Zanikanie howorki

W 2009 r. samorząd Orli wprowadził w gminie jako pomocniczy język białoruski. Wkrótce stanęły też tablice z podwójnymi nazwami miejscowości. To za mało, aby powstrzymać zanik tutejszej rdzennej mowy. Ale dzięki temu przynajmniej historycznej prawdy wykasować już się nie da (orla.pl)

 

Od lat osiemdziesiątych XX w. z pokolenia na pokolenie gwałtownie znikają z życia nasze podlaskie gwary – swoja haworka. Obecnie dzieci na co dzień w ogóle nie rozmawiają już po swojomu, nie potrafią. Młodzież szkolna i licealna, ale ta pochodząca ze wsi, jeszcze rozumie i nawet sporadycznie używa mowy swych przodków, choć sprowadza się to już tylko do wyuczonych występów na scenie – piosenkarskich lub folklorystycznych scenek obrzędowych – ewentualnie przygotowanych przedtem wypowiedzi do kamery na potrzeby szkolnych filmów. Tak jest również w mojej gminie Orla, gdzie zdawałoby się warunki szczególnie sprzyjają zachowaniu tutejszej tożsamości. Zdecydowana większość mieszkańców deklaruje narodowość białoruską i jest to jedyna gmina, gdzie stoją tablice z podwójnymi polsko-białoruskimi nazwami miejscowości. Mimo to i tu nastąpiła nie mniejsza niż gdzie indziej dobrowolna asymilacja i polonizacja mniejszości białoruskiej. Co gorsza, taki stan rzeczy na naszym Podlasiu mało kogo martwi. Zainteresowałem się, dlaczego tak się dzieje na przykładzie własnej gminy.

 

Dawniej i dziś

Od dawien dawna, sam to dobrze pamiętam, wystarczyło, by w prawosławnej wsi pojawił się ktoś inny, nietutejszy, aby miejscowi, rozmawiając nie tylko z nim, ale nawet między sobą w jego obecności, od razu przechodzili na język polski. We własnym gronie rozmawiali oczywiście na swojej białoruskiej howorci, jednak do przyjezdnego sąsiada katolika wypadało już zwracać się po polsku.

Niemniej większa część orlańskich katolików rozmawiała i rozmawia po tutejszemu oraz w literackim języku białoruskim. Pozostali tylko po polsku, choć howorku rozumieją. Niektórzy z nich nawet nią władają, inni twierdzą, że próbowali, ale im to nie wychodzi.

Nowo zamieszkali katolicy i przedstawiciele innych nieprawosławnych wyznań rozmawiają wyłącznie po polsku, choć dzieci niektórych z nich uczyły się i uczą białoruskiego w szkole.

W Orli miejscowi do przyjezdnych zwracają się w sposób dwojaki – czasem po polsku, czasem po swojomu. Zależy to od sytuacji i stopnia zażyłości.

W latach powojennych w orlańskiej szkole w tzw. „polskich” klasach dzieci uczyły się po polsku, a w „białoruskich” po białorusku. Potem w szkołach średnich uczniowie z klas „białoruskich” miewali nawet przejściowe trudności z językiem polskim. Nie był to jednak dla nich jakiś duży problem.

Ponad dwadzieścia lat temu jedna z nauczycielek przyznała się mi, że miała kłopot z niektórymi wiejskimi uczniami, rozpoczynającymi naukę w szkole. W swych domach rozmawiali tylko po swojomu i języka polskiego jeszcze dobrze nie rozumieli. Obecnie takiego problemu nie ma, bo pierwszoklasiści z tamtych lat swoje dzieci wychowywali już w języku polskim.

Jeszcze nie tak dawno wywoływało zdziwienie, kiedy na wsi po polsku wychowywano nawet dzieci z małżeństw mieszanych. Obecnie zadziwia, a właściwie już przestało zadziwiać, że w czysto prawosławnych rodzinach rodzice i dziadkowie do dzieci zwracają się tylko polsku, a między sobą rozmawiają po swojomu.

Co o tym sądzą, zapytałem kilka osób na ulicy, w sklepach i w szkole. Oto, co usłyszałem.

Zainteresowanie nauką języka białoruskiego w szkole w Orli spada. Obecnie w szkole podstawowej na te zajęcia uczęszcza 49 na 108 uczniów, czyli 45 proc. Dziesięć lat temu było to 62 proc. W gimnazjum na 53 uczniów języka białoruskiego uczy się 20, czyli 37 proc. (dziesięć lat temu 43 proc.).

Wina rodziców

Irena Niewińska, emerytowana nauczycielka języka białoruskiego: – Kiedyś redaktor Prochowicz (z białoruskiej redakcji Polskiego Radia Białystok – aut.) zapytał mnie, dlaczego spada zainteresowanie nauką języka białoruskiego. A ja odpowiedziałam: – Jak można przymusić ucznia do nauki rodnaj mowy, kiedy jego rodzice wstydzą się jej? O czym tu mówić?

W Orli niezwykle rzadko można usłyszeć swojską mowę z ust uczniów. Większość nie potrafi, inni się wstydzą, nie chcą, by ich nazywano wieśniakami. Okazuje się, są wyjątki. Pracownica szkoły wyznała mi, że jej dwoje dzieci opanowały swojską mowę i nią się posługują. Syn rozmawia po swojomu z kolegą z Mikłasz.

Tu chcę zwrócić uwagę, co sam dobrze pamiętam, że zawsze były docinki nawet wtedy, gdy jeszcze wszyscy uczniowie między sobą rozmawiali po swojomu. Brało się to stąd, że ta mowa w poszczególnych wioskach nieco się od siebie różniła. Na przykład w Orli, Wólce, Mikłaszach i Krywiatyczach mówiono „robity”, w Koszelach „robyty”, a w Szczytach „robiti”.

Anna Niesteruk, dyrektor Gminnego Ośrodka Kultury w Orli: – Nasza mowa zanika. Zanika dlatego, że nie zależy na tym rodzicom. Nie podkreślają i nie przekonują dzieci, że nasza mowa to nic złego i tego nie trzeba się jej wstydzić, a odwrotnie – należy się nią szczycić, bo to ich korzenie, wielki skarb. Takiej pracy nikt za rodziców nie wykona, ani GOK, ani nauczyciel w szkole. Mam dwoje dzieci. Starsza córka śpiewa w młodzieżowym zespole, bierze udział w różnych konkursach piosenki białoruskiej, ale – choć nad tym pracuję – nie za bardzo chce rozmawiać na naszej howorci. Ale już młodszy syn swobodnie po swojomu rozmawia.

Łatwiej, gdy powiedzmy pięcioletnie dziecko mieszka jeszcze na wsi, bo może osłuchać się z żywą naszą mową także na ulicy od starszych, którzy przesiadują na ławkach – zaznacza Anna Niesteruk. – Równie dobrze, kiedy u kogoś w rodzinie dziadek i babcia nie rozmawiają po polsku z wnukami. Choć to zależy także od rodziców. Rodzice, przywożąc swoje dzieci do dziadków, mogą przecież po prostu powiedzieć: „Howorete po swojomu”.

To jest taka początkowa praca, którą powinni wykonać rodzice. Dopiero potem są ośrodki kultury, szkoły, gdzie można jeszcze bardziej przywiązać dziecko do naszej mowy, kultury, czy to poprzez czytanie, śpiew, czy zainteresowanie tradycją, folklorem. Przede wszystkim dziecku należy od małego wpajać: „To jest twoje bogactwo, że możesz rozmawiać w języku, w którym rozmawiali twoi przodkowie” – podkreśla Anna Niesteruk.

 

Obojętność

Starsi ludzie, zwłaszcza z wiosek wokół Orli, jeszcze dziś nie zawsze umieją swobodnie rozmawiać po polsku. Zauważyłem to w orlańskiej aptece. Niektórzy kupując lekarstwa zwracają się do „pani magister” tylko na swojej howorci. Pani Kasia, która tam pracuje, dojeżdżając z Bielska, na moje pytanie, czy nie jest to dla niej kłopot, z uśmiechem odpowiedziała:

– Skądże, to mi nie przeszkadza. Już się nauczyłam…

Przypomina mi się pewne zdarzenie z początku lat osiemdziesiątych, z czasów pierwszej „Solidarności”. Do Orli przyjechała skądś kobieta, szukając pomocy u szeptuchy (prawosławnej i posługującej się oczywiście howorkoj), wieść o której zaczynała rozchodzić się wtedy na całą Polskę. Zaszła też do geesowskiego sklepu spożywczego. Słysząc howorku nie wytrzymała, wybuchając ze złością i oburzeniem: „Po jakiemu wy rozmawiacie? Tu jest Polska!”. To zdarzenie jeszcze długo rozpamiętywano.

Dzisiejsze ekspedientki sklepowe w Orli to młode i średnie pokolenie mieszkańców. Mówią tak:

– Do klientów, gdy kogoś nie znamy, początkowo zwracamy się po polsku. Jednak nawet tutejsi najczęściej odzywają się do nas po polsku.

Kilka lat temu od pewnej ekspedientki, pochodzącej z sąsiedniej gminy, usłyszałem:

– Zauważyłam dystans do katolików, być może są ku temu jakieś podstawy. W mojej gminie prawie wszyscy prawosławni rozmawiali i rozmawiają po polsku. Młodzi w Orli też już po polsku rozmawiają, lecz wyczuwa się u nich pewną ostrożność wobec innych.

– Kiedyś – zwierzyła mi się inna ekspedientka – nasza rodzina była w gościach w Bielsku i moje dziecko (dziś dorosłe) za stołem odezwało się po swojomu: „Ja choczu”. Wówczas gospodyni natychmiast zwróciła uwagę: „Jak ty rozmawiasz?! Trzeba mówić „ja chcę”. Zrobiło nam się bardzo przykro i od tego czasu zaczęłam dzieci wychowywać po polsku. Ale naszą mowę znają. Od dziadków, którzy rozmawiają po swojomu.

– Moja teściowa nie potrafi składnie rozmawiać po polsku – powiedziała mi jedna z klientek. – To ja jej mówię, by nawet nie próbowała, bo to niedorzecznie wychodzi. Proszę, by rozmawiała tylko po swojomu.

– A moja teściowa odezwała się po swojomu do wnuka, mego synka, ucznia podstawówki – opowiada kolejna kupująca, bo mieszkamy z nią w jednym domu. Ten odreagował z oburzeniem: „Jak ty do mnie się odzywasz!?”. Co ciekawe, syn uczy się w szkole języka białoruskiego, a miejscowej howorki nie chce słyszeć. Sama nie rozumiem, dlaczego tak jest.

Mnie również, urodzonemu w Orli, trudno to zrozumieć. Zapytałem rodziców, gdzie tkwią przyczyny, dlaczego podchodzą do tego tak obojętnie.

Odpowiadali niechętnie. Niektórzy rozmówcy zjawisko, o które pytałem, tłumaczyli polityką naszego kraju, zakorzenioną wśród Polaków antypatią do wschodnich narodów. Inni przyznali, że poddali się temu, chcąc po prostu spokojnie żyć. Z ich wypowiedzi wyłania się taki o to mechanizm. Starsi rodzice swoje dzieci (dziś dorosłe) wychowali na swojej mowie i ci dobrze ją przyswoili. Jednak z czasem przestali rozmawiać po swojomu i zaczęli posługiwać się w życiu codziennym wyłącznie językiem polskim. To wymusiło sytuację, że i ci rodzice (dotyczy to średniego pokolenia) coraz częściej w kontaktach z dziećmi zaczęli posługiwać się językiem polskim. Szczególnie w obecności ich dzieci, czyli swoich wnuków, już całkowicie polskojęzycznych.

 

Tęsknota

Moi rozmówcy zwrócili uwagę na jeszcze jeden ściśle powiązany z tym problem – z roku na rok coraz mniej wiernych uczęszcza do cerkwi. To, że podczas nabożeństw jest mało osób starszych, jest zrozumiałe. Schorowani, niedołężni nie mają sił i zdrowia. Niepokojące jest jednak, że do cerkwi coraz mniej uczęszcza osób młodych i w średnim wieku. Duchowni losem howorki swych parafian zdają się nie przejmować. Choć w Orli w ostatnich miesiącach coś drgnęło. Jeden z nowych batiuszków, młody wiekiem, zaczął w pewnych momentach nabożeństw krótko tłumaczyć treść modlitw po swojomu i trochę po polsku. W taki sposób wygłasza też kazania podczas pogrzebów. Ludziom to bardzo odpowiada, choć niektórzy obawiają się, że zaraz im tego batiuszkę zabiorą…

Przypomina mi się zdarzenie, o którym opowiedział mi kilka lat temu robotnik z siemiatyckiej firmy, która w Orli kładła kanalizację. Oto w jednej z parafii w powiecie siemiatyckim batiuszka odmówił młodemu małżeństwu ochrzczenia dziecka. Jako powód podał to, że nie uczęszczali do swojej cerkwi. Młodzi tłumaczyli, że mieszkają w Warszawie, ale dziecko chcieliby ochrzcić w rodzinnej parafii. Nic to nie dało. Młodzi pojechali do Warszawy, gdzie dziecko ochrzcił im sam metropolita Sawa.

Jarosław Odzijewicz, sędziwy mieszkaniec Orli, opowiedział mi, jak go niezwykle zadziwiła pani Iwona, która stąd pochodzi, ale od dawna mieszka na Śląsku. Podeszła do niego na cmentarzu, by porozmawiać właśnie po swojomu. Pani Iwona, choć katoliczka, wychowała się w Orli na howorci. Jej tęsknota za tą mową być może wynika z zamieszkiwania wśród Ślązaków, którzy wielką troską i szacunkiem obdarzają swój śląski język.

Mama pani Iwony powiedziała mi: „Kiedy do mnie telefonuje zięć, a on katolik, to zawsze rozmowę zaczyna łamanym rosyjskim i to bardzo mnie raduje. Ale z kolei mąż mojej siostry – także ze Śląska – kiedy u nas w gościach trochę podpił, zaczął się oburzać na współbiesiadników, że cały czas przy stole rozmawiają po tutejszemu”.

 

W miłości, a we śnie

Zawładywanie przez język polski howorki w codziennych kontaktach międzyludzkich zaczęło się dawno, ponad pięćdziesiąt lat temu. Także w intymnej sferze uczuciowo-miłosnej. Moje rozmówczynie i o to zagadnąłem. Kobiety ze starszego i średniego pokolenia, czasem decydowały się na odwagę i wyznawały, w jakim języku okazywalły uczucia one same i ich rówieśnicy. Okazało się, że polsku. Na moje pytanie, dlaczego nie inaczej, odpowiadały: „Bo po swojomu to tak jakoś dziwnie…”.

Ciekawe, że gdy człowiek znajdzie się daleko od stron rodzinnych, howorka odradza się w snach. Przynajmniej przez jakiś czas, na początku. Tak było ze mną, gdy przyszło mi mieszkać na Śląsku. Kilka pierwszych miesięcy, pamiętam, śniłem tylko po swojomu. Gdzieś wyczytałem, że naukowo udowodniono, iż człowiek ma w sobie zakorzeniony swój język pierwotny, mimo że funkcjonuje w całkiem innym świecie. Objawia się to w ekstremalnych sytuacjach, na przykład podczas cierpień z bólu i gorączki pacjent w szpitalu zaczyna majaczyć w niezrozumiałym dla personelu języku. Takie przypadki były w świecie notowane. Znamy je również z filmów szpiegowskich.

 

*

Zanika nie tylko howorka, ale i tutejsza miejscowa tradycja. Choćby huczne niegdyś obchodzenie przez mieszkańców Orli i okolic Nowego Roku według kalendarza juliańskiego. Taki bal niegdyś zawsze organizował miejscowy GS, czasem ochotnicza straż pożarna. Pamiętam, wielokrotnie grywałem jako muzykant na takich zabawach w Orli i okolicznych miejscowościach. Ta tradycja zaczęła zanikać po zmianach ustrojowych po roku 1990. Przez krótki okres zwyczaj takich imprez próbowała wskrzesić orlańska młodzież. Dziś te bale kontynuowane są tylko w miastach, choć to już nie to, co kiedyś.

W Orli społeczeństwo postarzało się, posmutniało… Zabaw się już nie organizuje, choć skromne fajerwerki tej nocy można jeszcze usłyszeć.

A tak na marginesie, szykownie odremontowane wiejskie świetlice nie służą już do zabaw, od lat organizowane są tam jedynie stypy i raz w roku wiejskie zebranie z udziałem wójta.

Można odnieść wrażenie, że mieszkańcy, posługujący się całe życie howorkoju, nie wychodząc z domu odbyli wielką podróż, by znaleźć się gdzieś na językowej obczyźnie. Wszędzie, nie tylko w Orli, już wkrótce howorki pewnie nikt już nie usłyszy. Ale pamięć o niej, o korzeniach i pochodzeniu nie zginie bezpowrotnie. Historycznej prawdy skasować z ludzkiej pamięci się nie da.

Michał Mincewicz