Może cierpieć niedostatki, bądź cieszyć się stabilną pozycją klasy średniej. Może trwać przy spuściźnie ojców, albo zapominać własnego języka. Może dysponować siłą młodego człowieka, bądź garbić się wsparty o lasce. Obojętnie jak by wyglądał i w co wierzył, Podlaszuk jest nieodmiennie pracowity i oddany swemu najbliższemu otoczeniu. Tak żywemu, jak i nieożywionemu.
– Niech pan patrzy. Ten dom zbudowałem sam. Sam wymierzyłem, sam heblowałem deski, sam układałem dach. Miesiące pracy tu zeszły, czasem synowie pomagali, ale dziś efekt jest imponujący. Pan wie, że tu nawet aktorzy z Warszawy do mnie przyjeżdżają wypocząć. Był pan Zaorski, reżyser. Zrobiliśmy razem grilla, pieczeń… Warszawa przyjeżdża, Wrocław, Katowice – mówiąc to gospodarz z Drahli koło Sokółki, ubrany w białą koszulę, wypinał pierś, uśmiechając się ni to dumnie, ni to szelmowsko – Teraz chcę tu jeszcze zrobić banię, saunę. Przyjezdni to lubią. No, trzeba coś zmieniać, poprawiać…
Po chwili przeszliśmy parę kroków w kierunku przylegającego do starannie przyciętego trawnika oraz równo ułożonej kostki brukowej ogródka. Cukinie, dynie, rzodkiew, sałata, zioła. Brać i wybierać. Wszystko swoje. Z tyłu starannie zbite drewniane pomieszczenia i druciane przegródki dla gromadki kur. – Są i jajka. Jest kogut. To w sumie nie dla mnie. Bardziej dla gości. Lubią czuć się jak na prawdziwej wsi, a to kogut zapieje z rana i od razu inaczej.
Nie dość, iż wszystko tu wyglądało estetycznie, to uderzała funkcjonalność i staranność wykonania. – Pokażę panu jeszcze mały wodospad, jaki zrobiłem. Faktycznie, na wschodnim skraju ogrodu znajdowało się istne cacko – wyłożony równymi, różnokolorowymi kamieniami żleb dla wartkiego strumyczka, zakończony kołem młyńskim, rzeczonym miniwodospadem, a także jeziorkiem. Woda wpływała do niego z większego jeziorka, położonego wyżej, przez którego środek przechodził drewniany mostek. Jak z bajki – powiedziałem z niekłamanym rozbawieniem. Drahle i bezpośrednia okolica Sokółki to już nie turystyczna pustynia. Meczety w Kruszynianach i Bohonikach okryły się sławą. Plany zdjęciowe z filmów traktujących o tutejszej idylli kuszą Wielkopolan, Mazurów, Małopolan. Walą drzwiami i oknami, nie mogąc się nadziwić, jak tu spokojnie. Prócz tego wygodnie. Wszędzie czyste łazienki, podjazdy, wi-fi, telewizja, kuchnia dla gości. To wszak nie robi się samo. To efekty ciężkiej pracy.
Podczas swoich licznych noclegów u podlaskich gospodarzy, parających się bardziej bądź mniej zaawansowaną agroturystyką, siłą rzeczy spotkałem już wiele osób. Równie wiele obserwowałem jako pieszy turysta we wszystkich porach roku, jak krzątali się w swych obejściach i posesjach. Pielili, kosili trawę, malowali wyblakłe płoty. To co zawsze mnie uderzało i uderzać zapewne będzie, to właśnie ten wieczny ruch, to niesłabnące zabieganie właścicieli. W miejscach, które żyją z turystyki, jeszcze rozumiem oczywistą troskę o przyciągnięcie gości, ale ileż to razy obserwowałem prawdopodobnie już samotne staruszki, walczące wszystkimi siłami z choćby śladowym nieporządkiem w obejściu. Czy to Sokólszczyzna, czy Polesie – bez różnicy.
– A wiete szo tut zbirajete? – zapytałem skuloną babcię z Wólki Nurzeckiej, związującej w pęczki zebrane zielsko. Było to już parę lat temu. Pewnie już nie żyje, ale noszę w pamięci to krótkie spotkanie.
– Kropywa, zilja. Tuta-o powno toho roste. Sama żywu, dewianosto lit, a tak to i czas chuczej jde i hroszy jakijeś budut bo skuplajut siete od nas. – odpowiedziała.
– A to ne tiażko wam tak samoji żyty?
– Tiażko, bo zdorowiczko ne toje szo kolyś. Prataju chatu, a to za hrybami pijdu, ali muczuś chutko wże.
Babcia z Wólki Nurzeckiej chodziła wolno, związując zioła w pęczki siadała na schodkach, by nie męczyć się dodatkowo, ale wciąż miałem wrażenie, że było w niej więcej sił witalnych niż w o wiele młodszych emerytach z blokowisk miast. Babcia jakich wiele. Może usiąść na ławce i popatrzeć na świat, bądź porozmawiać z sąsiadami, ale dopiero gdy wszystko zostanie zrobione. Zamiecione, odśnieżone, uprzątnięte. Odwieczny gen pracowitości. Zrozumiały z punktu widzenia dawnych mieszkańców, którzy byli zdani wyłącznie na siebie i przeważnie kolebali się na granicy biedy i lichej stabilizacji. Ten gen przekazano dalej i wciąż wydaje on owoce, nawet gdy teoretycznie nie ma potrzeby napinania muskułów, bo pensja bądź emerytura, jaka by nie była, się należy. Do tego tu i ówdzie piętrzy się nowy sprzęt elektroniczny, a w garażu stoi dobrej marki samochód. Po co tak? – zapyta ktoś. Dzięki temu możliwe jest jednak zarówno podkreślenie własnej zaradności, przydatności dla pewnej grupy, jaka formułuje opinie na temat jednostki, jak też po prostu zapewnienie sobie i bliskim komfortu.
Tego roku, przechadzając się któregoś poranka po Wierzchlesiu na skraju Puszczy Knyszyńskiej, zadałem sobie trud liczenia kłód drewna, jakie piętrzyły się na tyłach niemal każdej posesji we wsi. Przypuszczalnie około 200-300 w jednym stosie. Czasami stosów o wysokości dobrych dwóch metrów bywało po trzy, po cztery. Rozumiem oczywiście surowość podlaskich zim i zasadę, która głosi, że przezorny zawsze ubezpieczony, ale czy to aby nie przesada? Prognozy pogodowe nader optymistyczne. Warstwa śniegu umiarkowanie gruba. Czy to nie zbieractwo dla zbieractwa? Otóż kluczem jest właśnie ciągnięcie dawno zaczętej historii. Choć nie grozi Podlasiu wojna atomowa, ani nagła katastrofa w dającej się przewidzieć przyszłości, to jednak chomikowanie na gorsze czasy ma swoje genetyczne uzasadnienie. Objawia się w międzypokoleniowej pamięci i obserwacji otoczenia, które zachowując się tak a nie inaczej wtapiało w świadomość młodego człowieka pewien wzorzec zachowań. Lepszy nadmiar niż niedomiar. Lepsze zapasy niż dokładne wyliczenia. Zaradność i przezorność świadcząca o człowieku i jego mocnym charakterze. Przy tym to niemal powtórzenie protestanckiej zasady, że w posiadanych dobrach materialnych, bogatym domostwie i sprawnym gospodarstwie oglądamy miłość Boga. W dziełach swych rąk przeglądamy się jak w lustrze my, a widzący to Bóg udziela nam wsparcia w kolejnych zadaniach.
Próżno by oczekiwać, że pocztówkowa kraina, jaką tego lutowego poranka zdało się być Wierzchlesie, była pogrążona w ciszy. Mimo wczesnej pory ludzie już wstali. Nadstawiałem ucha. Przechodząc z jednego końca ulicówki w kierunku Sokółki słyszałem a to warkot pił mechanicznych, a to stukot młotka, a gdzieś w jej centrum powoli toczący się traktor. Starszy mężczyzna w wojskowej panterce, uszance i wysokich butach poprosił mnie o pomoc w otworzeniu bramy. Traktor zaopatrzony w antypoślizgowe łańcuchy wjechał do podziemnego garażu, a ja zostałem zaproszony na piwo. Po co? By jako gość uczestniczyć w dość osobliwej autoprezentacji czy autopromocji.
– A wy szto tak trahtorom jeździcie zimoju? Ciepier jest wohule jakajaś robota?
– Zausze jest. Ja maju tak szto pracuju cieły rok. Hroszy powinny być. Bez parasot złotych ja z chaty nie wychadżu wohule.
Tu z nie lada zaskoczeniem spostrzegłem, jak mój rozmówca wyjmuje z kieszeni gruby plik. Na oko tysiąc złotych. Same setki. Uśmiechnął się szeroko. – Ja tut usie sprzęty maju: pryczepy, ahrehaty, piły. Jak wojna budzie, to ja toże przygotowany. Mężczyzna wyciągał z torby ku mojemu rosnącemu zdziwieniu kolejne kamizelki wojskowe, kabury, naboje do pistoletu. – Nie usio mahu wam pokazać bo szcze możecie pod***olić mianie! Aż tak to ja was nie znaju. Zaśmialiśmy się głośno. – Chadzicie do środka na haru. Wewnątrz odwiedziłem parę pomieszczeń na piętrze. Gospodarz opowiadał niemal o każdym detalu. Od sklejki, framug, desek, po kontakty. Chwalił się, że odnowił, wymienił i odmalował tutaj wszystko. Na podwórku podobnie. Sprzęty rolnicze w osobnych, zadaszonych pomieszczeniach. Maszyna do cięcia drewna zakryta przed opadami. W miejsce starej stodoły nowa. – Jak heta wichura prajszła ostatnia to u nas try stodoły rozwalilisia. Taja tam-o, tam szcze i moja. I uże pierszy nowuju postawił. – I dla koho to usio? – zapytałem. – Nu ja sam żywu niestety. Kawaler. Z mamoju tolko. Chacieuby żonku, ale nie trapiłosia jakoś. Skażycie tam w Warszawie dla dzieuczyn, szto ja dobry mużyk. Nie musi być piękna jakajaś, tolko kab pjanicoj proklatoj nie była. Takich to ja nie lublu.
Opuszczając mego rozmówcę nie mogłem się nadziwić jakiemuś wewnętrznemu samozaparciu i niesłabnącej ochocie do pracy. Jak nie zarobkowej, to dla własnej satysfakcji. Po jednej skończonej robocie dwie następne. Nie miało nań wpływu ani to, że w czasie naszej rozmowy pociągał ochoczo z butelki, ani to że próżno by szukać dziedziczących to po nim dzieci. To nie stanowiło przeszkody, by harować choćby tylko dla własnego dobrostanu. Mogę. Umiem. Potrafię. Jestem przydatny.
A podlaskie święta, zabawy? Stoły uginające się pod ciężarem niemożliwych do przyswojenia potraw? Niemożliwych nie przez wzgląd na smak lecz nadludzką ich ilość. Stanowiły i stanowić będą niepisaną nagrodę i swego rodzaju zapłatę za trud. Zaczynam rozumieć to dopiero teraz, bo też dopiero teraz wszystkie elementy tej podlaskiej układanki złożyły się w logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy. Ciąg, którego kluczem jest praca i zaradność. Niech nas nie zwiodą niszczejące i ziejące pustką chałupy, mijane w coraz to większej ilości wsi. Może to kolidować z porządkiem w sąsiednich obejściach, ale to nie meliny wyrzutków społecznych. Jeśli niszczeją, to tylko dlatego, że stoją niezamieszkałe od dawna. Póki jest w nich choć jeden staruszek, póty jest i troska.
Ciekawy wydaje się być tutaj również fakt kompletnego oderwania analizowanej materii od kontekstu wyznaniowego. To, iż wsie prawosławne pustoszeją, a katolickie nie aż w takim stopniu, jest zauważalne już od lat, ale wiara konkretnych jednostek nie wpływa na skłonność do oddawania się pracy. Zarówno katolik z Kropiwna, który o swych białoruskich korzeniach raczej nie chce słyszeć, jak i prawosławna babcia z Rutki oddają się potrzebie pracy w podobny, równie ofiarny, sposób. Czy będzie to polegało na wykonaniu ozdobnych ornamentów w Krainie Otwartych Okiennic, czy zbudowaniu piwniczki z podsokólskiego kamienia. Kontrast pojawia się zaś na zachód od białoruskiego Podlasia, co jako bądź co bądź Mazowszanin mówię z dużą przykrością. Przejeżdżając przez okolice Zambrowa bądź Ostrowi Mazowieckiej daje się odczuć pewną bylejakość. Niby więcej betonu niż drewna, więc pozornie bogaciej, a jednak wrażenie nieporządku pozostaje.
Może więc kluczem do Podlasia i jego mieszkańców nie jest owa błogość i cisza, żubry, puszcze, tołkanice, wielowyznaniowość czy co ktoś tam jeszcze wymyśli. Może tkwi po prostu w zdolnych, a przede wszystkim nader pracowitych ludziach. Parafrazując mego rozmówcę z Wierzchlesia – skazau tak dla dzieuczyn w Warszawie. Może która do niego przyjedzie…
Mateusz Styrczula