Przygoda z Melchiorem Wańkowiczem

Aleksandra Ziółkowska-Boehm

Rozmowa z dr Aleksandrą Ziółkowską-Boehm, sekretarką pisarza w latach 1972-1974, spadkobierczynią jego archiwum, autorką książek o nim

 

Helena Głogowska: – Poznała Pani  znanego i cenionego reportera i pisarza jeszcze jako studentka. Jak się zaczęła przygoda z Melchiorem Wańkowiczem?

Aleksandra Ziółkowska-Boehm: – Piszę o tym w kilku książkach – w pierwszej „Blisko Wańkowicza”,  w „Na tropach Wańkowicza po latach” i we wspomnieniowej „Ulica Żółwiego Strumienia”. Także w książce wydanej w Stanach Zjednoczonych, gdzie ukazała się monografia  „Melchior Wańkowicz. A Poland’s Master of the Written Word” .

Jak się więc zaczęło?

–  Napisałam do Wańkowicza, że piszę pracę magisterską (byłam wówczas na IV roku filologii polskiej na Uniwersytecie Łódzkim) na temat jego twórczości. W odpowiedzi zaprosił mnie do Warszawy. Przyjął mnie, zastrzegając, że ma mało czasu dla studentów czy dziennikarzy, nie czuje się dobrze, a chciałby jeszcze napisać książkę. Spytał, które z jego książek znam. Odpowiedziałam, że wszystkie i pokazałam mu swoje prace zaliczeniowe, wymagane przed napisaniem pracy magisterskiej. Zaczął je czytać, starannie, wolno. Po skończeniu powiedział, odkładając je na bok: – Umie pani myśleć krytycznie. Pisze pani o sprawach, o których już zapomniałem… Z wizyty, zapowiedzianej przez niego na 45 minut, zrobił się cały wieczór. Opowiedział mi m.in. o swoich planach pisarskich, o problemach z wydaniem „Wojny i pióra” i zaproponował, bym przywoziła mu materiał do powstającej książki, do której dostałam plan zagadnień. Miała być, najogólniej mówiąc, o tym, czym jest twórczość.

I tak się zaczęło. Czytałam książki biograficzne dotyczące pisarzy, artystów, wypisywałam fragmenty, które mogły go zainteresować. Przyjeżdżałam co dwa tygodnie z nowym materiałem. Gdy skończyłam studia, poprosił, bym zaczęła u niego pracę. Z researcherki przejęłam dodatkowo funkcje asystentki i sekretarki.

Jakim człowiekiem był w codziennych relacjach?

– Znałam go – od tego pierwszego spotkania – dwa lata i trzy miesiące. Poznałam Wańkowicza 20 maja 1972 roku, najpierw dojeżdżałam z Łodzi do Warszawy, potem – około roku – pracowałam już na miejscu. Zmarł 10 września 1974 roku.

Przeszedł ciężką operację, miał duże problemy zdrowotne, ale wciąż pisał, wciąż miał plany. Nie trzymał otoczenia w atmosferze choroby, swojego odchodzenia. Dom był nieraz pełen dowcipów. Piszę o tym w swoich książkach, o których wspominam wcześniej.

Na czym polegało Pani „sekretarzowanie”? Czy łatwo przyszło podjęcie decyzji o związaniu młodzieńczego losu ze starym, schorowanym pisarzem?

– Czułam się bardzo wyróżniona. Zbierałam materiał do wspomnianej książki o pisarstwie, którą nazwał „Karafka La Fontaine’a”, sprawdzałam różne źródła w Bibliotece Narodowej. Książka się rozrosła, ostatecznie powstały dwa tomy. Drugi tom zadedykował, trochę przekornie, mnie  (…bez której oddanego współpracownictwa zapewne byłaby to jeszcze gorsza książka).

Przed wyjazdem na operację do Anglii Wańkowicz zapisał mi w testamencie swoje archiwum. To wielki dowód zaufania, bardzo zobowiązujący.

Pisanie było dla niego ważną sprawą, całożyciowym oddaniem, pasją i miłością. To się pięknie udzielało. Nie narzucał atmosfery choroby. Sześć miesięcy po trudnej operacji zmarł.

Jaki był jego stosunek do otaczającej go rzeczywistości? Jak ją oceniał u schyłku swego życia?

– Powtarzam, skupiony był na pisaniu, chciał skończyć książkę. Uważał, że praca to sprawa dla niego najważniejsza. Odwiedzali go m.in. Jan Olszewski, Jan Józef Lipski, Stanisław Szczuka. Rozmawiali o sytuacji politycznej w Polsce. Wańkowicz finansowo wspierał obronę ludzi represjonowanych z powodów politycznych, o czym jest obszerna wypowiedź Jana Olszewskiego w mojej książce „Na tropach Wańkowicza po latach”.

Aleksandra Ziółkowska i Melchior Wańkowicz

Czym zaskarbiła sobie Pani Jego zaufanie i przyjaźń?

– Myślę, że oddaniem pracy i rozumieniem, że to jest najważniejsze w jego życiu. Nie było normowanych godzin, weekendów. Pracował całymi dniami. I ja także. Byłam młoda i rozumiałam, jak to jest ważne. Poddałam się temu rytmowi i temu niezwykłemu zaangażowaniu w pracę pisarską.

Czy opowiadał o swym dzieciństwie na Białorusi? O Kalużycach?

– Nie opowiadał. Napisał o tym okresie w książce „Szczenięce lata”, ale nie wracał do tej tematyki czy wspomnień.

Jak wyglądały jego relacje rodzinne w ostatnim okresie życia?

– Jego starsza córka Krystyna zginęła w Powstaniu Warszawskim (w książce „Druga bitwa o Monte Cassino i inne opowieści” jest rozdział „Ostatnie dni Krystyny Wańkowiczówny. Opowieść Gryfa”; żałuję, że pisarz go nie znał). Młodsza, Marta, mieszkała w Stanach Zjednoczonych, od czasu do czasu odwiedzała Polskę.

Z kim się przyjaźnił?

– Nie miał bliskich przyjaciół, miał tłumy czytelników. Cenił swoje znajomości z dziennikarzami, młodymi reporterami.

Po śmierci pisarza Pani odziedziczyła jego archiwum. Co w nim się znajdowało? Jak je Pani wykorzystała? Jakie jeszcze niespodzianki ono kryje?

– To archiwum jest wciąż w moim posiadaniu. Wykorzystałam je w książkach, które wymieniam wcześniej. Nadzorowałam serie jego dzieł. Osobno ukazała się dwutomowa korespondencja z żoną, zatytułowana „King i Królik. Korespondencja Zofii i Melchiora Wańkowiczów”, także korespondencja z Jerzym Giedroyciem, z córkami. W prasie ogłosiłam listy z Czesławem Miłoszem, Stanisławem Catem-Mackiewiczem, Marią Dąbrowską.

Z perspektywy czasu jak Pani ocenia zainteresowanie Melchiorem Wańkowiczem w Polsce? Na Litwie? Na Białorusi?

– Nie wiem, czy interesują się Wańkowiczem na Litwie czy Białorusi, w Polsce ma ustaloną pozycję klasyka, choć wśród młodzieży nie jest rozpoznawalnym nazwiskiem.

Czy można powiedzieć, że Wańkowicz w pewnym sensie zaprogramował Pani przyszłość? Na ile pozostaje on „żywy” w Pani obecnym życiu? Co jeszcze można zrobić dla jego pamięci?

– Nie wydaje mi się, by zaprogramował mi życie. Rok pracy z pisarzem, gdy miałam 24 lata, nauczył mnie na pewno dyscypliny pracy. Byłam „pracusiem z polonistyki”, miłość do książek wyrobił we mnie ojciec, wielki miłośnik historii. Po śmierci pisarza na Uniwersytecie Warszawskim obroniłam doktorat z twórczości Wańkowicza (zaczęłam u profesora Juliana Krzyżanowskiego, po jego śmierci przejęła naukową opiekę nad nią profesor Janina Kulczycka-Saloni).

Napisałam wiele książek, trzy z nich o Wańkowiczu.

Pokolenie młodych ludzi nie zna, niestety, jego twórczości. Może się to zmieni, pisarz wróci do lektur. Oby to nastąpiło.

Młodsze pokolenie kojarzy mnie z książkami na temat amerykańskich Indian czy poświęconymi losom Polaków – emigrantów z piętnem drugiej wojny, których spotkałam w Kanadzie i w Stanach Zjednoczonych. Jeszcze inni kojarzą mnie z książką o aktorce Ingrid Bergman (bliskiej kuzynce mojego męża), czy z książką o… kotach („Podróże z moją kotką”), która i w Polsce, i w Stanach, miała wznowienia.

Jakie ma Pani plany odnośnie Wańkowicza i jego spuścizny?

– Po śmierci pisarza nadzorowałam wydanie serii „Dzieł wybranych”, w wydawnictwie Prószyński i S-ka w latach 2009-2011 ukazała się 16-tomowa seria „Dzieł wszystkich”. Do każdego tomu (liczącego ponad pięćset stron) pisałam posłowia, zamawialiśmy wstępy. Po raz pierwszy np. ukazały się teksty poświęcone tematyce żydowskiej czy na temat Wołynia.

Co się stało z jego warszawskim domem? Czy jest na nim jakiś ślad, że mieszkał tam Wańkowicz?

– Pisarz mieszkał w nim niecały rok, nie skończona była np. budowa tarasów. Córka Wańkowicza, Marta Erdman, po jego śmierci przez kilka lat wynajmowała ten dom, potem sprzedała. Jakiś czas potem parterowy dom został rozbudowany. Nie ma tablicy, nie ma śladu, że mieszkał w nim wielki pisarz.

Na ile Pani pisarstwo jest kontynuacją metodologii mistrza?

– Mogę powiedzieć, że wiele zaczęło się od Wańkowicza, ale potem już poszło własną drogą i wysiłkiem (pisarz mi z nieba nie dyktuje książek…). Nie poruszam tematów, które byłyby kontynuacją tematyki Wańkowicza. Metodologia, jak Pani określa i o którą pyta, jest moja własna. Dzięki doktoratowi znam warsztat naukowy, w kilku moich książkach są przypisy, bibliografia.

Wańkowicz miał własny, charakterystyczny styl. Jego język, z bogatym kresowym słownictwem, kolorytem, jest jak mocne perfumy. Trudny do naśladowania czy kontynuacji. Mój styl jest wyciszony, unikam mocnych przymiotników, chcę, by czytelnik sam wyciągnął wnioski i się przejął. Nie pokazuję, gdzie ma to nastąpić.

Czy Pani emigracja związana była z Wańkowiczem?

– Nie wyemigrowałam z Polski i nie czuję się emigrantką. Wcześniej, przebywając na stypendium w Kanadzie, napisałam dwie książki na temat emigrantów. Ukazały się w języku angielskim (potem po polsku „Kanada, Kanada…”, „Senator Haidasz”). W grudniu 1981 roku zastał mnie tam stan wojenny i przedłużyłam pobyt do ponad dwóch lat. Polakom ofiarowano pobyt stały, ale nie zostałam w Toronto, wróciłam do Polski.

Kolejno dostałam kilka stypendiów amerykańskich, m.in. dwa razy Fulbrighta (i nagrodę). W Stanach napisałam książkę na temat współczesnej sytuacji amerykańskich Indian, „Otwarta rana Ameryki”. Ukazała się także po angielsku, sponsorowali ją Apacze, recenzowały pisma indiańskie. Wielu bohaterów swoich książek spotkałam w Kanadzie i w Stanach Zjednoczonych. Są o nich książki „Amerykanie z wyboru”, „Korzenie są polskie”. Kilka książek napisałam na temat losów Polaków, których biografie,  naznaczone drugą wojną światową, to nieraz wielkie dramaty. Są to książki „Kaja od Radosława”, „Dwór w Kraśnicy”, jak i „Lepszy dzień nie przyszedł już”, „Druga bitwa o Monte Cassino i inne opowieści”.

Poznałam swojego męża Normana i w 1990 roku zamieszkałam w Stanach – nie zrywając związków z Polską. Mam tu własne mieszkanie i regularnie w nim bywam (mieści  się w nim archiwum pisarza). Mam rodzinę, wydaję książki, mam kontakt z wydawcami, czytelnikami. Mieszkam i w Stanach, i w Polsce, w obu krajach wydaję książki, mają wznowienia. Zawsze Polska będzie mi najbliższa, to mój kraj i moje najdroższe miejsce na ziemi.

Spotkałyśmy się w Wilnie na Poetyckim Maju nad Wilią, poświęconym 125. rocznicy urodzin Melchiora Wańkowicza. Jak Pani ocenia inicjatywę uczczenia pamięci Melchiora Wańkowicza przez Romualda Mieczkowskiego? Jakie wrażenia wywiozła Pani z Litwy i z Wilna?

– Nikt inny poza Romualdem Mieczkowskim nie zwrócił uwagi na 125. rocznicę urodzin pisarza. Bardzo mnie to ujęło i z radością włączyłam się w tegoroczny „Maj nad Wilią”. Ślady Melchiora Wańkowicza znalazłam bardziej „w powietrzu” niż gdziekolwiek indziej. Pojechaliśmy w miejsce, gdzie być może leżał majątek Jodańce… Pola i łąki, sadzawka.

Wilno bardzo mnie zaciekawiło i ujęło swoim pięknem. Byłam pierwszy raz na Kresach, rozmawiałam z wieloma uczestnikami naszej wyprawy – szczególnie rozmowy z Polakami mieszkającymi na Litwie pozwoliły mi spojrzeć na kilka zagadnień z innej perspektywy.

 

Fot. ze zbiorów Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm