskiej. W początkowym okresie I wojny światowej został ranny i po pobycie w szpitalu w Kownie zdemobilizowany.
Siostra, o nieznanym imieniu, podczas bieżeństwa wyszła w głębi Rosji za mąż i pozostała tam na stałe.
Ojciec Jan Pietrow na początku sierpnia 1915 r. zginął na drodze koło Prużan od bomby zrzuconej z niemieckiego aeroplanu. Opis tego zdarzenia przytoczę w całości:
… Zaraz za Prużanami szosa skręca w lewo. Widziałem, pędząc z bratem krowy, że ojciec był na samym rogu zakrętu. Nagle nadleciały dwa aeroplany niemieckie, poznałem je po krzyżach na skrzydłach, nie leciały zbyt wysoko. Znałem z Białegostoku, jak klekocze spadając bomba, właśnie usłyszałem podobny klekot. „Uciekaj na pole” – krzyknąłem do brata, co zostało momentalnie wykonane. Obejrzałem się – bomba spadła akurat na zakręcie szosy. Jedna, druga, piąta, aeroplany odleciały. Lecę z bratem do ojca – widzę z daleka, że stało się jakieś nieszczęście. Ludzie biegają, krzyczą, płaczą. Podleciałem do fury – wóz zdruzgotany, ojciec opodal leży i jęczy, matka spazmuje. Przyglądam się, z ojca wylało się dużo krwi, zbroczone krwią spodnie, spora kałuża obok na piasku. Płakać nie mogłem, ojciec patrzy jakimś mętnym wzrokiem, zbielałe usta coś szepczą. Matka co chwila nachyla się nad ojcem i sama mdleje. Mnie coś mocno ścisnęło za piersi, nic nie słyszę, nic nie widzę, zacząłem płakać, zrobiło się lżej. „Janie, co my zrobimy ze sobą, jak nas pozostawisz?!” – lamentuje matka, patrząc na umierającego ojca. Ojciec daje znaki, abyśmy się nad nim nachylili. „Szukajcie Mateusza, ten na pewno zaopiekuje się wami”. Poczem zbielałe usta zaczęły szeptać słowa modlitwy coraz ciszej, ciszej, aż nieubłagana śmierć zabrała nam drogiego opiekuna. Nie widzieliśmy, co się działo naokoło nas. Jacyś ludzie odciągali nas od trupa. Na nic się to zdało, nikt z nas nie chciał z opuścić drogich zwłok. Zapadła noc, nie pamiętam, gdzie byłem – nad ranem deszcz orzeźwił i wrócił nas do rzeczywistości. Trzeba pochować. Do cmentarza daleko, trzeba zanieść zwłoki, ale czym? Konie pobite, fura zdruzgotana, jacyś ludzie coś pomogli, krewni czy nie – nie pamiętam, tylko zwłoki wszystkich zabitych zostały zawiezione na cmentarz prużański i tam pozostawione.
Na drugi dzień rzeczy porozrzucano po furach b. sąsiadów, a najwięcej do dziadka, i ruszono dalej…
Z bieżeństwa Paweł wraca w styczniu 1919 roku jako pierwszy z rodzeństwa. Brat Mateusz, ranny w katastrofie kolejowej, zostaje jeszcze na trzy tygodnie w szpitalu w Proskurowie w Rosji. Zresztą później też niespecjalnie kwapi się z powrotem do Wólki i na kilka tygodni zatrzymuje się u teścia w Widowie.
Paweł – chłopak młody, wesoły i towarzyski – poza pracą przy odbudowie spalonych zabudowań i gospodarstwa interesuje się dziewczynami i na karty pamiętnika przelewa też swoje pierwsze miłosne rozterki, sympatie i porażki.
Pierwsza miłość, do Natalii Julianowej, starszej o dwa lata sąsiadki, odtrącona, spala na panewce. Julian, jej ojciec, w bieżeństwo nie wyjechał i w międzyczasie zgromadził majątek, więc Natalia uważała Pawła za nieodpowiednią dla niej partię:
…Bo okropnie nie lubię tej Natalki. Taka zawsze dumna z siebie, bo gdzież tam, jest okropnie bogata panna. Pewnego razu spotkałem się z nią u Laszowej i po dłuższych żartach powiedziałem jej, również żartami, że niebawem przyślę do niej swoich swatów. Z wielką dumą odpowiedziała mi: „możesz żartować ze swoją równią, a ja tobie nie równia”. Zdawało się sytuacja bez wyjścia, ale znalazłem się, odpowiedziałem jej, że oczywiście jestem winien, bo nigdy nie należy zaczepiać starszych osób. Zrozumiała…
Mimo odtrącenia koleżeństwo, a wręcz przyjacielskie relacje, kwitły w najlepsze. Po śmierci ojca Natalka prosiła matkę Pawła, aby pozwoliła mu nocować u niej. Bała się zostać sama w domu. I Paweł za przyzwoleniem mamy nocował. To ona w roku 1945 umiera na zesłaniu.
Towarzyskie życie kulturalne w Wólce Wygonowskiej koncentrowało się wokół Laszowej. Pełno jej na kartach pamiętnika, tam się zbierało towarzystwo, tam śpiewano i tańczono.
Z trudem, ale odszyfrowałem, kto to – Zofia Iwanowa Karpiuk, żona Eliasza Grigoriewa, pomocnika maszynisty kolejowego, zmarłego tuż przed wojną, młoda jeszcze wdowa z gromadką dorastających dzieci. Synowie – Bazyli, Jan, Teodor i Michał, a najważniejsza – córka Wiera. I to w niej, zdolnej dziewczynie, krawcowej obszywającej Wólkę i okoliczne wsie, zaczyna się podkochiwać Paweł.
Najpierw jest to niewinne „tokowanie – podchody”, z czasem przeradzające się we wzajemne uczucie, aczkolwiek niewolne od psikusów:
…Maj 1921.
Wiera już od dłuższego czasu pracuje gdzieś na „mazurach” jako służąca, jej brat niedaleko pasa bydło i właśnie przed tygodniem przychodził do domu. Gdy odchodził, wysłałem przez niego list do Wiery. Nie pisałem tam o miłości, a tylko tak wiadomości bieżące, no i dodałem, że stęskniony czekam na jej powrót. Dziś właśnie otrzymałem od niej list. Ucieszony przyleciałem do domu, otwieram… patrzę… mój list porwany na drobne kawałki i przysłany z powrotem. Obraza. Ciężka obraza. I to trzeba mi było pisać listy do takich smarkaczów. Chciałem zaskarbić sobie jej względy, a tu masz. Nic, odegram się – kawał pójdzie w kawał. Postanowiłem sobie, że jak wróci (a ma niebawem wrócić) wcale nie będę się z nią zadawał. Owszem, będę dla niej grzeczny – ale zimny, a tymczasem będę zalecać się do Kati, siostry Natalki…
Różne były koleje tej miłości. W międzyczasie też służba wojskowa w 27 pułku piechoty w Częstochowie, a po niej krótki epizod pracy w Policji Państwowej.
Ostatecznie w roku 1925 rzuca wszystkie zajęcia i wraca do Wólki na gospodarkę. To już ustatkowany 25-letni mężczyzna po wojsku, więc żenić się pora.
Na jesieni postanawia zaręczyć się z Wierą. W domu… larum, bo kto to widział z taką Laszową. Poszerzone o wszystkich braci, wujków i ciocie konsylium rodzinne jest przeciw i zgodnie oświadcza, że nie weźmie udziału w ceremonii, a małżonków nikt do siebie po wsze czasy zapraszać nie będzie.
Argumenty są różne. I poważne, i śmieszne. Najstarszy brat Mateusz wygłasza monolog o uczciwości chłopskiej i honorze, a najmłodszy Wasyl mówi, że Wiera nie może być żoną Pawła, bo kiedyś… źle mu spodnie uszyła.
Ostatecznie emocje opadły, więc na początku października 1925 r. Paweł postanawia pójść w swaty, żeby uzgodnić termin wesela i warunki małżeńskiego kontraktu. W międzyczasie była bójka z bratem, więc podbite oko trochę przeszkadzało w kawalerskiej powadze, ale raz kozie śmierć. Ceremoniał chodzenia w swaty jest opisany detalicznie, a że to obyczaj zapomniany, przytoczę go w zapisie z pamiętnika:
…Za trzy tygodnie postanowiłem poślubić Wierę. Wiadomość tę matka przyjęła spokojnie i powiedziała – jak chcesz. Co do wuja i Eliasza, to ci napraszali się w rajki. Postanowiłem, że wezmę wujka. Trochę nieładnie było iść w swaty z podbitym okiem, ale chciałem prędzej rozpocząć przygotowania weselne, więc poszliśmy. Wierę uprzedziłem, że tego i tego dnia przyjdę do ciebie ze swatem (po miejscowemu taki swat nazywa się „marszałkiem”). Nie chciałem wstępować tam niespodziewanie, zresztą tak umówiłem się z Wierą. Jest zwyczaj, że odchodząc w swaty trzeba brać z domu kawał chleba i ten chleb musi być wydany przez ojca lub matkę, jest symbolem zezwolenia rodziców na zawarcie związku małżeńskiego. Nalegałem na matkę, by mi ten chleb odkroiła, mówiła, że nie chce złazić z pieca, ale widząc, że nie mam zamiaru ustąpić, odkroiła chleb, życząc powodzenia. Obowiązek marszałka mieć chleb, a młodego – butelkę wódki. Poszliśmy, po drodze wuj nauczał, że gdy wejdziemy do mieszkania, to dopóki nie zaproszą usiąść, nie można od progu odstąpić dalej, jak do pierwszego belka sufitu. Ma to znaczyć, że gdy zapraszają przejść poza belek i usiąść z wyraźnym zaznaczeniem przejścia, to gościom są radzi i można się spodziewać dobrych wyników. Odmówiłem wujkowi wykonania tego rytuału i prosiłem go, by szedł sobie ze mną tak sobie… zwyczajnie.
U Laszowej wszyscy już spali, zresztą było to przewidziane, bo według dawnego zwyczaju nie wypada przychodzić „na ogień” – wszystko od razu się spali jak w ogniu. Nie trzeba było długo pukać, w moment drzwi otworzono. Pytają, dlaczego tak późno. Tak wypadło – odpowiada marszałek. Laszowa posłała któregoś z synów po Mańkiewicza. Tymczasem postawiliśmy butelkę na stół. Wiera przekąskę. O posagu młodemu nie wypada mówić, to należy do marszałka, to też wuj prawił o tem jak najobszerniej z wujem Wiery. Było postanowione, że wesele odbędzie się za dwa tygodnie, że posagu będę miał dziesięcinę gruntu i krowę. Laszowa miała tylko jedną krowę, a że nie wypada wydawać za mąż nie dodając krowy, więc przyrzekła oddać ostatnią krowę. Daleko po północy wróciliśmy do domu. Nazajutrz opowiedziałem matce o wynikach swatania, powiedziała, że jest jej bez różnicy i z kim się ożenię, z tym będę żył…
Dwa tygodnie minęły ekspresowo. Przygotowania, kupowanie zapasów, rozterki i wydatki. Ciotka Wiery, robiąca za przyzwoitkę i wsparcie we wspólnych miejskich wojażach „młodych”, co i rusz podpuszczała Pawła. A to suknię kup lepszą, a to pierścionki złote i okazalsze. Wytrząsł więc Paweł swój trzos dokumentnie… Jeszcze tylko zaproszenie obrażonej rodziny na wesele i dyplomacja, jak jeszcze obrażonych udobruchać, a już udobruchanych zaprosić tak, aby ich honor obrażenia uszanować. No i fortel z zaproszeniem brata Mateusza tak, aby nie przyjechał zbyt wcześnie, i awantury zaczętej dokończyć nie zdążył:
…W sobotę na wieczór zaczęli zjeżdżać się goście, spodziewali się, że lada chwila nadjedzie Mateusz – ja nic nie mówiłem, wiedziałem tylko, że na niego za wcześnie. Zaczęli szykować się do młodej z wiankiem. A to cała ceregiela. Trzeba było wyciąć rosochatą gałąź jabłoni lub gruszy, bo to trzeba płodnego drzewa, na to zawiesili szal – mój podarunek, obwieszali różnokolorowymi wstążkami, na wierzch upletli wianek z kwiatów i zieleniny, starszy drużbant kuł mowę, jaką miał wygłosić, doręczając wianek młodej. Marszałek chodził i sprawdzał, czy wszystko w porządku. Nareszcie poszliśmy, długo musieliśmy stać w domu panny młodej, póki starszy drużbant wygłaszał mowę okoliczną, wręczając młodej wianek, także długo dziękowała starsza druhna za ów wianek, aż nareszcie posadzili mnie na kożuchu obok młodej. Każą młodej parze siadać na kożuchu dlatego, że kożuch jest symbolem zamożności, nawet jest przysłowie, że kożuch się równa do kożucha, sukmana do sukmany a łach do łacha. Za kilka godzin pożegnałem młodą z tem, aby jutro spotkać u ołtarza….
Cerkiew w Wólce była nieczynna, trwała batalia sądowa z Kościołem katolickim, który chciał przejąć cerkiew, budynek i grunta. Więc ślub odbył się w Kleszczelach.
…Do ślubu jechano z wielką paradą trójkami. W ten dzień nic mi nie dali jeść – był to dla młodych, do czasu wykonania sakramentu, dzień postny. Toteż nie chcąc długo czekać na ślub, zapłaciłem księdzu o 4 zł drożej i jeszcze za dnia wróciliśmy z Kleszczel. W niedzielę wesele zwykle odbywa się u młodej, ale jest zwyczaj, że zaraz od ślubu młodzi jadą na ukłon do rodziców młodego, którzy udzielają im błogosławieństwa i robią pierwszy poczęstunek. Gdy przyjechaliśmy na ukłon, to zastaliśmy w domu Mateusza z żoną. Zauważyłem, że jest wściekły, pomyślałem w duchu, że mi nic nie zrobi. Ale Mateuszowi nie chodziło o to, że poślubiłem Wierę – był zły za późne zawiadomienie o weselu. Wiera w imieniu matki ślicznie go zaprosiła do swojego domu i Mateusz, udobruchany, powinszował nas z nowym stanem. Udaliśmy się do teściowej, powiada, że nie stosujemy się do zwyczaju ojców, za długo bawiliśmy w moim domu.
Wiera również kupiła sporo wódki, więc goście byli dość weseli i tylko o godz. 3-ej nad ranem wróciliśmy do domu. Z wesela młodej zabiera młody tylko starszego drużbanta, z rzeczy – pościel, a w zamian za zabranego drużbanta pozostawia w domu młodej swego drużbanta. Reszta wesela, tak zwane „prydanie”, przybywa do domu młodego już w poniedziałek wieczorem. Gdy przyjechaliśmy do mnie, to matka poczęstowała nas grzaną gorzałką i jajecznicą. Musieliśmy to spożyć pod śpiewy zamożnych kobiet.
„Tupu koniki, tupu,
prywióz mołody stupu”.
(Stupa jest to duży moździerz do tłuczenia pęczaku).
Tymczasem starszy drużbant zniósł z wozu pościel i żąda za pościel wykupu, długo marszałek targuje się o pościel i nareszcie targ dobity – piją gorzałkę.
Kobiety posłały pościel z odpowiednimi śpiewami, ułożono nas spać, ale kto tam może spać, jak cały dom się trzęsie od huku i tańców. Nazajutrz przyszli weselni pomagać wstać młodemu, znowu jajecznica i wino, wszyscy żartują, pytają o przespaną noc. Młoda się czerwieni, znowu odpowiednie śpiewy, pełne dwuznaczności…
Jest 25 października 1925 r. Paweł i Wiera są małżeństwem. Usiłowałem odszukać akt małżeństwa tej pary. Niestety. Wyznaniowo to był czas niestabilny, nieunormowany. Metryki prawosławne sporządzano wyrywkowo, na okazjonalnie dostępnych drukach, często na niewykorzystanych arkuszach buchalteryjnych, bo miały rubryki pozwalające na ich adaptację, a jako materiału piszącego używano kopiowego ołówka. Niektóre, zapisane w brudnopisie, nigdy do oficjalnej księgi nie zostały przepisane. Stabilizacja nastąpiła rok później, w roku 1926. Po drugiej wojnie światowej z archiwum parafialnego do Gminnego Urzędu Stanu Cywilnego w Kleszczelach trafiła zdekompletowana zszywka. Śladu po ślubie Pawła Iwanowa Gawryluka i Wiery Eliaszowej Karpiuk z Wólki Wygonowskiej w tej zszywce niestety nie ma. Ale przecież ślub był, a prywatny pamiętnik zyskał rangę większą od urzędowego dokumentu.
Eugeniusz Siemieniuk