Precz! Precz! I ćwir!

Praszczaj, Naraj. Ni było Naraju 2017. Wielmi chacieła jechać, ali ni wyszło. Pahoda była ni taja, daroha dalekaja, chadżu z kulbakaju, trudno wybracca z lekarstwami i pryborami. Znaczyć, praszczaj Naraj. Hawaru heta z baluczym sercam. Bolsz niczoho ni skażu ab pryczynach razwitańnia z Narajam 2017. A jany byli. Ni chaczu narakać na ludziej, blizkich i dalejszych. Moża za hod zrablu raniej nasz raj narajski, a moża heta praŭdziwaja razwitańnie nazaŭsiody. Było b szkada, bo wydawiectwa stali mnie na abłożkach majich kniżak pisać, szto ja rablu Zajezd da Naraju i szto heta padobna ta taho, szto rabiła Pina Bausch. Tak, tolki ŭ minie ni ihrali akciory ni tancory, chacia i jany pajawilisa, u asobie Joanny Troc. My ihrali naszu biełaruskaść, żywuju i wiasiołuju, i jak na wiasielli. A Tolo z swajimi scenkami, jak na prykład „Raściahiwańne dziaduli”, napraŭdu byŭ jak z Piny Bausch. I tak samo Joanna Troc na Naraju 2016. Możno paahladać mnostwo filmikaŭ z nami na YouTube, dziakujuczy prafieśjanalnaści ruki z kameraju Katarzyny Boruń-Jahadzinskaj. I pry tom tak charasze Zajezd razwiwaŭsa ŭ storanu praŭdziwaj Piny Bausch z naszymi i tolki naszymi madyfikacjami. Jaki żal.

Znaczyć, ja ni pabudu ŭ swajich. Ni paczuju naszych pieśniaŭ, jakija nam zaihraŭ by Chutar Haradok. I Tolo ni zaihraja nowaj scenki jak z Piny Bausch. I ni budzia nowaho filmu na YouTube. Znaczyć, praszczaj, żywaja biełaruskaść u Naraju. Znaczyć ja astajusa żyć na czużynie. I robicca mnie ŭsio raŭno, ci ja pajedu na jakujuś emihracju kudyś dalej, ci nie. Ja chaczu ŭciakać z ajczyny, jakaja robicca maczachaju, i chocza stawacca ŭnitarnaju da bolu. Ali kudy ŭciakać? Kudy lahczejszaja daroha? I dzie buduć jakijaś swaji i jakajaś chata? Moża da Łukaszenki? Jon że ni wieczny. Ali tam ni budzia majich lekaraŭ. Dy i tam zachoczuć adnych maładych, jeśli zachoczuć. I minuli tyja czasy, kali za skrynku harełki możno było kupić tam leśniczoŭku. I ni tak. Czytaju, szto tam pradajuć prywatnym inwestaram cełyja apuściełyja wioski adno za dwanaccać dalaraŭ.

Zwaniu da znajomych biełarusaŭ, kab zaprasić na wiaczorak, jaki ŭ minie u bibljatecy, a jany ŭże dwa hady żywuć u Brukseli. Zwaniu da druhich, a jany tak samo na emihracji ŭże dobry hod. Jany maładyja. Jich prymuć. Jany robiać muzycznuju i druhuju karjeru tam, na jakuju jim by ŭ nas ni pazwolili, jich zhryźliby żyŭjom zajdronyja pacany. Nasza miańszynia niebywało talentawitaja i pracawitaja, tamu naszyja maładyja wyjaduć. U Alsztyni talentawitaja znajomaja mahłab być wuczycielkaju muzyki, na jakuju wuczaniki pisali by danosy, szto za mnoho wymahaja, a jana sama ni mahła b razwiwacca. Ali heta ni toja, szto ja chaczu skazać. Kali sztoś piszasz abo zajmieszsa jakojuś druhoju mastackaju rabotaju, zabywajaszsa, szto i sam czas ŭciakaja jak aszaleły, i ni zauważysz, szto znajomyja daŭno ŭciakli ŭ faktyczna lepszaja miesco dla raźwićcia. A wielkaja czaść kachajuczych minie znakomych pamierła. Jany kachali minie za maji kniżki. Niekatoryje z jich byli małodszyja ad minie. Piszu heta ŭsio majimi szlachieckimi literami, hladżu, ci ni narabiła literowak, ali i tak usich ni papraŭlu. Prabaczcie maji literoŭki. Pierastaju dobro baczyć.

Odkrywajacca – sama, ja jaje tolki waruchnuła nahoju – kniżka Alesia Razanawa, jakoju ja mieła pad stałom, jakraz na słowach: „Ci znojdziecca miesca, dzie b panawała biaspieka, ci wyszukajacca prytułak, dzie b haspadaryŭ pakoj? U ranach i ŭ wieradzie dzień brydzie, ciahniecca nocz na ŭzdychańniach i stohnach. Skwarnaja leto moryć mianie da młości, dajmaje mianie da śmierci marozliwaja zima. Była ja pryhożaj, a stała ŭbohaj, była karalewaj, jakuju kachaŭ uwieś świet, a ciapier mianie adno tolki paharda kachaje, mianie adno tolki smutak całuje”. Aleś pisaŭ ab uschodniaj carkwie hety słowy. Niekataryje słowy biaresz da sibie, chacia jany czaho druhoho tyczacca. Heta aŭtarskaja moc, kab piaranosić znaczeńnie.

Tolo: Spanikowałaś z powodu pogody.

Nie tylko. Zdrowie zdradliwe. I to nie moja chata. Raz do roku stawała się narajska. Teraz nie będzie chciało mi się żyć przez długie miesiące. Już się nie chce. Rzeczywiście zwątpiłam w to, że ustali się ciepła słoneczna pogoda, a zawsze taka była na Zajazd do Naraju. Nie będę mogła przez rok osadzić się mocno na moim i tylko moim życiu. Czuję pustkę i niespełnienie. Kogo to obchodzi. Obojętność dobija. Alsztyn ni spryjaja biełaruskaści, bo jaje ŭ jim nima, bo ŭsie biełarusy, jakija tut jaszcze żywuć i ni uciakli jaszcze za hranicu, dzieś pachowanyja, jak i druhija miańszyny. Ćwicie adzinakawaść. Ni toja, szto ćwicie, bo adzinakawasć nidzie ni ćwicie, ali staić, siadzić i wałaczecca zusiul. Znakomaja paetka haworyć: ludzi kultury paŭciakali, i Alsztyn apustaszeŭ.

Mnoho pajawiłaso turystaŭ niemcaŭ. Kali my ŭ parku sidzim na ławaczcy, a jany prachodziać, my kożnuju grupu pytajemsa: „auf dojczland?” Nu choć trochi liznuć czahoś druhoho. Niemcy doŭho razmaŭlać ni choczuć. Sztoś skażuć i paszli dalej. Ali uśmiachnucca. I ŭsie zaŭsza trochi ździŭlanyja, szto my da jich pa niamiecku, a nawat jakby strywożanyja, jakby bajalisa, szto zaatakujam abo chtoś straszny za nami z karczoŭ wylazia. My adroźniwajam, chto z jich z byłoho zachadu, a chto ŭschodni. Sztoś astałosa ŭ licach i ŭ adzioży. Dziaŭczaty z byłoho ŭschodu ni tak bahato razmalawanyja, jak tyja zachodnija. Dy i adzioża biadniejszaja. Ali heta ż ni naszy żychary. Jany pajaŭlajucca i piarapływajuć. Robiać zdymki. Moża heta patomki tych, jakich stalinisty wyhnali z Alsztyna. Niekataryja z jich heta staryki, moża sami z tych wyhnanych. Ludzi, jak my.

Tolo: Olsztyn to jednak wciąż nie Polska. A ty tu chcesz jakiego autentyku, jakichś kapeli ludowych z białoruskim folkiem. Coś ty. Tu się nikt do nikogo nie odzywa, a ty chcesz, żeby ktoś grał twoje kawałki i jeszcze tańczył. Zbyt prędko zrezygnowałaś z Naraju 2017, a teraz cierpisz na zaostrzony brak tożsamości. I ciągle mówisz, że chcesz na swoim pogrzebie usłyszeć „Czarkę na pasaszok” w wykonaniu kapeli Chutar Haradok. To musisz rozpisać porządek pogrzebu, żebym dokładnie wiedział, jak ma być.

– Ależ ja naprawdę chcę „Czarki na pasaszok” na moim pogrzebie, a ty sobie żartujesz albo nie chcesz tego słuchać. Czy ta się to załatwić? Pytam teraz kapeli. Zrobicie to dla mnie? To przecież pożegnalna piosenka. Zagracie mi to na pogrzebie? Już na cmentarzu?

Tolo: Nie wiesz, kto z nas umrze pierwszy.

– Wiem, że nie wiesz, i że ja nie wiem. Ale jednak mam taką prośbę o tę czarkę do kapeli, która nam tak pięknie grała w Naraju przez kilkanaście lat. Jeszcze raz mi potowarzyszcie. Jeśli umrę pierwsza. Nie musi być śmiertelnie poważnie na moim pogrzebie. Ustalmy to, dobrze? Zagracie mi czarkę? Obojętne, na jakim cmentarzu, w obcym Ostpreussen czy w swojskich Mostowlanach. Przyjedźcie i zagrajcie mi. Moża dusza budzia żywaja abo jaszcze żywaja, pakul ni zniknia ǔ wiecznaści, zbiahajuczysa ǔ adzin punkt (jak matematyczna każa Plotyn). I chaczu, kab praczytali maji wierszy. Praczytajasz ty? Czytaj doǔho i biez ślozaǔ. Heta budzia mój hołas. Czamu ja ni maju hawaryć ab hetaj sprawie? Żyćcio i śmierć heta ż nasza ziamlanaja sprawa. I czaławiek dumaja, szto paśla śmierci choć praz chwilinu jaszcze budzia żywy, jaszcze budzia kachanuju muzyku czuć.

Blednięcie to my. Białoruskość to sprawa dojrzałych ludzi. To zawsze powrót. Jeśli młodego człowieka kształtuje niechęć do białoruskiej inności, a u nas kształtuje (ksenofobicznie przez ciągle ośmielanych), to nie nastąpi ani powrót, ani własna jedna jedyna dojrzałość. Szkoda, że tak jest. Tyle mogę powiedzieć o naszej dojrzałości i niedojrzałości. Uciekamy od rodziców, od ich języka, od ich religii, od ich kultury, od ich wioski, miasteczka i miasta. Odrzucamy myślenie rodziców, nawet jeśli było wielkie i rozwijało się aż do spostrzeżeń genialnych. Wszystko, co nas kształtowało, nagle blednie. Powrót oznacza udział w tym, co zbladło. Kolejnemu pokoleniu tożsamość po rodzicach tak zblednie, że nie będzie już powrotu. Blednięcie to my, to znaczy duża część nas. Sprzyjają temu uciekające kobiety. Sokrat miał rację, że oskarżał nasze kobiety o pęd do asymilacji, do asymilowania dzieci, i utratę zdolności opowiadania o białoruskim byłym życiu. Nie tyle utratę, co rezygnację i to totalną. To tak jakby wyrywać roślinę własnego życiorysu z korzeniami. Dla ludzi zajętych ucieczką od tożsamości mój powrót jest niezrozumiały, denerwujący, drażniący, a moja osoba całkowicie zbędna – będą mnie uśmiercać, to znaczy usuwać ze swego życiorysu, bez względu na to, czy jestem babką, matką, siostrą, bliską kuzynką, i to samo mam wśród pisarzy – dla nich jestem zbyt inna. Nie zechcą słuchać czy czytać moich niekończących się definicji białoruskości, bo dla nich ona umarła lub nie doskoczyła do nowoczesności, jak mawiał Heidegger. Będą się mnie wstydzić, a siebie uznawać za nowoczesnych. Żyję w bólu. Uspokój się.

Ucieczka, o której mówię, charakteryzuje wszystkich młodych w każdej kulturze. Uciec z domu i rozpocząć własne życie – jakiekolwiek własne. Tak, tylko wielu młodych zaczyna krytykować rodziców, dziadków, odmawiając im człowieczeństwa, zarzucając, że źle ich traktowali i to tak źle, że wychodzą na bandytów. Spotkało to nawet Kaczmarskiego czy Grochowiaka. Według potomków to byli totalnie źli ojcowie. Ten totalizm wrogości przeraża. Muszę ponownie zawołać: idealnych rodziców nie ma! Potomkowie nie widzą własnych wad, dopóki nie dojrzeją (jeśli dojrzeją). Idealnych potomków nie ma. Źle, jeśli zostaje zerwana więź między starymi a młodymi w tak totalny wrogi sposób. Nie każdy stary to sklerotyk jak Reagan, który w końcu, w miarę upływu czasu, nie wie co mówi i nie wie, co robi. Są starzy mistrzowie w kulturze. Oni widzą, jak system wstrzymuje młodych w rozwoju i eksploatuje ich, a ǔsio na toja, kab było ǔ hetu samu dudku, ci kniżka, ci muzyka. Ni mahu hladzieć u hetu storanu. Ucieczka od rodziców nabiera tragicznego charakteru, jeśli staje się tożsama z asymilacją do innego narodu, a własny naród liczebnie jest mały, a jego język jest tłamszony przez mocarstwo lub byłe mocarstwo z nagle przebudzoną byłą dumą narodową, a intelektualiści zostali zabici, to jest wybici do szczętu, a nowa inteligencja albo nie jest chciana, albo już tkwi w dokonanej asymilacji i jest nijaka, i również odrzucana przez media, polityków, bo to ciągle obywatele drugiej kategorii, obcy. To agonia danego narodu. Łukaszenka mówi czort wie jak i obywatele jego państwa też tak samo, abrusiełaju biełaruskaju mowaju. Ćwiordaja „cz”, „r”. I jaszcze haworyć: my tut gawarym pa-swojemu i nasza mowa nie sowsiem ruskaja. No tak. Tak wyszła białoruskość z wieloletniego ucisku. Pokaleczona, nie do poznania. Co to w ogóle jest? Wygląda jak stara sukienka, wyciągnięta ze skrzyni, wymiętolona, zetlała, z dziurami, nie do noszenia. Koniecznie trzeba szyć nowe sukienki białoruskości. Z taką myślą chodzę po naszym nowym Parku Centralnym, ciągle dewastowanym przez parkowych zboków. Dewastowane są kładki, zrobione nazbyt delikatne. Szyby w poręczach ciągle są wybijane, a drewniane ich części rozwalane. To nocne zboki tu tak działają. Tu by trzeba ciężkie kładki z metalu, i brzydkie. Nasz zbok rzuca się na piękno. Nowy wiek u nas to brzydota i zbok. Skoro pomyślałam o białoruskości, idąc przez pejzaż zdewastowany, a myślałam w związku z nieodbytym Narajem, to natychmiast mam i drugą myśl – także to co białoruskie, też jest tak niszczone, tłuczone, aby tylko mieć z oczu, aby nie wyszło na światło dzienne jak coś nowiutkiego i pięknego. Uspokój się, nikt ci Naraju nie stłukł, sama stłukłaś. Niezupełnie. O tym „niezupełnie” mówić nie chcę.

No to jakie mają być te nowe sukienki białoruskości? Chyba nie musimy doskakiwać do mody na brzydotę i zrywać z przeszłością? Na maszynę ma być moda? Mamy zamknąć się w komputerze i tam do woli gdakać? Ależ to już mamy. Schowani jedynie w komputerze stajemy się niemi i niewidzialni. Nie przeceniajmy tej maszynki. Ona nie jest prawdziwym życiem. Gdakanie na forach tylko z pozoru wygląda na rozmawianie. To złudne poczucie bycia, a już na pewno bycia sobą. W naszej prawie rozumnej maszynce nikt nie jest sobą. Większość tak się wypowiada, jakby coś nieustannie propagowała, najczęściej jarstwo albo pogląd partyjny, i mnóstwo narodowych i płciowych stereotypów. Jeśli jakaś krytyczka wypowiada coś o literaturze, to doda fotę z leżenia na kanapie w najmodniejszej fryzurze i sukience, a będzie to leżenie bokiem, z jedną nogą zalotnie narzuconą na drugą albo jakoś podobnie, w każdym razie pozująco, no pełne internetowe cool i pełnia internetowego szpanu. I nie żeby coś prawdziwie krytycznego rzec o jakiejś książce, tylko żeby się pokazać (w pozie kuszenia czy jak?). W grę wchodzi również pokazywanie się pośród brzóz, wypasionych kotów, rasowych psów i gdzieś za granicą, najlepiej w drogim hotelu lub zwisem nad drogim basenem, z nogą założoną na nogę. Zawsze wystudiowana poza, ciało świeżo wykąpane, a fryzura nie z wody, tylko prosto od fryzjera. Tak nie ma w prawdziwym życiu. W prawdziwym życiu bywa się osobą niewyspaną i rozczochraną, a przede wszystkim siedzi się, stoi, chodzi bez póz wystudiowanych. I biega się sikać, zwłaszcza po sześćdziesiątce czy z prostatą. Normalka życiowa. W naszej maszynce jesteśmy lalkami. Wydalamy prawdy obiegowe.

Mówiąc słowami Rilkego: przecież przebiegamy przez wszystkie czasy, żyjąc tu i teraz. Przecież mamy wszystkie czasy poopowiadane, i to jak. I w pamięci mamy. Przecież mamy stare arcydzieła literackie, z których możemy dowiedzieć się interesujących rzeczy z przeszłości i zapoznać się z barwnymi językami, jeszcze w pełnej słowotwórczej krasie dziadków, rodziców, pradziadków. Wszystko opowiedziane? Nie. Dopiero co zaczęliśmy opowiadać nasze białoruskie życie. W naszej prawie rozumnej maszynie nie występują czasy. W niej mamy tylko ulotny czas teraźniejszy, prędkie komentarze, głupawe repliki, które żyją tydzień. W naszej prawie rozumnej maszynie nie występuje charakter, ani opowieść babki czy dziadka. Nie ma zasłuchiwania się ani w historię, ani w baśń. Nie ma nic dłuższego od szczeknięcia. I nie ma tam żadnej miny, żadnego spojrzenia. Tak, możemy poskajpić, ale nie poczujemy ciepła osoby. Nie dotkniemy się. Zresztą skajpienie dobre jest jedynie dla matki, której córka mieszka już w Brukseli czy za oceanem.

W naszej prawie rozumnej maszynie jesteśmy wciąż cywilizowanymi durniami. Aż tak źle? Tak. Nie pogadaliśmy o tym wszystkim w Naraju 2017 i nie mam w podstawie tego szkicu żadnej narajskiej rozmowy istotnej. Smutno mi, Boże. Jeden z filozofów użył tego określenia – „cywilizowany dureń”. Nie. On wyraził to dobitniej, tę całą współczesną jakość duszy człowieka: „biały cywilizowany dureń”. Określenie to nie wymaga dodatkowych tłumaczeń. Wystarczy mieć uczulenie na propagandę.

W naszym kochanym „Czasopisie” mamy nie ten teraźniejszy czas białego cywilizowanego durnia, tylko różne czasy tych, którzy jeszcze są ludźmi z pamięcią. Mamy dużo czasów. Wczorajszy, przedwczorajszy, dzisiejszy oczywiście, i czasy sprzed wieku i wieków. To jest pełnia. To jest życie. Ja tu piszę, ja to doceniam. Róbmy to, póki możemy. Opowiadajmy różne czasy, które tworzyły dziadków, rodziców, nas. Innej naszej księgi życia nie będzie.

Gapienie się. Według Julia Cortazara wielu „nowoczesnych” twórców coś tam napisze, coś tam namaluje, coś tam wyhepinguje, a potem wraca do siebie, żeby gapić się w telewizor. Co takiego możemy stworzyć, jeśli po stworzeniu tego czegoś wracamy do siebie, żeby gapić się w telewizor? Stworzyć możemy coś takiego, co będzie przypominać nasze gapienie się w telewizor. Cóż wielkiego wynika z tego gapienia się? Obecnie gapienie się przybiera wieloraką postać. Gapimy się w smarfony, idąc po ulicach i parkach, a nie widząc życia. Życia listka nie widzimy. Ani życia ptaka, ani życia człowieka. Gapimy się w brak życia, mając słuchawki na uszach i z kimś paplając, wszędzie, na ulicy, w parku. Jakże cudni zdają mi się ludzie, którzy nie gapią się w maszynkę, a rozmawiają ze sobą, na ulicy, w parku, i nie jest to paplanie. My nie możemy tracić czasu na gapienie się w coś, co zaprzecza naszej ludzkiej egzystencji, z którą świat jeszcze się nie zapoznał, aby docenić.

Pobieżność oglądania świata w telewizorach i maszynkach niszczy istotę człowieczeństwa – udział w diagnozowaniu rzeczywistości, i sam udział w niej, a przede wszystkim niszczy przyjaźń. Przyjaźń zastępuje gapienie się w maszynkę. Możemy ją zgubić. Może się zepsuć. Maszynkę może ktoś nam ukraść i w naszych maszynkowych przyjaciół kto inny będzie się gapił. Gapimy się tak? To jest nowoczesność? W Internecie zamiast komentarza, no choćby jednego ważkiego zdania, mamy nieme gotowce w postaci uśmiechniętych czy wykrzywionych buziek. Jak ja tego nie znoszę. Ta awersja to nieustanny ból z powodu niemych ludzi, czyli zaniku języków. Buźka taka, owaka, zastępuje zdanie złożone. Buźki są przydatne jako jedynie wzmocnienie dla kliknięcia w coś dobrego lub złego. Ale do rozmowy, która już się zaczęła? Nasz nowy wiek to całkowity zanik rozmowy.

Wielu z nas przez całe dnie gapi się w telewizor, nie zyskując nic. W kuchni telewizor, w pokoju telewizor. Nieustające brzęczenie państwowych pierduł. Trzeba przecież zagłuszyć własne myśli. Trzeba? Nasze pismo to nie są zagłuszane myśli. Jego lektura, mam nadzieję, nie zagłusza myśli, a wzmaga je.

Wracajmy do siebie, gdziekolwiek jesteśmy, póki czas i sens. Czy jest sens dla białoruskości? Taki sam, jak dla innych nacji? Czy może trzeba mówić głośniej o nas? Czy może jednak słuchamy białoruskiego radia, jeśli dociera? Do mnie nie dociera. Oglądamy Biełsat? Wiadomości to w każdej telewizji tylko brzęczenie. Zadowala nas brzęczenie? Albo w kółko mamy wielotygodniowe sensacje o dupie Maryni. Jak nie ma o czym albo jak trzeba coś ukryć jak najdłużej, to media brzęczą o tej dupie. Nie żeby pogadać o ciężkim życiu. Nie żeby rozwikłać problemy tu i teraz.

Kiedy piszę te słowa, cywilizowany dureń strzela z broni maszynowej w Las Vegas i z miejsca zabija prawie sześćdziesiąt osób, a ponad pięćset rani. Wali w tłum z wysokiego okna hotelowego drapacza. Mogę wyemigrować do Ameryki? Mogę. Jednak Ameryka nie nęci mnie. Teraz media będą tygodniami lać medialne łzy nad ofiarami z Las Vegas? I trzeba będzie głosić: dziś wszyscy jesteśmy Amerykanami? Ma się ten gotowy slogan. Ale co to, tylko trochę pogadano, nie tak, jak przedtem, że Ameryka ważniejsza niż cokolwiek nasze? I nikt nie lamentował, że teraz wszyscy jesteśmy Amerykanami? A ja nigdy, nawet na moment, nie staję się Amerykanką. Dzisiejsza Ameryka przeraża mnie. Świr czy terrorysta. Wsio ryba. Terrorysta to też lepszy świr. Straszny system różnorakiej przemocy polityków i rządów o nazwie globalizacja zbiera swoje żniwo. Powoduje, że coraz więcej osób świruje w stronę przemocy, bo główna myśl to: jak ja nie będę bić, to mnie będą bić. Strach pomyśleć, że ten czy tamten generał też ma świra, a do tego świra swoją armię. Generał ze świrem. Ja go chyba widzę w telewizjach. Poznaję po oczach, że coś z nim nie tak. Potem słyszę, że ma raka mózgu. No daj takiemu karabin, daj armię.

Tolo: Po to ta broń była. Toż została ona wyprodukowana na człowieka. Żeby go zabić. To w końcu zabija. Po to jest. Przecież karabin maszynowy to nie na zwierza był przeznaczony.

– Państwo, które pozwala mieć broń osobom psychicznie chorym, a pozwala, nie jest państwem poważnym. To może trzeba uzbroić całą salę z psychicznie chorymi w ramach strzelanek terapeutycznych. Dziennikarze ględzą, że broń daje Amerykanom poczucie wolności i że posiadanie przez wszystkich broni nie dowodzi, że wzrasta liczba zabitych. Jak nie dowodzi, kiedy dowodzi? Dowodzi, i to jak. Dureń widzi, że dowodzi, a dziennikarz nie widzi? No tak, ale jeżeli kraj budowała przemoc… Przecież przemoc. Mówi o tym Karlheinz Deschner. No to się potem uznaje, że przemoc to wolność. „Moja wolność” oczywiście.

Tolo: W tej sytuacji, kiedy to tu, to tam padają martwo ludzie, słowo „świr” brzmi już całkiem swojsko. To też „zaleta” naszego wieku.

Wchłanianie. Wchłania nas nurt dominujący? Napełniamy sobie głowę dziennikarskim bełkotem? I już jesteśmy mądrzejsi? Ojej. W niektórych domach dudni i dudni gościu telewizor. Wchłania nas nowy totalitaryzm. No bo jak nie staniesz się taki, no taki nowoczesny, że nie umiesz dudnić, że rozróżniasz dudnienie i mówienie, od razu będziesz białą wroną. Bądźmy białymi wronami. Ktoś musi widzieć manipulacyjny charakter nowego totalitaryzmu. Utrzymujmy naszą białą wroniość tak długo, jak się da.

Ja poszukuję różnorodności, a jednakowość mnie męczy. Jednakowość rozrasta się jak rak w każdej dziedzinie. Ja nie dam się wchłonąć temu rakowi. Kto jeszcze? Przyszłość to różnorodność, panie, panowie, a nie etniczna urawniłowka. Bo szowinista tak chce? To nie jest dobre chcenie. Nie po Auschwitz. Nie po pacyfikacji naszych wiosek, nie po Berezie i nie po Kurapatach.

Rozmowa. Na TVP Kultura rozmowa z jeszcze żyjącym Królikiewiczem. Ojej, ojej. Młody prowadzący pyta go: dlaczego pan nie chce brać udziału w normalnej kulturze?

Do już do tego doszło (znowu), że jest normalna kultura i nienormalna? Mówię w nawiasie „znowu”, bo już mieliśmy faszyzm, który niszczył, palił, wyśmiewał kulturę nienormalną, zdegenerowaną. Ta cała „normalna kultura” niszczy osobowość, a reklamuje średniactwo. Jezus Maria, to uchodzi za coś „normalnego” w kulturze. Robi mi się niedobrze. Pomyślałam: skoro ja nienawidzę komercji i nie piszę komercyjnie, to też jest to nienormalne. Język prosty jest nienormalny. Białoruskość to nienormalne. Nie możesz zapomnieć ludnych białoruskich wiosek i to jest nienormalne. Twoja rodzina była nienormalna, bo się nie asymilowała, a pozostawał dwukulturowa. Groby twoich bliskich są nienormalne, bo prawosławne. I ty sama jesteś nienormalna, bo uporczywie dwukulturowa.

Królikiewicz patrzył z politowaniem na rozmówcę. Nie mogę zapomnieć jego spojrzenia. Robię filmy, bo jestem, bo żyję – powiedział. Nie dlatego je robi, żeby zaspokoić wymyślone „zapotrzebowanie”, czyli robić oko do publiczności, inaczej – nie chce robić komercji.

Zmarł.

Żegnaj artysto.

Właśnie, słowo „artysta” nam umarło. Królikiewicz mówił jak artysta i nim był. I robił filmy artystyczne, ze świetnym montażystą.

Ostatni jego film o Pekosińskim to arcydzieło. Biedny, schorowany, stary człowiek gra samego siebie.

Zaraz. To Andersen przedtem wyróżnił biednego człowieka w swoich krótkich opowiadaniach dla dorosłych. Tak Andersen to facet artysta dla dorosłych. Dla dzieci również, ale to dorośli powinni do niego na nowo zajrzeć, czytać uważnie, delektować się opisem stanu duszy w jedni z planetą. Nie zużył się nic a nic. „Normalna” kultura pomija biedaka jak trędowatego, a przecież życie w biedzie to status człowieka na przeludnionej ziemi. Wszystko, cokolwiek opowiada Andersen, ma charakter graniczności. Życie i śmierć. Głód i podstawowa sytość, albo już taka sytość, że nie ma co z pieniędzmi zrobić, a jednak za chwilę śmierć.

„Dziewczynka z zapałkami” Andersena wyciska mi łzy z oczu. To samo uczucie, co przy lekturze niepozornego opowiadania Dostojewskiego pt. „Angiełocziek”. I tu, i tam pełny egzystencjalizm. I tu, i tam bezsensowna śmierć małego dziecka, z głodu i zimna. Było i minęło? Dzieci już tak nie umierają? U nas nie widać i od nas nie widać. Ogromny humanizm Andersena i Dostojewskiego porusza serce, przemawia do najbardziej skrytych zakątków duszy, gdzie wciąż drzemie człowiecza wrażliwość, przy czym Andersen ożywia detale planety, każdy detal, wszystko, co otacza człowieka, świat materialny i duchowy, i nie po to, że napisać o tym baśnie. Utwory Andersena to nie baśnie, to filozoficzne rozprawy. Ani „Dziewczynka z zapałkami”, ani „Angiełocziek” nie zużyły się. I nie są dla dzieci, to znaczy nie tylko dla dzieci, one są dla każdego wieku. Nie można ich zastąpić wieczną balangą, proponowaną przez reklamy albo nadprodukowane kiepskie nowe książki. Niczym ich zastąpić nie można. Człowiek, asymilowany do komercji, to podróbka człowieka.

U Andersena co i rusz pojawia się element wschodni, rosyjski. A to język „moskiewski”, a to osoba stamtąd, a to ktoś z akcentem „moskiewskim” gdzieś w Europie. Czyli mamy całość kultury – mieszanie się kultur. Teraz dopiero odkrywamy to z Tolem.

Andersen był znany z adaptacji tylko dla dzieci, co było zbędne, niepotrzebne w ogóle, skoro jest on i dla malca, i dla starca. I my wcześniej (z adaptacji) nie widzieliśmy egzystencjalnego ciężaru jego krótkich utworów, ani tej pełni zachodnio-wschodniej. Ten filozof jest wielki. Jakby pisał dziś.

Przyswoiliśmy sobie z Tolem od Andersena ptasi dźwięk „ćwir”!

Andersen opowiada o wróblach, które ujrzawszy obraz artysty (dzieło człowieka w jego domu), mówią: to jest piękno, ćwir! I w ogóle one u niego ciągle coś zwiedzają, dzielą się wrażeniami, i zawsze na końcu dodadzą to swoje głośne: ćwir! Wróble wrażenia nie są rozległe, a ten dźwięk ćwir (!) przywraca im właściwą postać i powoduje, że ich język, ich zdania wracają na ptasie malutkie miejsce. Andersenowskie wróble posługują się zdaniami twierdzącymi. Nie zadają pytań.

Zabieg ten tworzy dowcipny klimat, ale i dramatyczny, i ludzki.

Cokolwiek opowiedzą sobie wróble, człowiek usłyszy jedynie to końcowe: ćwir! Ono wybija się ze zdań Andersena i w końcu tylko je zapamiętujemy, ale nie całkiem. Widzimy, jak bardzo ogranicza każde stworzenie jego mowa – ziemska. Ludzka mowa też jest tylko ziemska. I ona ma swoje ćwir (!).

Pytam Tola: smakował ci obiad, ćwir? Tolo odpowiada: smakował, tylko czuję się trochę ciężko po tych przecenionych krokietach, ćwir!

Ręczę, że z daleka nasze mówienie nie znaczy więcej niż ćwir!

W jednej z książek Amosa Oza jest opis ojcowskich nauk. Syn, według ojca, powinien powiedzieć „skończyłem”, dopiero wtedy jasne jest, że to koniec jego wypowiedzi, i wtedy ojcu wolno zabrać głos, i ojciec ma postępować tak samo, i jak powie „skończyłem”, to synowi wolno zabrać głos. I syn rzeczywiście mówi „skończyłem”, kiedy już powie, co miał do powiedzenia, i wtedy ojciec coś mówi i też wypowiada owo „skończyłem, i tak dalej. Tak rozmawiają, nie przerywając sobie, aż do słowa „skończyłem”. Do złudzenia to „skończyłem” przypomina wróble „ćwir!” z opowieści Andersena. Teraz spróbuję coś opowiedzieć z ćwirem. A kiedy byłam dzieckiem, a rodzice nie mieli czasu mnie wysłuchać, to się zawzięcie darłam, aż przybiegali z podwórza czy obory i też się na mnie zaczynali wydzierać za to, że ja się drę. To wszystko razem dawało całość nie większą, niż ludzkie ćwir! Nikt z nas nie znał nauk z Amosa Oza. U nas takich nauk kultury rozmowy nie było. Wrzeszczeliśmy na siebie. Jedna nasza dobra cecha: nie pamiętaliśmy już po chwili tego wzajemnego darcia mordy, i znowu było spokojnie i serdecznie. W wielu rodzinach nie było w ogóle żadnej kłótni. Słowo, powiedziane spokojnie, miało wiele ważyć i ważyło we wzajemnych relacjach. Tak było w rodzinie mojej matki. I w wielu narejkowskich rodzinach. Nasi mężczyźni na ogół byli spokojni. Pijacy niezmiennie wydzierali się pod sklepem. Była gałąź rodziny po mieczu, gdzie kobiety wydzierały się jak durne. Miały narwany styl wypowiedzi. Nerwowej frazy natychmiast żałowały, przepraszały i znowu się darły. To wyniosły od jakiejś prababki. Po wydarciu się na kogoś potem popłakiwały w kącie. Genetyczna choleryczność.

U Andersena jest też rozmawiający pies, który na koniec swojej mowy wygłasza mocne i zwyczajowe: Precz! Precz! Cokolwiek powie pies, zawsze kończy tymi dwoma wykrzykami.

No i człowiek też tak robi. Jak nie wykrzyknie ćwir(!) na koniec swojej mowy, to szczeknie: Precz! Precz! A czym innym są partyjne slogany? Czym innym są slogany katechezy?

Czym innym są szowinistyczne slogany? Czym innym są slogany przeciw mniejszości, z której zrobiono kozła ofiarnego? Czym innym są mizoginiczne slogany? Czym innym są slogany o patriotycznej bohaterskości etnicznych ludobójców? Mowa człowiecza stale jest takimi frazesami popsuta, skażona, nie do przyjęcia w życiu społecznym. Precz! Precz!

Odwaga. Zbierają się kobiety co jakiś czas w mojej pracowni Papapilo, a nazwaliśmy się półkowniczkami. To od leżenia na półkach. Ostatnio tematem była odwaga.

Nie wymyśliłam tu wiele.

Odwaga należy do symbolicznych słów – mówi Tolo. Przyznaję mu rację, ćwir!

Prócz ptasiego ćwir (!) użyję też w tym akapicie andersenowskiego psiego: Precz! Precz! A niech tak będzie, że nie jestem więcej warta, niż znaczeniowa zawartość tych ptasich i psich okrzyków. No więc odwaga.

Tak, Tolo, słowo „odwaga” stało się tylko symboliczne.

Niektórzy są odważni jedynie w bojówkach, drąc się, bijąc innych, obrażając, podpalając sklepy czy mieszkania tych innych i świątynie. Moim zdaniem ważniejsze jest inne słowo: determinacja. Czyn, wynikający z determinacji jest szczery, jednostkowy i dotyczy spraw, których już nie można ścierpieć. Jednostkowość przechodzi w godny tłumny sprzeciw – w godny (!), bo zdeterminowana jednostka nie miała nic innego na myśli, żadnego egoistycznego celu, nie manipulowała, nie ukrywała celu, a chciała jedynie pokonać konkretne zło, i w tym kierunku porwała za sobą tłum.. Wiąże się z poczuciem unicestwiania przestrzeni wolności. Mówimy: tak się już nie da żyć. Precz! Precz! Ćwir!

Bardzo trudno obecnie godnej jednostce zorganizować godny tłum oporu. Słowo rządów, wszędzie, na całym globie, i to zaraz na początku spiczu, zawiera: Precz! Precz! A słyszalne jest w haśle, w minie, w tonie, a namacalnie słyszalne jest w rozpraszaniu tłumu.

Od początku: obecnie słowo „odwaga” straciło na znaczeniu. Uwydatnię ten problem, ograniczając się do przykładu z żołnierzami. Żołnierz stał się dobrze uzbrojonym tchórzem. Gdyby nie pełnia uzbrojenia, zwiałby ze współczesnego pola boju, z terytorium, gdzie rządowi bandyci robią kolejne wojny z ogromną liczbą cywilnych trupów. Ponadto żołnierze otrzymują bojowy zestaw w postaci kompozycji z trzech narkotyków. Sorry, ale gdzie tu odwaga? Precz! Precz! Ćwir!

Straszna sytuacja: rekruci, skaperowani przez korporacje wojny, wywodzący się z graczy komputerowych o lodowatym sercu, zabijają po całym globie przy pomocy dronów kogo chcą, kogo im wskażą szefowie, a przy okazji mnóstwo osób przypadkowych. Pisałam już o tym, ale teraz piszę o tym pod hasło „odwaga”. Sorry, co tu jest odwagą? Ten komputerowy gracz dobrze wie, że sam jest bezpieczny, że nie daje nawet cienia możliwości obrony upatrzonej ofierze, już namierzonej, i trach! Tej osoby już nie ma. I nie ma żony, która przy nim stała czy szła. Nie ma dziecka, które żona niosła na rękach. Ten, który ma być zabity i te przypadkowe osoby przy nim nie są ani odważne, ani tchórzliwe. Ten, który je zabija nie jest odważny, lecz jedynie bezpieczny, dobrze ukryty, dobrze opłacony. Jak ja tu mogę użyć słowa „odważny”? Precz! Precz!

W powyższej sytuacji odwaga to tylko paplanie o odwadze. Nie można tego pojęcia użyć w żaden sposób do żadnej osób z powyższego obrazu. A determinacja?

Jeśli miałaby zaistnieć determinacja w dobrej sprawie w powyższej sytuacji, to tylko u osoby zabijającej w powyżej opisany sposób. Mogłaby doświadczyć niewypowiedzianego bólu i niewypowiedzianego współczucia. Mogłaby już więcej tego nie robić. Mogłaby odmówić wykonania rozkazu takiego zabijania. Mogłaby wpłynąć na wszystkie osoby tak zabijające, aby tego już nigdy więcej nie robiły. Precz! Precz!

Teraz weźmy inną sytuację. Rozwój nacjonalizmu, aż do postaw faszystowskich, przeciw każdej mniejszości. Zamazywanie dwujęzycznych tablic. Gloryfikacja różnych srajsów ze strasznych lasów. Stałe poszukiwanie kozłów ofiarnych pośród mniejszości. Zwalanie winy na Białorusinów za rozkwit ubecji. Wietrzenie strasznego Żyda w każdym wybitnym twórcy i unicestwianie jego życiorysu. I tak samo wietrzenie strasznego kacapa w każdym wybitnym twórcy i unicestwianie jego życiorysu. Nękanie organizacji pozarządowych. I tak dalej, i temu podobnie. Zanim coś ktoś z nich powie, od razu słyszysz minę (tak, minę u nas słychać): Precz! Precz!

Gdzie tu miejsce na odwagę, skoro odważne słowo nie jest w stanie przebić się przez hurmę faszyzujących nacjonalistów, także w mediach? Jedynie determinacja mogłaby tu coś zdziałać, ale jeśli pojedyncza, to już nie bardzo. Wszędzie strach przez zmasowanym nacjonalistycznym tłumem jest większy obecnie niż odwaga i determinacja. Wywalą z pracy, podpalą mieszkanie, rozrzucą szkalujące ulotki, będą pisać idiotyczne donosy. Strach ma głupie oczy. Można zignorować to wszystko, oczywiście, ale co z tego wyniknie? Gdzie przejawi się odwaga? Co z determinacją?

System nokautowania sprzeciwu jest zbyt szczelny.

Panie, panowie, odwagi dziś nie ma.

A jeśli kto mówi, że jest człowiekiem białoruskim, to jest to odwaga, czy nie?

Jest to odwaga, panie, panowie. Ćwir!

Nie tłumaczę już, dlaczego.

A determinacja? Czarne protesty to determinacja.

Determinacja to ja.

W tym roku publikuję aż trzy książki. Ze strachu, że mogę umrzeć, albo że polityczni bandyci zrobią nam wojnę w Europie czy gdzieś nuklearną, która rozpłynie się i na nas. No to, pomyślałam, muszę się spieszyć z publikacjami. Znalazłam wspaniałych wydawców, a na tę rozprawę sponsora. Jedna z książek to rozprawa filozoficzna pt. „Nielegalna zajęczyca męczy Heideggera i innych filozofów”. Chciałam się przekonać, co pchało tak wybitnego filozofa, jak Heidegger, do buzi-buzi z nazizmem i co kazało propagować jego filozofię w Ameryce Żydówce Hannah Arendt. Białorusini też mieli epizod buzi-buzi z nazizmem. Krótki, bo krótki, ale mieli. Nie możemy bawić się w proszki wybielające ten epizod, jak się bawili w to wybielanie powojenni Niemcy. Co takiego pchało Białorusinów do buzi-buzi z nazizmem? Możliwość powołania własnego państwa z urzędowym językiem białoruskim, z białoruskim szkolnictwem? Ależ do tego nie potrzeba buzi-buzi z nazizem. To co? Antysemityzm? A do tego już potrzeba ajlawju nazizm. Ale w życiu nie spotkałam białoruskich antysemitów. To u nas marginalne zjawisko. Pamiętam jakieś stare baby z Zubek, narzekające na Żydów, ale to były baby, które były służącymi w bogatych żydowskich rodzinach i po prostu źle trafiły. Chodzi o to, że los Żydów i los białoruski miały wspólny mniejszościowy status, w warunkach opresji i represji, więc wspólnota losu nie pozwalała na wzajemną wrogość w linii generalnej. Ważna jest tylko linia generalna. Resztę możemy sobie wybaczać. Muszę zadawać te pytania, bo maskali ceły czas wiażuć biełaruskaść, mowu, szkołu z biełaruskim nacyzmam. Chto haworyć pa biełarusku, toj nacyk. Chto chocza kazionnaj biełaruszczyny ŭ szkołach, ŭ ofisach, toj nacyk. Chto trywaja pry biełaruskaści ŭ ankietach, i na wulicach haworyć pa prostu, toj nacyk. Ŭ padaplocy padla maskala, chto biełaruski, chto chocza kazionnaści mowy biełaruskaj, toj ni tolki nacyk, ale i antysemit. Maskalowaja myśl idzie tut nazad da toj chwiliny supracoŭnaści i trywaja jak zakalonaja, nacykujuczy ŭsiakuju biełaruskaść. Hawaru „maskal”, bo heta pra tych, chto nacykuja ŭsiakuju biełaruskaść. Sakrat hawaryŭ, szto ŭ Maskwie nie ma ni wodnaho, chto by ni nacykawaŭ biełaruskaści. Nie, jakiś wodny nojdziacca adnak. Ja takich prychilnych dla biełarusaǔ adnak spatykała. Heta rasiejcy dla minie, a nie maskali. Prabaczcie słowo „maskal”.

Prabaczcie biełarusy, szto ja wiarnułasa da chwiliny supracoǔnaści z Hitleram. Ali jak baczu na kresowych portalach, szto tam abiazywaja hety ż maskalowy ton „wy biełarusy nacyki, służyli u Hitlera”, ta muszu wiartacca. Służyli za karotko, kab heta nazywać służeńniem. Jakoś takich żywych emocji nie wywołuje w mojej ojczyźnie fakt, że w USA hołubiono byłych nazistów, dawano im olbrzymie emerytury. Żyli w dostatku, a ich potomkowie niczego się nie nauczyli, nie wyciągnęli lekcji z historii i szerzą postawy szowinistyczne. Precz! Precz! Ćwir! Jak się czegoś nie omawia z okropnej własnej przeszłości, to to się rozrasta w cechę w oczach szowinistów z większości.

To nie odwaga pchała do powstań w obozach zagłady, lecz determinacja, kiedy upadało pytanie: czy może być jeszcze gorzej?

Weissrus. Niemieckie strony internetowe zachęcają do turystycznych wypraw po Białorusi, koniecznie ze zwiedzania Witebska, nazywanego Miastem Chagalla, koniecznie z wyprawą do dzikiej Puszczy Białowieskiej. Niemcy wciąż nazywają nas Weissrusami.

Dziennik. Nareszcie na TVP Kultura wybitny teatr, a nie kolejna popkulturowa paplanina. Chodzi o „Dziennik czeczeński Poliny Żerebcowej” w arcydzielnym wykonaniu Seweryna w reżyserii Wyrypajewa. Co za tekst! Co za pisarka! Co za reżyser i aktor!

Można? Można. Można przedstawić wojnę czeczeńską bez rusofobii i bez uanielania Czeczeńców. Wojna ośmiela bandytów każdej narodowości. Wojna, widziana oczami dziewczynki, Rosjanki z matki Jakaż siła w żeńskim, jeszcze doroślejącym, słowie. Jakaż różnica w porównaniu do postkomunistycznego bełkotu w teatrach – bełkotliwej postmoderny w brzydactwie stylu kamp, nie wiadomo, dlaczego dotąd obowiązującym, i koniecznie z pornolem, wbitym nie wiadomo po co, chyba dla onanistów na widowni. Bo co? Bo miało być jak mają w Ameryce? Ależ tam mają nie tylko brzydactwo kampu! Kamp dawno się tam przeżył.

Nareszcie słowo znaczy wiele. Słowo, a nie forma, „nowocześnie” przerośnięta nad treść, jakby sztuka teatralna miała być tłustą świnią . No i ta wolnościowość treści, a nie słuszne zadane rusofobii. Dostało się Rosjanom? Dostało. Ale Czeczenom też się dostało. Dziewczynka z rosyjskiej matki była bita w szkole przez ośmielonych czeczeńskich bandytów małolatów. Na tym polega wolne słowo, że jest wolne. I zawsze ono musi stać po stronie krzywdzonych. Ono nie może mieć partyjnego zadania.

Pisarka żyje na emigracji z Finlandii. W Rosji nie może, bo tam jej wolnego słowa nie chcą. A u nas zdarzyło się, że jej słowo wybuchło z całą dramatyczną mocą. Raz się zdarzyło?

No i Seweryn to wolny człowiek. I Wyrypajew również.

Do takiej wolnościowej i głęboko ludzkiej siły słowa zdolne są osoby z ojczyzn wielokulturowych, bez nacjonalistycznego rządowego zadania, bez zadania kulturowej uniformizacji, a jeśli rządy zabierają się do nacjonalistycznej uniformizacji różnych narodowości, to się prawdziwy pisarz na to nie godzi. Ta siła słowa wyrasta z obu podstaw – różnorodności etnicznej i niezgody na uniformizację. W Rosji są tematy tabu, ale w niej nie da się przeprowadzić nacjonalistycznej uniformizacji różnych narodowości. Narodowości (narody) muszą tam trwać w koegzystencji. To wielki plus. To powód to dobroczynnego kulturowego tygla. Tematy tabu, jak ta wojna czeczeńska, widziana oczami rosyjskiego dziecka, to wielki minus. I Wyrypajewa, i Żerebcową stworzyła jednak koegzystencja narodów, wydał z siebie kulturowy tygiel, nim się pojawiło zadanie stwarzania tematów tabu. To bardzo ważne: stworzyła ich różnorodność kulturowa, a i nie zważali na tematy tabu. Prawdziwe słowo, pisarskie na to nie zważa nigdy. Wielki minus w Rosji to rozpasana do obrzydliwości tandetna pop­kultura. Oni są jeszcze na etapie uważania, że istnieje zapotrzebowanie na byle co (jak u nas zresztą). To taka niemowlęca faza postkomunizmu. I to stałe rosyjskie określenie: anałogow w mirie niet. Tak. Kapitalizm na całego, aż anałogow w mirie niet. Wszystko musi być jaskrawsze niż gdziekolwiek. Putin nawet o kurwach w Rosji tak się wyraził w telewizorze, że są najlepsze na świecie, czyli i tu anałogow w mirie niet.

Siła wyrazu słowa w sztuce Wyrypajewa i Żerebcowej polega nie na realizacji wymyślonego „zapotrzebowania”, lecz na wolnym sprzeciwie wobec wojennej przemocy jako jedynego sposobu rozwiązywania problemów, gdziekolwiek się pojawi, a zwłaszcza na terenach wielonarodowych. Uniwersalność przekazu. To jest to. Dziecięce oczy wszędzie widzą wojnę tak samo. Dziecięce ciało może być pokaleczone. Dziecięca dusza zostaje zraniona na zawsze. Dziecko może nie przeżyć. Straci dom na zawsze. Ja urodziłam się bez domu. Zabrała go wojna. W cudzym domu urodziłam się. Potem rodzice zamieszkali w koszarce. Dobrze, że mogli, i że oboje mieli pracę.

W państwach faszyzujących kultura znika na rzecz utwierdzania jednej głównej nacji jako dobra, czyli rządy stwarzają odpowiednik socrealizmu, jałowego, nieartystycznego, bez ożywczego eksperymentu i bez wolności słowa. To taka popkultura dla plebeja. Taka pseudokultura będzie przedstawiała odlewy gipsowe, jak to określił Hei­degger, „naszych i jedynie naszych bohaterów” i ich bohaterstwo, choćby zajmowali się terrorem, zamykaniem ust, produkcją namordników, niszczeniem osobowości, talentów, represjonowaniem mniejszości, tropieniem niesłusznych utworów, a wreszcie czystkami etnicznymi. W takiej pseudokulturze czyściciele etniczni, ci z przeszłości, i ci dzisiejsi będą sławieni, i słowo zamieni się w szereg odlewów gipsowych, i wolnym słowem już nie będzie. Kultura jest żywa, jeśli jest wolnomyślicielska, w ogóle wolna od tezy i fobii narodowościowych. Taki jest Wyrypajew i taka jest Żerebcowa, a także sam wykonawca sztuki, Seweryn. Dziękuję Wam za ten wolny utwór. Dziękuję Miejscu, gdzie wystawiono to wolne słowo, Muzeum Powstania.

Żerebcowa mówiła w wywiadzie, że w już w jej rodzinie było wielokulturowo. Była Biblia, Koran, Tora. To tak jak w mojej rodzinie. Słowa pamięci o tych Księgach pojawiają się w sztuce. W filmach Wyrypajewa nieustannie pojawiają się długie cytaty w Biblii. I nie stanowią katechezy, moralizowania, zamiany na jednostronne prawdy obiegowe. Można? Można. Wialikiij dziakuj jaszcze raz. I ja tu ni kryknu jak sabaka u Andersena: Precz! Precz! Mahu ćwirknuć jak jaho warabiej, swabodno, z radaśćju: ćwir! A heta budzia aznaczać: tak jość!

Opieram się wszelkiej faszyzacji, jałowieniu myśli, szowinizmowi. Tego nie można zrobić bez zachowania wagi słowa. O wagę słowa bez cudaczenia formą, aż staje się dziwaczna, powinni walczyć wszyscy ludzie dobrej woli.

Czytajcie Andersena, panie, panowie. Czytajcie go na nowo, już będą dorosłymi, starymi. Zacytuję go po naszemu, w języku prostym: „Byŭ sabie adnojczy stary paet, taki praŭdziwy, dobry, stary paet. U katoryś wieczar, kali sidzieŭ u chaci, na dware była strasznaja pahoda; dożdż curbaniŭ jak z cebra, ali stary paet sidzieŭ sabie ŭ ciaple la pieczki, dzie hareŭ ahoń i szypieli pieczanyja jabłyki. – Ni adnieńkaj suchoj nitki ni astałaso na tych biedakach, jakija ŭ takuju pahodu musiać tyrczać na dware – skazaŭ jon, bo heta byŭ dobry paet”.

Takim dobrym paetam byŭ i swajich filmach Czaplin, u swajich teatralnych scenkach Beckett. Jany tak samo baczyli biedakoŭ jak sol hetaj ziamli. A my ŭstydajamsa biełaruskaj biady baćkoŭ ci dziadoŭ. Tolki Sakrat jaje apawiadaŭ, naszu biadu. Apawiadaŭ iraniczno, złosno, ali apawiadaŭ jaje. A ŭnuki uciakajuć ad biedakoŭ baćkoŭ ci dziadoŭ, ni pryznajucca da jich, aby dalej ad jich maleńkich chataŭ. Dzie naszyja dobryja paety? Kali my mieli u chatach poŭno damawikoŭ, ta chata mahła być małaja. Jana była żywaja.

 

Tamara Bołdak-Janowska