Tundra (cz. 11)

11. – Tam jest fińska wieś – rzekł, wskazując ręką na wschód – ona będzie…

Uderzył się ręką w piersi.

Zrozumiałem go. Chciał powiedzieć: „nasza”.

Siedliśmy do łodzi i odpłynęliśmy. Kurtka skórzana bardzo mi się przydała. Dął silny wiatr połączony z deszczem.

Chociaż byliśmy jeszcze w samym końcu zatoki, lecz fale już zaczęły rzucać łodzią.

Z wdzięcznością patrzyłem na tych ludzi, którzy w taką pogodę puścili się na morze, na poszukiwanie mojej żony.

Posuwaliśmy się na zachód, trzymając się brzegu, nie spuszczając go z oczu. Patrząc na te urwiska skalne, wznoszące się nad morzem, nie mogłem pojąć, w jaki sposób tutaj, błądząc w nocy, uniknąłem złamania sobie karku. Nawet teraz przy świetle dziennym wydawały mi się nie do przebycia.

Płynęliśmy z górą godzinę, gdy wtem poznałem miejsce naszego przystanku. Na wzgórzu stał szałas. Lecz czy znajduje się jeszcze w nim ona?

Z gorączkową niecierpliwością oczekiwałem przybicia łódki do brzegu. Pierwszy wyskoczyłem na brzeg.

Otworzyłem drzwi szałasu i ujrzałem ją. Leżała na pryczy, przykryta kocem, w tej pozie, w jakiej ją wczoraj pozostawiłem.

– Ludzie! Znalazłem ludzi! – zawołałem zamiast powitania.

– Nareszcie – odpowiedziała.

Uściskaliśmy się pełni radości.

– Jak ty jesteś ubrany! – zauważyła.

– Ubrali mnie rybacy.

Weszli rybacy. Żona powitała ich radosnym uśmiechem.

Rybak, mówiący po rosyjsku, zaczął rozładowywać swój plecak.

– Hala, to dla ciebie – zakomunikowałem.

Lecz jakież było skonfudowanie Fina, gdy zamiast jedzenia wyciągnął… buty.

Biedak poczerwieniał ze wstydu.

Oboje z żoną zaczęliśmy się głośno śmiać. Ten śmiech podziałał na niego uspokajająco i również się uśmiechnął. Wesołość ogarnęła i resztę rybaków.

– To nic – rzekła żona po rosyjsku – przynajmniej prędzej pójdziemy do was, nie zatrzymując się tutaj.

Z tymi słowami z trudem podniosła się ze swego posłania i usiadła na pryczy.

Na widok tego wysiłku znów ogarnął mnie niepokój o jej zdrowie.

– Hala! Czy jadłaś cokolwiek? Czy ugotowałaś sobie kuropatwę?

– Nie, nie gotowałam.

– Czy piłaś chociażby wodę?

– Nie. Przez cały czas leżałam. Raz tylko usiłowałam wyjść stąd…

Moje wczorajsze obawy o stan jej zdrowia znalazły potwierdzenie – brakło jej sił, by podejść do strumienia i napić się wody.

– Cóżeś wczoraj myślała, gdym nie wracał?

– Zdecydowana byłam czekać przez cały dzień dzisiejszy, a gdybyś nie powrócił, poszłabym na zachód w poszukiwaniu ludzi. Myślałabym, żeś złamał nogę, runął ze skały…

Spojrzałem z powątpiewaniem, lecz zresztą któż wie, do czego zdolny jest człowiek w chwili rozpaczy. W istocie, mogłaby, goniąc resztkami sił, skierować się na zachód… Cóż wtedy?…

Byłem nad wyraz zadowolony, że wczoraj skręciłem z powrotem. Dzięki temu znalazłem ludzi i odszukałem ją. Koniec naszych męczarni. Już śmierć na bezludziu nie zagląda nam w oczy. Jesteśmy już nie sami. Dookoła nas stoją ludzie gotowi przyjść z pomocą. Śmieją się, cieszą się z nami naszą radością. Jakież to szczęście.

Nie tracąc czasu, spakowaliśmy swe plecaki. Gdy czynność ta była ukończona, podniosłem z pryczy wełniany koc.

Rybacy byli na tyle uprzejmi, iż nie dali nam nieść plecaków.

Wciąż dął przejmujący do kości nord-ost.

Ulokowawszy się w łódce, Hala owinęła się obydwoma kocami. Popłynęliśmy z powrotem.

„Kurier Wileński” nr 161, 15.06.1938 r., s. 6

 

W drodze rozpoczęły się jeszcze bardziej szczegółowe wypytywania. Na nasze słowa i opowiadania, rybacy kiwali głowami. Następnie spytano, czy byłem członkiem partii? Gdy otrzymali odpowiedź twierdzącą, roześmiali się ironicznie.

– Czy macie kogoś z ludzi bliskich tu na zachodzie? – spytali.

Po otrzymaniu odpowiedzi twierdzącej – wyrazili zadowolenie.

– O, to dobrze… Gorzej jest tym, którzy nikogo nie mają…

Rozmawiając, o godz. 9 rano podpłynęliśmy do chaty rybackiej.

Żona wysiadła pierwsza i skierowała swe kroki ku chacie. Idąc, słaniała się jak pijana. Widząc to, wziąłem ją pod ramie. Z drugiej strony uczynił to samo jeden z rybaków. W ten sposób przebyliśmy przestrzeń, oddzielającą nas od morza do chaty, około pięćdziesięciu kroków. O własnych siłach nie dowlokłaby się. Przez 42 godziny była bez pożywienia i bez wody.

W chacie oczekiwał już na nas nakryty stół, na którym stała kawa. Ujrzawszy biały obrus na stole, przypomniałem sobie, żem jeszcze się nie mył. Uczyniliśmy to pośpiesznie. Usiedliśmy przy stole. Podczas śniadania, które dla mnie było powtórnym, dla Hali zaś pierwszym, znów zasypywano nas pytaniami. Pytano nas o zarobki w ZSRR, o ceny. Gdyśmy zakomunikowali im, że zarobki wykwalifikowanego robotnika wynoszą tam 180-200-250 rubli, a kilo chleba na kartki kosztuje 60-70 kopiejek, kilo mięsa 15 rubli, kilo masła 30 rb., buty 100, ubranie 250 – 500 rb., a kilo cukru 13 – byli zdumieni.

– Bierzcie więcej cukru – zapraszano nas. – U nas cukier jest tani. To was wzmocni.

I wrzucałem do szklanki z kawą bez ceregieli kawałek po kawałku, delektując się słodkim, gorącym, aromatycznym napojem.

Było tutaj ciepło, zacisznie, przytulnie, podczas gdy na dworze szalała wichura i deszcz dzwonił o szyby. Byliśmy pod dachem, w cieple, syci, wśród swoich.

Niech tam się wścieka burza i nasi wrogowie.

Po śniadaniu rybacy ułożyli mnie do snu. Żona nie chciała spocząć i zajęła się gospodarstwem. Uprzątała ze stołu, myła naczynia, jak prawdziwa gospodyni tej chaty. Rybacy z uśmiechem pobłażliwości przyglądali się tym czynnościom. Lecz gdy chciała przystąpić do przygotowania kuropatwy, mówiący po rosyjsku rybak wtrącił:

– Nie bójcie się – rzekł – was nakarmią…

– Wiem o tym – odparła – lecz to dla was.

Zmęczenie nieludzkie i obecny błogi spokój dokonały swego – zasnąłem.

W południe zbudzono mnie.

– Siadajcie do stołu – zapraszał mnie jeden z rybaków. – Zaraz w drogę…

Na stole był przygotowany obiad ze świeżej ryby z kartoflami. Na deser podano konfitury z jagód i białą kawę.

– Czy stale tu mieszkacie? – spytałem.

– Nie – odpowiedziano mi – tylko od czasu do czasu przyjeżdżamy tutaj.

– A więc mogłem was tutaj nie zastać?

– Tak – odpowiedziano.

Mrowie przebiegło mi po skórze.

Rozejrzałem się po izbie. Stały tutaj stoły, taborety, podłoga była z desek, piec z czerwonej solidnej cegły, czyste łóżka, firaneczki w oknach. Wszędzie widać było ład, porządek i dostatek, a kobiety nie było.

„Kurier Wileński” nr 162, 16.06.1938 r., s. 6

 

I przypomniałem sobie izbę po tamtej stronie granicy, gdzie ludzie mieszkali stale, a gdzie zamiast ceglanego pieca był tylko piecyk żelazny, gdzie, pomimo obecności kobiet, nie było nawet śladu firanek.

Wtem wszedł rybak, mówiący trochę po angielsku.

– Czas w drogę – oświadczył. – Statek niebawem odjedzie…

Zacząłem się przebierać. Ubranie moje było już suche.

Gdyśmy już było gotowi, spytałem:

– Kto tu jest starszy?

Wskazano mi na „Anglika”.

– Cóżeśmy wam winni za poczęstunek? – spytałem. – My mamy pieniądze i możemy zapłacić.

– Nothing – odparł zapytany.

Żadne perswazje nie pomogły – nie chciano przyjąć od nas pieniędzy.

Wówczas spytałem o nazwiska, by wiedzieć komu mamy być wdzięczni za tę gościnność niezwykłą i pomoc bezinteresowną. Ta prośba nasza została z chęcią wykonana. Na kartce papieru zapisaliśmy cztery nazwiska: O. Kovero, Kolle Hakkiner, A. Vainiarpaa i F. Ukkola.

Teraz, gdy się skończyła nasz włóczęga, nie mogę nie wspomnieć z najgłębszą wdzięcznością tych ludzi, gotowych do okazania wszelkich usług swym bliźnim, spotkanym w życiu po raz pierwszy. Nigdy w życiu nie potkałem takiej solidarności ludzkiej, takiej gotowości do okazania bezinteresownie pomocy. Słyszałem kiedyś wiele o gościnności i uprzejmości Finów, lecz to, czego doświadczyłem, przeszło moje oczekiwania. Wspomnienie tych chwil pozostanie jednym z najjaśniejszych wspomnień mego życia.

Pożegnawszy się z rybakami, weszliśmy wszyscy do łódki i popłynęliśmy na wschód w koniec zatoki. Na zakręcie brzegu ujrzeliśmy statek, ten sam, który widziałem onegdaj z góry, do którego wyciągałem ręce z wołaniem, a który mnie nie zauważył. W pobliżu brzegu wznosił się jakiś budynek. Był to dom straży pogranicznej, jak nas poinformowano.

Łódź dotarła do statku. Gdyśmy już byli na pokładzie spytałem kapitana:

– Ile mam zapłacić za bilet?

– Nothing. You are arested.

Uśmiechnąłem się.

Kapitan spojrzał na mnie ze zdziwieniem i – przypuszczając, że go nie rozumiem – powtórzył znacząco a dobitnie:

– You are arested!

Uśmiechnąłem się jeszcze szerzej i dobroduszniej. Widząc mój uśmiech, kapitan wyzbył się swej powagi i uśmiechnął się również.

– Zaraz odprowadzę was do waszej kajuty – rzekł po angielsku i wydał jakieś zarządzenie stojącemu w pobliżu marynarzowi.

Pożegnaliśmy się z rybakami, ściskając ich dłonie i dziękując za pomoc. Oni żegnali nas również serdecznie.

Po czym ruszyliśmy za majtkiem do przeznaczonej dla nas kajuty, gdzie stały miękkie meble, na stole leżały książki i tygodniki.

Za chwilę zaczęły warczeć motory. Pełni radości i nadziei płynęliśmy na zachód, wśród pustynnych i skalistych brzegów, na których dziś jeszcze zaznałem tyle rozpaczy, radości i szczęścia.

Płynęliśmy ku nowym brzegom…

EPILOG

„Uciekliśmy. Petsamo. Finlandia. Ratujcie dziecko” – telegrafowaliśmy natychmiast do rodziny w Polsce.

Niezwłocznie wszczęła rodzina przez Czerwony Krzyż starania, by zabrać Jureczka do siebie.

Lecz niestety. Władze sowieckie odpowiedziały rodzinie, iż miesiąc po naszej ucieczce z Moskwy, 5 lipca, umarł.

Pomimo gotowości władz do wystawienia aktu zgonu, trudno mi było w to uwierzyć. Któż zbadał podłości sowieckich przepastne krainy?!

Być może żyjesz jeszcze, mój synu, i śpiewasz ludziom w pociągach podmiejskich:

„Na mogiłkę moją

Nikt tam nie przyjdzie,

Tylko słowik wczesną wiosną

Piosnkę swą zaśpiewa”

– jak śpiewają dzieci bezdomne, żebrząc o kawałek chleba.

*   *   *

Tegoż dnia, gdy przybyliśmy do portu Petsamo, chowano tam profesora uniwersytetu kijowskiego, Ukraińca Wieliczko. Zaledwie kilka kilometrów od miasta znaleziono go w tundrze finlandzkiej już nieżywego.

Tą samą drogą co my i w tymże samym czasie uciekał przez tundrę do Finlandii, lecz u samej prawie mety z głodu i wycieńczenia opuściły go siły i zginął śmiercią odważnych. Do ostatniej chwili swojej nie tracił przytomności. By dać znak o sobie chociażby zza grobu, by uchronić dokumenty swoje od zniszczenia przez deszcz i rozkład własnego ciała, położył je sobie pod głowę.

Cześć pamięci Twojej, nieznany mi, lecz bliski towarzyszu podróży! Wolałeś śmierć, niż życie w niewoli.

KONIEC

 Leon Moenke

„Kurier Wileński” nr 165, 18.06.1938 r., s. 5

1 Comment

  • xrMZzX pretty useful material, overall I feel this is worth a bookmark, thanks

Comments are closed.