Tokary/Токары – Mateusz Stryczula

felietonisci-08
Mateusz Stryczula

– Chodźcie! Razem przejdziemy! W kupie siła!

– Wracaj! Chcesz mandat zarobić?

Scence, w której żona powstrzymywała przed ruszeniem przed siebie wyraźnie zdeterminowanego i chętnego zobaczyć białoruską stronę męża towarzyszyło jeszcze kilka osób. Wszyscy patrzyli ciekawie na oświetlone jasnymi promieniami łąki i ledwo widoczną z tak daleka budkę białoruskich pograniczników. Staliśmy pośród wysokiej trawy na skraju świata. Bo trudno o inne odczucia w uroczysku Koterka w gminie Mielnik. Większość przybyłych spakowała się niemal równo z ostatnimi słowami batiuszki do samochodów i szybko pojechała do siebie. Do swego świata, swoichdomów i obiadów – do codzienności. Nie wszyscy jednak. Wśród miejscowych, ale też i przyjezdnych z miejsc odleglejszych niż najbliższe wsie (np. z Hajnówki), którzy zostali, dało się odczuć pewnego rodzaju niepewność: otworzą, czy nie otworzą? A może jednak? Przecież kiedyś otworzyli, to dlaczego nie mogą i dziś? Choć na moment!

strZaraz za stojącą w gęstym lesie niebieską cerkwią w tym przepięknym miejscu zaczyna się utwardzona droga, odgrodzona szlabanem z napisem „Rzeczypospolita Polska. Granica Państwa”. Widać, że parę osób zlekceważyło go i korzystajac z braku drutu kolczastego (którego akurat tu nie położono) przeszło na ziemię niczyją i spacerowym krokiem zmierzało pod wspomniane budki, za którymi już jak na wyciągnięcie ręki państwo Aleksandra Łukaszenki. Ciekawscy mogli liczyć się z mandatem, acz zważywszy na dzień świąteczny, a był to trzeci dzień po Świętej Trójcy, pracownicy Służby Granicznej RP podjeżdżali jedynie do niefrasobliwych spacerowiczów wojskowym samochodem terenowym, informując o przewidzianych za takie wtargnięcie poza granice kraju mandatach, po czym owi, sprowadzeni do pionu przez grożące palcem ramię praworządności, w pośpiechu odchodzili za właściwą stronę szlabanu jak niepyszni.
– Z tego co wiem, granicę otwierali w 1990, 1996, 1997, a nawet podobno jeszcze w 2001. Ale już od dawna nie – odpowiedział na moje pytanie młody pogranicznik, przejęty swą rolą nieco bardziej od starszego stopniem i stażem towarzysza, na którego twarzy malowało się jedynie znudzenie.
– Nie ma dziś żadnej procesji do cerkwi, ani na cmentarz. Gdyby coś takiego się działo, to szlaban byłby po prostu podniesiony. Proszę wrócić na teren, który nie jest pasem granicznym – dodał, nie pozostawiąjąc złudzeń właśnie ten drugi.
Lata 1945-48 to ostatnie korekty granicy PRL i ZSRR. Józef Stalin – główny decydent – zdążył już określić, jak mniej więcej powinna biegnąć granica między państwami, ale diabeł (jak zawsze) tkwił w szczegółach. Nieświadomi specjalnie, jakie ustalenia zapadły na górze, mieszkańcy obecnych, zachodnich rubieży dzisiejszej Republiki Białoruś i wschodnich kresów RP musieli liczyć się z tym, że metodycznie, słupek za słupkiem, pole za polem, dojdzie do wytyczenia zupełnie nowej w całej historii regionu granicy. I doszło. W 1948 r. klamka zapadła już ostatecznie, skutkiem czego prawosławna parafia w Tokarach została pozbawiona swojej cerkwi, gdyż druga część wsi wraz z cmentarzem stała się częścią Białoruskiej SRR. Bratniość narodów komunistycznych nie przeszkadzała zamurować tej nowo powstałej granicy na tyle szczelnie, że nie było mowy o jej przekraczaniu i to nawet gdy rzecz tyczyła się braci, z których jeden został w Polsce Ludowej, a dla drugiego stolicą stała się Moskwa, względnie Mińsk. Był jednak moment niezwykły. W czerwcu 1990 r., na fali gorbaczowskiego rozprężenia i potrzeby nowego otwarcia we wzajemnych stosunkach, pozwolono by mieszkańcy rozdzielonej wsi mogli odbyć pierwszy od 1948 r. kresny chod. Wszyscy. Bez patrzenia w dowody i paszporty. Ten jeden dzień stał się świętem całej wsi.
s24 lata później, w tym samym miejscu, w czasie liturgii, ludzie przed cerkwią prócz uczestnictwa w modlitwie zajęci byli tym, co zwykle cechuje tego typu okazje – pochłanianiem obwarzanków albo lodów z obwoźnego sklepiku, przyglądaniem się kolorowym straganom z mieniącą się na nich doprawdy straszną tandetą dla dzieci, albo rozmowami na ławeczkach, między którymi latały jak w ukropie nieliczne maluchy, dzierżące plastikowe karabiny czy paletki „made in China”. Nie brakowało również i tych, którzy popijali cudowną wodę z przycerkiewnej studni. Z tego wszystkiego najciekawszy wydał mi się pomysł, by przysiąść się do trójki starszych panów w białych koszulach i długich spodniach, którzy twardo howoryli między sobą po swojomu, choć dookoła dominował polski. Chciałem się dowiedzieć, czy żyją w nich wciąż wspomnienia o tamtym pamiętnym dniu i w ogóle o tych Tokarach, których nazwę pisze się dziś cyrylicą.

– Jak hraniciu odczyniali, to i ja perejszow. Na dowód osobisty puskali wsiech i mało szto baczyli. Ja miew sprawu w Berestie to czom miaw ne wykorystati nachody?

– najstarszy ze wspomnianej trójki starszych panów z ławeczki siedział podparty drewnianią laseczką, a jego oczy śmiały się młodzieńczym blaskiem, mimo z okładem 82 lat. Dziś przyjechał samochodem rodziny, a sam urodził się i mieszka w Mutnej – wiosce oddzielonej od Tokarów i Koterki gęstym lasem.
Znajete. Szto budu w chati siedieti? Lepi na takuju imprezu pryjechati i spotkatiś, pohoworyti – rozumiem go. Zamknięcie granicy polsko-białoruskiej na dobre (a raczej na złe) we wspominanym również przez moich rozmówców roku 1948 zaowocowało zerwaniem wielu dawnych przyjaźni i wyjałowieniem kolorytu całej okolicy. Trzeba było nauczyć się żyć jakby ta druga strona nigdy wcześniej nie istniała, a kątek ten stał się strasznie wyizolowany w nowej Polsce. Trzeba było zapomnieć, po to by rana łatwiej się zabliźniła. A porównanie to jest tym bardziej na miejscu, że tak jak podzielone żyły i komórki potrzebują czasu na zasklepienie, tak i wspólnoty ludzkie również są takim powiązanym swym własnym mikroświatem, żywym, czującym organizmem. Z polnymi dróżkami jak żyłami, a ludźmi jak krwinkami, które poprzez nie przepływają. Ale nie było łatwo zapomnieć. Spytałem więc, czy staruszek chciałby pojechać na drugą stronę, czy myśli, że jeszcze kiedyś otworzą ją choć na jeden dzień, tak jak w 1990 r.
– A szto ja budu dumati. Jak odczyniut to dobre, pewno…a jak nie to szto zrobisz?
On sam, pochodząc z niepodzielonej wsi, uniknął dramatu wielu rodzin z samych Tokarów, ale dodał, wyraźnie się ciesząc, iż kogoś interesuje jeszcze ta sprawa, że jego kuzyni żyją dziś w okolicy Wysokiego i Brześcia.
– Ja baczuś z jimi czasom. Wizy wyroblajut w konsulati i pryjiżżajut, ale dla nas wiza skupa.
– Bulsz czym 30 euro treba! – dodaje sąsiad.
Na pytanie, jak widzi pamięć rozdzielonych potomków w kwestii ich korzeni, podziela sceptycyzm mój i wielu innych:

Ja dumaju, szto ne budut pometati. Wsio skuńczyłoś. Jakby to braty bylib – o, to pewno szto tak, szto ne zabudut. Ale wnukow wże ne interesuje skul ich diedy. I ne budut znati…

Trudno nie przyznać racji, bo też pamięć o przodkach nie jest w dzisiejszych czasach już nigdzie w rozwiniętym świecie aż tak silna jak dawniej. Czemu? Bo nie jest praktyczna. Nie daje pieniędzy. W dzisiejszym zabieganiu i braku dawnych, intensywniejszych kontaktów międzypokoleniowych wiedza o rodzinie kończy się na dziadku albo pradziadku, zaś ich poprzednicy toną w mroku dziejów, rozpływają się na tyle, że nikogo poza ich bezpośrednimi potomkami nie interesuje ani jak się nazywali, ani gdzie mieszkali i czy ich wybory były w jakimś stopniu znaczące dla losu ich następców. A przecież ile takich przypadkowych, bądź nawet i nieprzypadkowych, decyzji określiło byt setek osób na długie dziesiątki lat! Pójście w prymy, albo zawierucha wojenna układa losy coraz większej grupy osób i tak jak drzewo genealogiczne rozrasta się setkami rozgałęzień ku górze, tak też jedno posunięcie naszego pradziadka wywołuje całą lawinę zależnych od właśnie tego faktu wydarzeń. Tak też i zadziałał spadający na Tokary niczym ostry nóż odprysk wielkiej, jałtańskiej polityki.

Tego dnia odwiedziłem również samą wieś Tokary, której parafialną cerkwią stała się od wojny właśnie ta w Koterce. Katolickie krzyże, a nawet i papieska flaga przy jednym z domów sasiadują z krzyżami prawosławnymi, ale bez względu na wyznanie nad wszystkim unosi się atmosfera wymierania – nie będę się jednak rozwodzić nad tym, co dla każdego uważnego obserwatora sytuacji na podlaskiej wsi jest faktem i wiele już o tym powiedziano. Przy rozwidleniu dróg asfaltówka skręcała ku górze, zaś ja kontynuowałem nieśpieszny marsz ubitą ziemią ku ostatnim chatom we wsi. Koniec polskich Tokarów jest doprawdy dziwaczny. Jako żywo przypomniał mi moją wizytę w Bobrówce (Bobrywce) w gminie Czeremcha z października 2012, kiedy to starszy gospodarz wskazał ręką na otaczające jego dom łąki (już na Białorusi) mówiąc: – Tam pered wujnoju mij bat’ko miew swoji łuhi. Tutaj łąk nie ma, ale jest taki sam biednie wyglądający drut, a raczej drucik kolczasty, pas ziemi, trochę wysokiej trawy i posadzone przez Sowietów drzewa, które miały zasłonić chociażby wspomnienie po białoruskich Tokarach. I przed kim to? Przed kim ten drut? Przed ledwo chodzącymi staruszkami? Granica Unii Europejskiej to i musi być szczelna – tak brzmi racjonalna odpowiedź w mojej własnej głowie, ale i tak śmieję się z niej w tym miejscu. No i faktycznie jest to na tyle skuteczne, że coraz mniej pytanych osób przejmuje się samym faktem istnienia owej granicy. Zagadnięty przeze mnie 85-letni pan w szarej cylistówce, mieszkający w domu w tym nacichszym z cichych zakątków Tokarów, przyzał, że on sam jest katolikiem, ale pamięta wszystkich z tamtej strony z imienia i nazwiska. Otwarcia granicy, choćby na krótko, jednak nie oczekuje. Wspomina, że nie musiał znikąd przechodzić, bo też miał szczęście urodzić się po tej stronie wsi, która tuż po wojnie przeznaczona została właśnie dla katolików, ale zna i tych, co nie uniknęli przenosin. Ot taka to była właśnie wtedy idea: swoi do swoich, a tamci do tamtych. Katolicy (ergo Polacy wg władz) w Polsce, a prawosławni (ergo Białorusini) tam. Po co, skoro komunizm zakładał internacjonalizm i gdzie tu jakaś głębsza logika? Odpowiedź na to pytanie zostawiam teoretykom, praktykom i badaczom komunizmu.
– A ilu tu katolików?
– Mało! (tu śmiech) I jednych, i drugich mało. Tamta chata – pusta. Tamta o, dalej, też pusta. Wszystkich nas tu mało, panie…
Korzystając ze święta i pięknego dnia zauważyłem, że niektórych mieszkańców wioski odwiedziły ich rodziny. Zapewne mieszkające już od dawna w związku z pracą w miastach. Zaszedłem na jedno z podwórek, gdzie przywitały mnie dwa pieski, które jak to wiele innych spośród spotykanych przeze mnie na Podlasiu, mimo poszczekiwania, merdając ogonami, niespecjalnie przejęły się tym, że kroczę przez ogródek i podchodzę aż do drzwi. Wpadła mi wtedy do głowy myśl, że katolickie wioski (np. Sokólszczyzny) dziwnym trafem są takich psiaków pełne, zaś prawosławne jakoś niespecjalnie… Na podwórku krzątała się staruszka, a wraz z nią z domu wyszli również państwo w średnim wieku, którzy byli na tyle uprzejmi, iż mimo przerwania rodzinnego spotkania pozwolili mi na zadanie paru pytań.
– Tak. Dawno to już było jak była otwarta granica i nie pamiętam dokładnie, którego roku, ale oczywiście, że pamiętamy. To były tysiące ludzi. Tysiące! Wie Pan, że jak tamci dochodzili już do cerkwi, to ostatni jeszcze nie przeszli szlabanu – wspominał wysoki, lekko siwiejący mężczyzna.
– Ja pamiętam jak tata niósł mnie na barana – dodała sympatyczna i częstująca mnie świątecznym kurczakiem żona.
Oparta o laskę staruszka również ożywiła się na wspomnienie tego dnia.

– Jak my buli na druhuj storonie, to mnie ślozy o tak-o litieli. Stulko naroda buło tohdy!
– A wy pewno pomnite dobre jak hranici wohle ne buło, tak?
– Ooo tak. Pometaju jak z diwczyniatami my hulali. Wite znajete szo sztyry diwczyny chodyły w nas z procesjoju so światym obrazom ja wże ne pomniu jakim….maty Bożuj chiba…a koły nasza cerkow zostałasia w Rosiji to my chotieli kob pereniesty swiaty obraz nazad do nas (do Koterki). Prosyły, prosyły ale każut ne dast’sia….zaczynienia hranicia i wsio…I bat’ko toże tam leżyt na mogiłkach. Pomnik maje…
– A pani zsiul?
– Ja w Klukowycz wrodyłasia, ale w situj biloji murowancy o tam, to żyw taki mużyk szto pochodyw z tamtych Tokarow. Ale pomer wże.

11 Comments

Comments are closed.