2. To ja uciekłam w Polskę i nie mam dokąd wrócić. Jesteś na obczyźnie – mówi Tolo. Miejsce, gdzie stał nasz kolejowy dom, już nie przypomina tego, gdzie od 19. wieku ktoś mieszkał. A nową dużą chatę mojej matki rozwaliła w ’39 niemiecka bomba. Jeszcze pamiętam nasz kolejowy dom i tamto podwórko z mnóstwem barwnie kwitnących ziół, z sadem, z winoroślą. I było tam łagodne niebo nad nami. I ten nasz związek z przyrodą, która w dolinie nad Świsłoczą była niezwykle piękna. Ten nasz zachwyt nad chmurą o kształcie gęsi czy daniem z plamy słońca na talerzu – jeszcze to pamiętam.
Pamiętam też paświścioły. My jich rabili z wiarbowaj haliny. I ŭsie dzieci świścieli. I ja ŭmieła zrabić paświścioła. Świścieli adnym hukam. Ważny byŭ huk, ni muzyka. Muzyku możno było mieć z dudki. Paświcioł ni dudaryŭ, bo ŭ jom ni było dyrak.
Kroŭ z burakoŭ. Na plitu skulś paŭzie kroŭ. Wyciraju, a jana pajaŭlajacca, paŭzie kaplami. Zdajecca – było czysto, taż wycirała, a jana znoŭ tam, dzie była, razchodzicca na boki, jak sztoś razlitaja. Niczoho tudy ni razliwała. Doŭho ni mahła paniać, skul heta biarecca. Kroŭ ni ciomanaja, a jak różowaja wada, ali ŭsio taki jak kroŭ. Patom hlażu ŭ wierch i baczu, szto z tarki kapaja heta kroŭ, bo ja tru buraki, a patom wieszaju tarku nad plitoju. Ali ż szczacialno myju tarku, a tut akazwajacca, sztoś dzieś ŭ tarcy astajecca kroŭ buraka, kab kapać i straszyć minie. Różowaja kroŭ trywożyła. Jeśli sztoś nizrazumiełaja, zahadliwaja dla naszaho mozhu, jon robicca trywożny – nas robić trywożnymi, Sam mozh heta robić, a ni rozum, i ni ujaŭleńnie. Abo mozh zmuszaja nasz rozum, kab paniaŭ, skul heta biarecca i szto heta takoja. Znaczyć, nasz mozh wiadzie nas abo da strachu, abo da śleżki, skul i szto heta takoja. Jak by ja ni wymyła majej tarki, różowaja kroŭ z jaje kapaja, i ŭsio.
Zło. Na BBC ahladaju film ab tom, skul biarecca zło, i zapisywaju słowy: psychopaci potrafią świetnie udawać dobrego przywódcę. Najwięcej ich w polityce, ale jeszcze więcej w biznesie na wysokich stanowiskach – dyrektorzy, prezesi. Kultura korporacyjna to świetna pożywka dla psychopatów, bo oni są mistrzami manipulacji i oszukają nawet psychiatrę, a cóż dopiero klienta czy kolegę po fachu. A my? Jesteśmy prawdziwi do bólu, jeśli nie godzimy się na bandycką korporacyjność i dopóki jesteśmy uczuleni na manipulację, czyli łgarstwo. Organicznie nie znosimy łgarzy i intuicyjnie czujemy, kto nie godzien zaufania, bo łże. Asymilacja do korporacyjności, czyli bycia nie sobą lecz oszustem, manipulatorem, jest patologią globalizacji.
Simenon. Na kanale Planete+ oglądam film o wybitnym pisarzu Simenonie. Jakiż pokrewny memu myśleniu! To odrębność i warsztat czynią pisarza, a nie modne bełkotanie frazesami. Powiedział coś poruszającego: gdyby nie życzliwość otoczenia dla jego młodzieńczych wybryków, stałby się bandytą. Podkreślił, że obecnie mały wybryk ucznia natychmiast powoduje wkraczanie policji, zakuwanie w kajdanki i wsadzanie za kraty. Jakże jestem wdzięczny tym ludziom, powiedział, którzy widzieli we mnie człowieka, a nie bandytę. Ja też jestem wdzięczna za to samo podobnym ludziom.
Jego zdanie o kobietach: jakże rzadko można spotkać prawdziwą kobietę, taką bez sztuczek i gierek, to znaczy kobietę człowieka. Miał szczęście. Takie kobiety spotykał w życiu. Takiej kobiety mężczyzna nie porzuca nigdy, choćby ona starzała się i robiła podobna do wiedźmy, bezzębnej, kulawej i ślepej. Takie prawdziwe były nasze kobiety. Nie świrowały religijnie, nie głupiały wobec rzeczywistości na starość. Wyjątki (plotkary, intrygantki i z namordnikiem kiepskiej marki „a ja niczoho ni znaju) podkreślały tę naszą regułę.
I Simenon to samo mówi o korporacjach, co Naomi: rządy nic nie mogą, bo korporacje rządzą ponad nimi. Chodzi o cyniczne, nieludzkie, biegle manipulacyjne miękorpy.
Antonioni. W swoich filmach, a najbardziej w „Zaćmieniu”, w genialny sposób fotografuje to co machinalnie widzi ludzkie oko, szczegół po drodze dokądś: liście jak koronki, konary jak smukłe mosty, poruszane wiatrem gęste falbany krzewów. Widzę tak samo, a czasem to samo – poruszane wiatrem łapy krzewów. Widzę malarsko to, co kto inny bierze za śmieć. Mam greckie spojrzenie. Widzę buźkę, złożoną z trzech kamyków. Widzę czerwoną różę na czarnej mokrej jezdni – w małej zielonkawej plamie z deszczu. Kiedy przechodzę, bo zapala się zielone, róża znika.
Styk judaizmu z greckością polegał na zderzeniu dwóch pytań – filozofia czy psalmy?, obraz czy słowo? Była o tym mowa na jednym z naukowych kanałów.
Sądzę, że styk ten dawno już przeobraził się w koegzystencję i wzajemne dopełnianie braków. Nie pytamy już, co ważniejsze, bo dobrze znamy własny brak. Tak? Chodzi o własny brak, a nie o wywyższanie się z powodu tego, co mamy. Obraz bez słowa nie istnieje, ale i słowo bez obrazu zamienia się w oderwany od życia bełkot, i to zbyt łatwo. Każde słowo może okazać się brednią w stosunku do tego, co widzieliśmy czy w tej chwili widzimy. Brednią stało się słowo w literaturze, aby tylko nie dotknąć obrazów z rzeczywistości.
A styk łacińskość-bizantyńskość? Lepiej nie mówić. Wyższość, wyższość łacińska. Durna. Poczucie wyższości jest durne. Nie znoszę megalomanów narodowych. Są tez megalomani religijni. Tych też nie znoszę.
Widzę skupisko czarnych i białych plam w powietrzu. Sroka się pstrzy. Plamy w szybkim ruchu. Zapstrzyło nimi w oku i już ich nie ma. Znikają w gęstej koronie wysokiego drzewa. Szczegół jak z Antonioniego.
Pewnego pochmurnego dnia towarzyszy mi cień. Nie dowierzam, wpatruję się. Tak jest. Z lewej strony mam go. Niby mój, a nie mój. Unosi się nad ziemią. Schylam głowę i on schyla, ale nieco inaczej. Przez chwilę myślę, że to moje nie-ciało albo strażnik zaświatów. I zaczynam się bać. Jednak przez chmury na pewno przebija się słońce i tworzy ten cień. Tak też myślę. Tylko dlaczego on taki samodzielny i nad ziemią? I jakby zwijał się w kłębek od czasu do czasu, i następnie ponownie prostował, to znaczy zaczyna się na przemian kłębić i prostować. Takie to lekkie, jak prawdziwa mgła, a takie mocne. Co to jest? Nawet w mżawkę. Obraz jak dla Antonioniego. W jego filmach, w tych czarno-białych, też mamy identyczną pochmurność, lekkie zamglenie obrazu. Opowiedziałabym mu o tym moim samodzielnym cieniu, gdyby żył i miał internetową stronę. Mało mam ludzi do rozmowy. Coraz mniej, bo wymierają. Wszędzie pełno bełkoczących. Taka zmiana.
Cień taki przy sobie w pochmurny dzień widziała matka. Nagle to sobie przypominam. Nasze matki zaczynamy kochać dopiero po ich śmierci. To ogromna miłość. Zawsze za późno. Zawsze docierają do nas ich słowa, ich opowieści, i to z całą mocą, dopiero po ich śmierci. I to po jakimś czasie, nie od razu. Drogie, kochane, obejmowane, noszone na rękach – za późno. Tylko w umyśle. Matce pyskowałam zawzięcie, od razu żałując w duchu. Tylko raz oberwałam po mordzie od matki za to durne pyskowanie. Nie wytrzymała.
Ktoś i coś. Jeśli ktoś lub coś (kultura) umiera, zamiera, kończy moc, to nie ma ratunku. Pojedyncze osoby będą czuły się strasznie w takim dramacie. Nie da się przedłużyć życia ani umierającej matce, ani kulturze czy narodowi. Taka agonia jest nieodwracalna.
Powyższy dramatyczny tekst wyśnił mi się nad ranem i wybudził.
Cywilizacje, które zaczęły umierać, tj. kończy się ich moc, słowo zamieniły w gadaninę, w niekończący się bełkot. Jeśli zamiast słowa mamy gadaninę, znaczy to, że cywilizacja upada.
Upadek danej cywilizacji, jak też kultury czy narodu, podtrzyma bardzo wielu rasistów i szowinistów, no i neofitów od ujednolicających nowostek, bo od dawna denerwowała ich dana odmienność, dany autentyk, dana prawdziwość, dane trwanie, dana mentalność, język, kultura, folklor. Szczególnie mocno widać to w naszym nowym wieku, który ujednolica wszystko i wszystkich, a słowa zamienia w gadaninę. Gadanina jest łatwa, więc przystanie na to bardzo wielu. Będą bełkotać w poczuciu ważności. I będą bełkotać przeciw każdej inności, gotowi uśmiercać ją. Tak giną kultury, cywilizacje narody.
Muzyka Romów wędruje w stronę estrady i dyskoteki. Taka zmiana. Już nie słucham. Tylko momentami przebije się żywy głos skrzypiec i dobry, autentyczny, mocny głos.
Jedynie Żydzi przywrócili do życia język i kulturę, bo mają Biblię Hebrajską – swoją duchową historię, opartą na własnej historycznej. Żaden chrześcijanin nie ma takiej Biblii. NT wrzuca chrześcijan w duchową krótką historię. To historyjka bez historii. Nie ma w niej wiekowych procesów, o których powiemy – to jest całkowicie nasze i jeśli porzucimy to, pożegnamy się z tożsamością raz na zawsze. Nie mamy Biblii Słowiańskiej. I Biblii Francuskiej nie ma. I Biblii Amerykańskiej nie ma. Grecy mają mitologię, ale ona jest już martwa. Mają filozofię starożytną, wciąż żywotną, ale nasz wiek to wiek miękorpów i pustej gadaniny, a więc będą ciągoty durnia, aby unicestwić filozofię jako taką. Nie mamy ani własnego wieloryba, ani własnego Jonasza w brzuchu własnego wieloryba. Nie przerobiliśmy własnej historii na strawę duchową, na naszą Księgę, która byłaby żywa na wieki wieków. Nie mamy dumnej ciągłości. Krótcy jesteśmy i podatni na ogłupiające nowostki. Martwa jest nasza mitologią. Martwe są boginie, rusałki i wszelkie duchy leśne, polne, wodne, obłoczne. Kaliś iszoŭ baj pa ścianie. Uże ni pojdzia. My pra jaho zabylisa. Dzieci horbiacca i durniejuć pry kamputarach.
Słowa Lyncha (z filmu o nim na Planete+): „Filadelfia wysysała radość”. Toteż reżyser stamtąd wyjechał. Są ojczyzny, systemy, rodziny, które wysysają radość.
Łatwość. Jak łatwo nacjonalizm, nazizm, szowinizm, rasizm mylony jest z patriotyzmem. Łatwo i szybko. W Europie, w USA. Wszędzie. Zwłaszcza neonazizm. Przeraża mnie jego rozwój w naszym nowym wieku. Przerażają mnie młodzi faceci, którzy drą się na ulicach w sposób szowinistyczny, rasistowski. Ach, jacy patrioci. I tak samo przerażają mnie młode baby, drące się po ulicach jak ci faceci. Szłam za grupką dzieci, które wyzywały się: „ty durny Żydzie”! I oplotkowywały jakiegoś kolegę, że to „przecież durny Żyd”. Innym razem przez całą długą ulicę jakaś młoda para bełkotała o jakiejś grze komputerowej. I on, i ona chwalili się przez tę długą ulicę liczba „ujebanych wrogów” w tej grze. I ona „ze dwustu ujebała”, i on tyle samo. Nijak nie mogłam ich wyprzedzić. W końcu skręciłam w przypadkowy zaułek, aby tylko już dalej ich nie wysłuchiwać. Byli tak męczący!.
Złe niebo nad nami. W życiu nie widziałam takiego nieba, jakie mamy w 2017. Rozeźlone, rozchełstane, nerwowe, z potwornymi czarnymi chmurami, które z różnych stron pędzą i zderzają się, wywołując suche burze z grzmotami. Niebo gniewa się na ludzi. Ma ich dość. Potwornienie nieba nad nami z pewnością wywołują głupie wojny, z mnóstwem wybuchających pocisków, z bombardowaniami, strzelaniną, próbami nuklearnymi tu i tam. Śni mi się ziemia, która ma oczy. One znajdują się we wgłębieniach, obłych, jakby w głębokich oczodołach, i ziemia patrzy tymi swoimi oczami na ludzi, i już nie może ich znieść, bo oni z butami wchodzą jej w te oczy. Depczą. Im się zdaje, że ona jest martwa. Oczy ziemi nie mają powiek.
Na starość człowieka nudzi wszystko, oprócz matki Ziemi. Nawet to rozzłoszczone niebo współgra z ludzkim strachem o dzień jutrzejszy, z ludzką niechęcią do nieludzkiego systemu, do bandytów w roli polityków.
Dwa cytaty. Przytaczam je z książki Bułhakowa „Puszkin”, a obie myśli wypowiada tam Żukowski: „Ach, ach! Jak on potrafi czerpać myśli ze swego wnętrza!”. Drugi cytat: „… nie świecił umysłu ostry blask…”
Ano. Obecnie nie świeci nam żaden umysł swoim blaskiem, bo obowiązuje gadanina i pisanina, retoryka durnego głównego nurtu, skąd usuwani są ludzie rozumni. I rozwija się nam nastrój prowojenny, że jakoby wojna rozwiązuje problem. Czyj? Bo na pewno nie mój. Żadnego z moich nie rozwiązujcie, nowi bandyci, przy pomocy waszej wojny. Niech nikt nie śmie rozbić tego, dopóki żyję. Mówię to w stronę głuchych. Oni udają głuchych. A kto obecnie czerpie myśli ze swego wnętrza? System pozbawił ludzi czasu na myślenie. A my jaszcze ŭczora dumali, jak prafiesary. Jaszcze świacili swajim bloskam swajej haławy. Dzie my takija siońnia?
Megalomana narodowa. Czym to jest, ta megalomania narodowa? A to jest to, że osoba patrzy oceniająco, w każdej sekundzie, jakby sama była nie wiadomo kim. Jakby była lepsza od tego, którego bez przerwy ocenia. Jakby sama była ideałem. Okropność. Taka baba nic nie ma do powiedzenia światu ani o świecie, ale ocenia z pozycji wyższości każdą myślącą kobietę i w ogóle każdą, która jest w pobliżu, bratową czy synową. A to nie tak podstawiła kubek, a to nie tak spojrzała, a to nie tak uczesała i w ogóle ma nie taki kolor oczu czy włosów. To nie jest osoba, która komentuje świat. To osoba, która dręczy bliskich. Za innowierczość też. Za pochodzenie też. Megaloman narodowy płci męskiej robi to samo. Stale ocenia i dręczy wszystkie kobiety, które nie tak postawiły kubek, nie tak się odezwały, i za to, że się w ogóle śmiały odezwać, no i obce są (rodziny mieszane). Megalomania narodowa to patriarchalizm i mizoginia obu płci. Doskonale rozwija się w rodzinach, a już szczególnie narodowościowo mieszanych.
Megalomania narodowa większości rozwija się w powyższy sposób wobec każdej mniejszości. Megalomańskie poczucie wyższości to jałowy stan duszy i nieustanne dręczenie otoczenia. Ojczyzna, nasycona megalomanami narodowymi wysysa radość – znowu przytaczam słowa Lyncha, modyfikując, słowo „Filadelfia” zamieniając na „ojczyzna”.
Zapominanie. Kant zauważył, że uczniowie tuż po wyjściu ze szkoły zapominają o chrześcijańskiej etyce, wbijanej im do głów przez katechetów i pędzą czynić przemoc. Ja zauważyłam, że chrześcijanie tuż po wyjściu ze świątyni zapominają o znaku pokoju, o Litanii Pokoju, i pędzą czynić przemoc. Co jest nie tak?
A to, że jedynie filozofowie, którzy stworzyli własny system etyczny, przestrzegają go, bo to jest ich własne chcenie. Filozof, nawołujący do pokoju, a sam nie będący nosicielem pokoju, natychmiast jest widziany jako podwójnie moralny, bo co innego głosi, a co innego robi, i jego filozofia upada. Po chrześcijanach, którzy udają uprzejmych, życzliwych, nie widać tego od razu, tej podwójnej moralności, ale już w polityce czy rodzinie jest to bardzo widoczne, już po wygłoszeniu pierwszego bełkotu, szowinistycznego czy mizoginicznego.
Lepszym człowiekiem pomogła mi się stać filozofia, na przykład Kant, a nie religia.
Miłość. Kocham białoruskość, jakakolwiek jest, z tym że alkoholicy to już nie Białorusini, tylko alkoholicy, zbędni i męczący. Każde zło wybija nas z nas i czyni źle widocznymi, źle postrzeganymi. To złe postrzeganie przenoszone jest na cały naród.