Opowiadanie
1. Najpierw dał się słyszeć szelest. U jednych łachmanów, u innych drogiego sukna. Odgłos na granicy słyszalności, więc najłatwiejszy do zagłuszenia. Już po chwili został zupełnie starty brzdękiem liczonych monet. To zyski z wczorajszego utargu. U jednych liczenia niewiele, tyle co palców na jednej ręce, u drugich wyższa matematyka. Od okna do okna brzdęk-brzdęk, brzdęk-brzdęk i do sakiewki. Najbezpieczniej, bo kieszeń dziurawa i niepewna. Pora wstawać. Skrzypienie drzwi, skrzypienie belek, przerywane porannym krzątaniem się żon celników, kupców, możnych. Potem ze szczękiem nakładanej zbroi do muzyki miasta dołączali się wojowie, dla których było ono tylko przystankiem w bitewnej drodze. Śpiący najdłużej, bo też najbardziej zmęczeni. Wstawali pasterze, „mużyki”, i ich rozczochrane dzieci. Do tego wszystkiego dochodziło rżenie koni, gdakanie kur, beczenie owiec.
Tak to ulice Drohiczyna wypełnił coraz donośniejszy gwar. Im bliżej południa, tym żywsze i żwawsze stawało się całe miasto. Apogeum szum ów znajdował rzecz oczywista w najludniejszych skupiskach. Przeważnie w targach nad zwierzęcymi skórami czy w przekrzykiwaniu handlarzy i celników, pobierających opłaty na rzece. Miarowy puls tego żywego organizmu władał każdym elementem grodu, by towarzyszyć mu wedle stałego rytmu. Podług naturalnego mierzenie czasu kończył się zazwyczaj, gdy słońce zatapiało swą czerwoną kulę w Bugu.
Wszystko co młody grotnik Sawko – świeża cząstka tego organizmu – widział, odkąd przybył do miasta, było fascynujące. Co dnia przyprawiało o zawrót głowy i pociągało. Nie dziwmy się jednak, bo też cóż to za porównanie z ciszą prowincji. Po prostocie rodzinnych stron, wspomnieniu lichej chatki, a potem tułaczki gdzieś wśród ziem ruskich, zetknął się z naprawdę wielkim, acz tajemniczym, światem. Tu pojawiło się kolejne nocne marzenie – o pełnej sakiewce. On też wstawał już wraz z całym miastem i otrzepywał niedbale odzież, jedyną, z osiadłego przez noc kurzu. Dobytku niemal nie miał, bo też co mógł zabrać, czego pilnować? Mijali go smagli arabscy kupcy w turbanach z misami pełnymi dirhemów oraz brodaci, a przy tym zazwyczaj solidnie umorusani po wczorajszej wieczerzy, rycerze. Szedł tak po ubitej glinie bosymi, brudnymi stopami, przyglądając się drogim wazom z przedstawieniami rybaków bądź cieśli. Mijał zakłady kowali i złotników. Miał owego dnia tak dobry humor, że nawet nie spostrzegł, gdy jego miarowy krok przemienił się w lekkie, radosne podskakiwanie. Jeszcze tylko przeprawa przez rzekę i czekał już na codzienne zadania pod okiem mistrza.
– Sawko, druh moj!
– Witaju, dorohi pane Dymitru!
– Wyspałsia?
– Trochu twerdo mnie było, no ja ne diewka, sztob płakati.
– Sołomy tobie pryniesu k wieczeru.
– Spasit was Boh…
– Tedy siadaj tymczasom, szto b kaszy zjesti…
Siwiejący już mocno Dymitr, mieszkaniec Drohiczyna i przy tym po prostu dobry, uczynny człowiek, potrzebował następcy. Kogoś, kto byłby przy nim na stare lata, kogo mógłby przyuczyć grotnictwa jak syna, którego się nie doczekał. Dlatego gdy Sawko zjawił się wraz ze zwyczajowo zaglądającymi tu przybyszami i szukał pomocy, od razu mu ją zaoferował. Był chory. Wiedział o tym, ale nikt nie potrafił mu pomóc, upuszczanie krwi nic nie dawało. Tym bardziej więc cieszył się, że Bóg ich zetknął. Choć znali się tak krótko, zdążyła się już wytworzyć między nimi nadzwyczaj dobra relacja. Spragniony ojcostwa mistrz chciał pozostawić po sobie choć taki ślad.
A Sawko? Od dziecka miał dryg do czego innego niż pasanie bydła. Gdy tylko pojawiła się możliwość opuszczenia wraz z kierującymi się na zachód jeźdźcami rodzinnych stron, nie zawahał się. Był sam, więc na co mógł liczyć, jak nie na łut szczęścia? A gdzież on – dziecko biednego pasterza – widział kiedy srebrne monety? Tu ich dźwięki rozbrzmiewały co dzień i dawały nadzieję. Może miasto zapewni mu lepsze życie, skoro to, którego zaznał do tej pory, było pełne strachu. Choć miał ledwie kilkanaście lat, przeżył aż nadto złego. W owym czasie wojska maszerowały przez ruskie ziemie właściwie nieprzerwanie. Widok zbroi i oręża rodził niepokój, ilekroć ktoś taki zbliżał się do wsi. Chrześcijanie nie spodziewali się mimo to aż takiej pożogi. Mieszkańcy jego wsi bardziej bali się pogan z północy, mówiących w niezrozumiałym języku, a nade wszystko okrutnych najeźdźców, prosto z piekła, o skośnych oczach i żółtawej skórze. Dusił w sobie związane z nimi wspomnienia. Ci grozili całemu światu, wierzącemu w jedynego Isusa Chrysta. Wzdragał się na samą myśl o powtórnym z nimi spotkaniu. W mieście był ledwie od kilkunastu niedziel, ale słyszał już wiele opowieści o tym, jak to dzicy z płonącymi strzałami przed laty spalili i złupili doszczętnie również Drohiczyn. Nigdzie nie było do końca bezpiecznie, bo też ich zwinne konie docierały daleko za Bug. Wielu wtedy zginęło, wielu potraciło wszystko co posiadali. Miasto jednak nie poddało się łatwo i szybko wróciło do życia. Jak na ironię to czego młody Sawko tak się obawiał i przed czym gorąco pragnął uciec – a więc wojna – związało go mocnym węzłem z jego dzisiejszą, codzienną pracą. Włócznie i strzały były dla niego najpierw straszną, dziecięcą wizją, a teraz stały się też źródłem chleba. Był zdolny, zdrowy i pracowity, a to stanowiło tu ważny kapitał. Gorąco żelaza i stukot narzędzi towarzyszyły mu, odkąd mistrz Dymitr wziął go pod skrzydła. Tu, pośród wielu ludzi i wielu domów czuł się bezpieczniej niż na pustkowiach, a przeświadczenie to wynikało też ze słów jego nauczyciela, który głęboko wierzył w sławę księcia, jaki przywracał pokój i wiarę całej okolicy – księcia Daniła.
***
Tak oto w przerwach między nauką bukw, rozwijaniem grotniczego kunsztu i różnoraką pomocą schorowanemu opiekunowi młody Sawko zdobywał też i inną wiedzę. Korzystając z faktu, iż karczmy Drohiczyna stanowiły świetny punkt przystankowy, wypytywał spotykanych wojów o ostatnie wyprawy księcia. Interesował się światem i świadomy jego wielkości czuł, że jego obecny dom jest niczym wobec wspaniałości, jakich dostąpili ci, co byli np. w Kijowie. Jakby tych nowych wrażeń i doświadczeń było mało, krótko po jego własnym zadomowieniu się w mieście zaczęło robić się jeszcze ciekawiej. Ludzie widzieli, jak do bram grodu co dnia ściągało więcej i więcej przybyszów. Bez wątpienia zwiastowali coś niezwykłego – myślał. Nie byli to handlarze, do wizyt których gród nawykł od dawna, lecz przednie straże ważnych dostojników. Ponieważ zasłyszane miejskie plotki nazbyt często żyją własnym życiem, ani mistrz Dymitr, ani Sawko nie do końca wiedzieli, czym to ożywienie było spowodowane. Młody grotnik zagadywał zatem kogo mógł, czy może nie słyszał czegoś więcej.
– Każut szto jedut do nas od papy rymskoho posły!
– I od kniazia Ziemowita z zachodu, i od kniazia litowskoho z połnoczy.
– A i kniaź Daniło uże niedaleko stoit.
– Każut, szto zołoto wezut i inszy podarki.
– Ja słyszał, szto kniaz Daniło wsiech wragow pobiedił, pohan Jaćwiagów pohnał i welikim korolom stanie!
Wszystkie te głosy dawały nadzieje każdej drohiczyńskiej duszy, bo kto nie chciał żyć w państwie stabilnym i z królem zdolnym trzymać na dystans wroga? Koniec końców przelały się w odczuwalną wręcz fizycznie atmosferę wyczekiwania czegoś wielkiego…
W ciągu następnych kilku dni Drohiczyn zalała fala gości, jakich jeszcze tu nie widziano. Każdy rad był o tym słyszeć zawsze, gdy tylko przybysze ci zdążali w pokojowych zamiarach. Orszaki książęce panów polskich i ruskich docierały na zmianę – to ze wschodu, to z zachodu. Przy szczęku mieczy i stukocie włóczni do miasta wjeżdżali prawosławni bojarzy, odziani w szare sukna, skórzane pasy z mosiężnymi klamrami i podłóg obyczaju nosili najdłuższe brody. Chłodniejsze dni nakazywały co majętniejszym nakładać futra i skóry. Z zachodu podążali łacinnicy – panowie sandomierscy, krakowscy oraz książę mazowiecki Ziemowit. Strzeżeni przez drużyny odziane w lekkie kolczugi i spiczaste hełmy, zdążali na górę zamkową, do wznoszącego się nad miastem drewnianego zamku. Każdemu takiemu wjazdowi towarzyszyła olbrzymia ludzka ciżba, a nade wszystko najpóźniej zniechęcające się czeredy dzieci. Dzieciaki chętnie łapały kawałki smacznych placków bądź kołaczy, którymi częstowano zebranych. Panowie i książęta pozdrawiali lud uniesieniem ręki bądź włóczni, a tamci pokornie schylali głowy.
Sawko, pracujący co dnia w pocie czoła i z trudem mogący urwać się gdzieś po zmroku, żył tym co się dzieje nie mniej niż inni, lecz najmocniej czekał na wspominane przybycie księcia Daniła. Wieczorami chodził do pobliskiej gospody, gdzie mieszały się języki i opowieści. Wyłapywał co mógł, łowił uchem ciekawsze kąski, przysłuchując się szeleszczącym Lachom i swojskiej ruśkiej mowie. Przy jednym ze stołów co wieczór siadało trzech żywo dyskutując jegomościów. Z dzbanami pełnymi najlepszego w okolicy miodu rozwiązywały się wszystkie języki.
– Wielmożny panie, toć od samego Ojca Świętego korona i z jego polecenia ze złota odlana!
– Czy waść dobrze słyszał? Jakże to być może, jeśli książę Daniel ruskiego jest obrządku? Toć łacinnikom przystoi korony Ojca Świętego nosić.
– A czyś waść rozum stracił? Tatarzyn gotów wszystkich wierzących w Pana zagubić, jeśli zgody między nami nie stanie. Czas to jest, by ufający męce Pana naszego zjednoczyli siły i tak nadwątlone sporami i we wspólnym celu cześć jemu oddając, uratowali ziemie tak ruskie, jak i piastowe! Cóż z walki o Ziemie Świętą, jeśli my sami ulegniemy poganom?
– Chorosze prawicie – dołączył się trzeci biesiadnik. – Weźmicie wy swojich książąt mnogich, a my naszych hospodarow i niech nie budiet mieżdu nami chot’ wo wremia takoho nieszczastia niezhody. Ruskie grody nasze uże popaloni byli, a i ludie rabami pogan stali. Sochrani Boh tak nasz Dorohiczyn i wsie ziemle, gdie w Isusa wierujut!
Tu cała trójka wypiła potężny łyk miodu, stawiając dzbany z hukiem. Sawko, który siedział przy sąsiedniej ławie, chcąc nie chcąc stanął oko w oko z przeszłością. Znów powracały straszne chwile sprzed paru laty. Nie chciał tego, bronił się, ale obrazy stawały przed nim same i nie dawały się odegnać, mimo wewnętrznego sprzeciwu. Może właśnie dlatego nieczęsto pił i jeśli mógł, uciekał w pracę, by nie dać pamięci szans na powrót do zamkniętego rozdziału? Zaczyna się zawsze tak samo. Najpierw świst. Krótki i ledwie zauważalny. Może tylko omam? Niestety, zaraz za pierwszym następowały kolejne, tak że po chwili stawały się już prawie jednorodnym owadzim szumem spadających strzał. Nerwowe rozglądanie się rodziców. Gorączkowe szukanie źródła dźwięków. Prócz tego niezrozumiałego wieczorną porą bzyku gigantycznej pszczoły usłyszał trzask wzniecanego ognia, skwierczenie momentalnie trawionych płomieniami słomianych dachów i okrzyki przerażenia: „Gore! Tatarzyn!”. To wszystko faluje i jawi mu się dziś jak za mgłą – twarze rodziców, on sam wybiegający z chaty i oglądający obraz nieprawdopodobnej paniki. Dzicy jeźdźcy wypuszczający wciąż nowe strzały i wyjący na podobieństwo demonów. Obraz zasnuwał dym. Mnóstwo duszącego dymu. Uciekać! Chować się! Do wsi wpadają kolejni napastnicy, strzelają mężczyznom prosto w pierś, szukają zwierząt, ale on nie patrzy, tylko pędzi na złamanie karku, szukając jakiegokolwiek schronienia. Biegnie, kaleczą go gęste zarośla, kłują pokrzywy i osty. Nie zważa ani na to, ani na poparzoną skórę nóg.
Wtedy widział rodziców po raz ostatni. Odtąd liczył tylko na siebie. Ratunek mógł przyjść tylko w miejscu takim jak to, ludnym, gwarnym i bogatym. Ratunek od samotności, od głodu i od rychłej śmierci, ale nade wszystko od wspomnień. Wycierając łzę, przeżegnał się z wdzięczności, jak zawsze gdy nachodziły go złe wspomnienia. Sąsiedni stolik tymczasem zanosił się od śmiechu przy mało wyszukanych żartach.
***
Onego dnia, gdy książe Danił wjechał do grodu, Sawko czuwał przy posłaniu swojego nauczyciela i opiekuna. Nikt prócz chorego nie przeczuwał, że jest z nim już naprawdę źle. Nikt z nowych przyjaciół chłopaka nie wiedział też, co należy robić z chorym w obliczu nagłego załamania zdrowia. Mistrz Dymitr silnie gorączkował i oblewały go zimne poty.
Sawko przygotował ziołowe lekarstwo, jakie zaleciła podać choremu baba Hala. Ludzie w okolicy wiedzieli, że jako jedyna mogła pomóc tak radą, jak i modlitwą. Lepiej było żyć z nią w zgodzie, bo gdy kto zalazł jej za skórę, to i złe potrafiła zdziałać. Tak mówili ci, którym pomogła, albo ci, którzy złamali nogę, gdy źle na nich spojrzała. Sawko nie bardzo wierzył w pogłoski o jej mocach, ale też czy zostało mu coś innego niż pomoc z łąk i pół? Pogrążony w ciszy miał nadzieje, że stan starszego już przecież człowieka rychło ulegnie poprawie. A miał mistrz Dymitr za sobą aż pięćdziesiąt wiosen! Słabł jednak z godziny na godzinę i patrzał niewidzącym wzrokiem, pijąc co jakiś czas podawany przez Sawka wywar.
Tamten zaś siedział na zrobionym własnoręcznie zydelku, obserwując naznaczoną cierpieniem twarz oraz zlepione potem, siwiejące włosy. Trwożliwie nasłuchiwał ciężkiego oddechu. W pewnym momencie ich uszu dobiegła wzmagająca się od ulicy wrzawa. Sawko wybiegł przed drzwi i zobaczył zbiegowisko. Nie byłoby w nim nic niezwykłego, gdyby nie było tak liczne. Miał wrażenie, że to cały Drohiczyn zgromadził się na ulicach. Wyszli żebracy i rzemieślnicy, biedni i bogatsi, starsi i młodsi.
– Niech żywe korol!
– Hospod’ błohosłowit korola!
– Sława welikomu Daniłu!
Te i inne okrzyki mieszały się pośród wiwatów i ogólnego podniecenia.
– Kniaź Daniło musit prijechał! – krzyknął do wnętrza pomieszczenia chłopak, lecz zaraz spłoszył się sam swych słów i tego, że zakłóca spokój chorego.
– Postawi mnie Sawko – słabym głosem wyrzekł mistrz Dymitr. Nie bacząc na nadwątlone siły niemal z miejsca usiadł na posłaniu, a oczy zauważalnie mu się ożywiły. Ten spojrzał na umęczonego chorobą i po chwili zawahania podał mu ręce i pomógł wstać. Nie było to łatwe, bo młodzian nie był atletycznej postury, lecz zbierając energię wziął gros ciężaru na siebie i starał się doprowadzić mistrza do drzwi.
– Maju jeszcze stolko siły, szto b naszoho hospodara w sławie pozdorowiti, chot’ hora na mnie prijszła – na jego twarzy zagościł przelotny, smutny uśmiech, a Sawko odwzajemnił go szczerze.
– Uże moje wremie prichodit. Sawko. Choczu ili ne, znał toje uże koli ty pryszoł do horoda.
– Szto wy howoryte pane. Jeszcze siła wam wozwratitsia!
Tamten w odpowiedzi raz jeszcze smutno się uśmiechnął. Wiwaty wzmagały się, a oni wyszli pomału, by wraz z innymi obserwować zbliżający się orszak. Był wyjątkowo kolorowy. Wojów musiał być naprawdę wielka liczba, bo też nim zobaczyli ich samych, zza ludzkiej ciżby na podobieństwo drzew kołysały się ostro zakończone włócznie. Zbrojni nieśli solidne, krągłe tarcze, które podkreślały ich rolę jako obrońców najważniejszych postaci orszaku. Widać było, że wszyscy są zdrożeni. Buty umorusane w błocie, przygaszony blask hełmów ze śladami walki i twarze zdradzające nieprzespane noce. Obok jeźdźców z włóczniami jechali też wyjątkowo pomocni w ostatnich bojach z Tatarami i Jaćwięgami łucznicy. Przy nich pomniejsi panowie, książęta ruscy, a wreszcie wozy z wydartymi poganom trofeami, głównie pochodzącymi z ich własnych wypraw łupieżczych. Dziś wracały do domu. Wzrok Sawka oraz wszystkich przybyłych skupiał się jednak na dwóch centralnych postaciach orszaku, przejeżdżających właśnie obok nich. Poruszenie nastało nieopisane. Był to zwycięski kniaź, a wkrótce już także przed Bogiem król Rusi Danił, wraz ze swym synem Lwem. Obaj w srebrnych zbrojach, z przytroczonymi mieczami, jechali tuż obok siebie. Zebrani klękali, okazując szacunek, zniżali głowy, inni żegnali się, a wszystkiemu towarzyszyły co i raz okrzyki:
– Sława Daniłu!
– Niech żywe korol
– Sława naszomu kniaziu!
– Boże błohosłowi!
Orszak posuwał się dostojnie w stronę zamku wśród dalszych wiwatów, podczas gdy giermkowie rzucali w tłum drobne monety, w lot łapane przez co zwinniejszych młodzianków. Wszystkiemu przyglądali się z oddalenia dostojni mężowie, duchowni, kupcy, handlarze oraz inni goście, jacy zjeżdżali do miasta już od paru dni. Młody Sawko rok temu nawet nie nie przypuszczał, że jemu, sierocie cudem ocalałemu z tatarskiej pożogi, przyjdzie się zobaczyć samego księcia. Stał jak wryty, nie odzywając się, i nie wiedział, czy bardziej przejęty jest on, czy stary mistrz Dymitr. Lecz właśnie! Co to? Przepychając się, by być tuż przy orszaku, ani spostrzegł, jak jego opiekun osunął się na ziemię. Ludzie stojący w ich pobliżu rozstąpili się trwożnie, a chłopak podbiegł do leżącego, wydając przy tym okrzyk przerażenia.
I tu stała się rzecz, która zadecydować miała o całym jego późniejszym życiu. Syn kniazia, patrząc bystro w zebrany tłum, dojrzał z wysokości swojego konia powstałą w nim wyrwę. Wstrzymał lejce i spojrzał na biednie odzianego, bosego chłopca, klęczącego nad bezwładnym ciałem. Zsiadł z konia i podszedł do Sawka. Bez jednego słowa wziął za rękę leżącego i widząc jego otwarte, a już niewidzące, oczy zamknął mu powieki delikatnym ruchem, po czym się przeżegnał. Zapanowała cisza.
– To twoj otiec?
Sawko, przejęty do głębi natłokiem wydarzeń, przetarł załzawione oczy, ale bał się odezwać. Tamten zachęcił go jednak bratnim objęciem ramienia.
– Wasza miłost’… on był moim uczytielom. Ja sam sirotoju stał, koli Tatarowie napali moje rodne sioło… iskał pomoszczy w Dorohiczyne i jak raz dobry pan Dymitr pomoh, uczył mienie, dał jidło…
Książe Lew patrzył serdecznie na jąkającego się z przestrachu, niewiele młodszego od siebie chłopaka.
– I szto umiejesz?’
– Ja wtoki wyroblaju.
Książę położył dłoń na ramieniu Sawka i po krótkiej chwili odparł:
– Dnies majem weliki dień. Pobieda na storonie Hospoda naszoho i po storonie wsiech w Isusa wierujuczych. Moj otiec skazał, szto w takoj dień nihto ne bude lił śloz. A prieżdie wsiewo biedny i siroty. Jak kliczut na tebe?
– Sawko.
– Budesz tohdy Sawko dla korolewskoji drużyny wtoki wyrablati! Sam ne ostaneszsia. Woźmi na poczatok toj podarok, a twoho nauczytiela pochoronim jak Chrystos nakazał. Zawtra pryjdut po tebe moji słuhi.
Do żywego zaskoczony chłopak skłonił się do samej ziemi i ani się obejrzał, a trzymał w dłoni piękną srebrną monetę. Pierwszą, jaką w dotychczasowym życiu miał na własność. Młody królewicz Lew odszedł, odprowadzany jeszcze żwawszymi wiwatami, a Sawko przy oczywistym w tej chwili smutku odczuł też dozgonną wdzięczność dla królewicza. Klęczał bez ruchu przy swym mistrzu, zupełnie oszołomiony, jeszcze długo. Położył rękę na bezwładnej piersi nauczyciela, patrząc to na jego spokojne oblicze, to na monetę, to znów rozglądając się wokół. Miasto już dało mu mnóstwo, a zupełnie nieoczekiwanie dać miało jeszcze więcej.
Mateusz Styrczula