Zofia Plewińska. Świat, którego nie ma. (12)

12. Był z natury bardzo uparty, mieszkał wówczas samotnie w Krzewinie ze starą gospodynią, Sopoćkową. Otóż wreszcie uległ naleganiom moich rodziców i wybrał się w podróż do Mińska. Nie przeczuwał biedak, że będzie to jego ostatnia droga! Poczciwa Sopoćkowa zaopatrzyła go na drogę w różne wiktuały (wędliny, słoninę, masło) i miał ze sobą pół szklanki złotych monet, które odkładał na „czarną godzinę”. Zima była już w pełni, jechał w grubym futrze, w saniach przykrytych dużą baranicą. Gdy przyjeżdżał przez najbliższe miasteczko Ihumeń, jadąc do stacji kolejowej – raptem zatrzymał go jakiś patrol bolszewicki przy gminie. Kazali mu wysiąść z sań i legitymowali go w urzędzie. W tym czasie podłożyli mu do sań bombę czy granat i jak wyszedł z budynku, przy nim zaczęli rewidować sanie i oskarżyli go, że przewozi broń i granaty. Nie dali chwili czasu na tłumaczenie i obronę. Rozebrali do naga i zaczęli go okładać stalowymi prętami, bili, kopali, aż biedak padł na śnieg i skonał! Cały czas modlił się i szeptał: „Panie, przebacz im, bo nie wiedzą co czynią…”. Świadkiem śmierci biednego Dziaduńka był furman, któremu nie pozwolili się ruszyć z sań. Ciało wrzucili do rowu, grożąc, że zabiją tych, co by chcieli je ruszyć! Mały pokojowy piesek Dziadunia nazajutrz przybiegł po śladach sanek, siadł w rowie nad swym panem i żałośnie skomlił. Dobrzy ludzie ze wsi, pomimo gróźb, zabrali ciało w nocy i ksiądz – przyjaciel pochował go na cmentarzu. Taki tragiczny koniec miał ojciec ciotki Gabrielki Kaszubiny, brat mojej babki i rodzony dziad Niki Zanowej i Adasia Kaszuby. Dziadunio Wacław owdowiał bardzo wcześnie, żona z domu Święcicka (z majątku Lecieszyn) zmarła przy ostatnim dziecku. Nigdy się więcej nie ożenił, żył samotnie z synem Ignasiem, starym kawalerem i bardzo dużo podróżował. Był ogromnie pobożny, dobry, dużo ludziom pomagał. Co roku prawie jeździł do Lourdes. Przed wojną często przyjeżdżał do nas do Mińska i zawsze przywoził całe walizy wędlin, serów i różnych wiktuałów. Bardzo się kochali z siostrą – moją babunią. Brał udział w powstaniu 1863 r., często wspominał te czasy, kazał mi grać „Tysiąc walecznych opuszcza Warszawę…” i cichym głosem śpiewał tę patriotyczną pieśń. Chodził ubrany w długi czarny surdut, z którego tylniej kieszeni wystawała śnieżnobiała, duża chustka do nosa, bardzo pachnąca „potrójną wodą kolońską”. Myślę często, że chyba swoją męczeńską, niezawinioną śmiercią, wymodlił niebo wszystkim swoim potomkom!
Wiadomość o śmierci Dziaduńka dotarła do nas, do Mińska bardzo szybko, jak zwykle najświeższe wieści przenoszone były przez Żydów. Pamiętam jak dziś tę chwilę, bo to było drugiego lutego, na Matkę Boską Gromniczną, imieniny mojej Mamy, a dawniej i babuni Masi. Matkę moją wywołał do osobnego pokoju Żyd z Ihumenia, gdzie zginął Dziadunio Wacław i opowiedział tę straszną historię! Wszyscy byliśmy przerażeni i zdruzgotani męczeńską śmiercią Dziadunia. Bardzo boleśnie przeżyły to też jego rodzone wnuki: Jadzia, Adaś i Nika Kaszubowie, którzy mieszkali wtedy u nas.
Front wojenny Baranowicze – Kowel nie ruszył do zimy 1918 r. Ofensywa gen. Brusiłowa, który ruszył od południa Rosji na Galicję, nie udała się, odparto go od samego prawie Krakowa. W Rosji ruchy rewolucyjne, społeczeństwo polskie podzielone na dwa obozy z orientacją proniemiecką i prorosyjską. Car Mikołaj II abdykuje na rzecz brata Michała. W Rosji tymczasowy rząd Kiereńskiego, rodzina carska internowana, a następnie stracona bestialsko w głębi Rosji. Mińsk przechodzi z rąk do rąk. Formuje się legion Pułaskiego (komenda polska). Wsławił się bitwą pod Stanisławowem i pod Krechowcami. Naczelny generał armii rosyjskiej Korniłow zezwolił na polski korpus, który formuje się pod Mińskiem w majątku p.p. Harthingów – Dukorze. Naczelny wódz – Dowbór-Muśnicki. Z całej Rosji ściągają Polacy do Dowbora-Muśnickiego. Mój młodszy brat Kazio też czmychnął z gimnazjum przed maturą do Dowbora… Cała młodzież chce walczyć, bo czas wyzwolenia – bliski. Jesienią 1917 r. raut w Mińsku dla Krechowieckich ułanów w gościnnym domu doktorostwa Obiezierskich. Byłam na tym raucie, panny ustawiły się w półkole, a ułani weszli wszyscy razem. Pierwszy witał się z każdą panną pułkownik Bolesław Mościcki (bohater spod Krechowiec), potem kolejno jego oficerowie. Tańczyło się z ułanami wspaniale, nikt wtedy nie przypuszczał, że tak prędko tylu z nich zginie. Następnie był wspaniały bal w Dukorze. Pułkownik Mościcki był człowiekiem niesłychanej odwagi, wierzył w swoją szczęśliwą gwiazdę. Postanowił się przedrzeć przez zaciskający się pierścień bolszewików z małą garstką ułanów do Warszawy po pomoc, niestety, bolszewicy zrobili zasadzkę i pułkownik Mościcki oraz towarzyszący mu ułani zostali bestialsko zamordowani. Uroczysty pogrzeb płk Mościckiego odbył się w Mińsku Litewskim w katedrze.
25.II. 1918 r. znów przyszli Niemcy na nasze kresy i zapanował względny spokój, ustały chwilowo aresztowania i rozstrzeliwana, na wsi było spokojnie. Nie trwało to długo i Mińsk znów był „czerwony”. Całą inteligencję pewnej nocy wywieźli z Mińska i dużo obywateli z majątków jako zakładników do okropnie ciężkiego więzienia w Smoleńsku. Dużo osób zmarło tam na tyfus i wycieńczenia. Nasz biskup miński, ks. Zygmunt Łoziński, ubłagany przez życzliwych ludzi, skrył się też i zapadł w bezkresne lasy bobrujskie. Wyjeżdżał z mieszkania moich wujostwa Komorskich przy ul. Podgórnej. Byłam przy tym, przebrał się po cywilnemu, siadł na mały wózek jednokonny i odjechał. Moja kuzynka Adelcia Komorska i ja odniosłyśmy insygnia biskupie do klasztoru OO Dominikanów, gdzie rezydował. Ja niosłam pod płaszczem krzyż biskupi z łańcuchem, a Adelcia piuskę i pierścień. Szłyśmy w okropnym strachu, bo każdy patrol bolszewicki mógł nas zatrzymać i zrewidować, ale jakoś doszłyśmy szczęśliwie. Cała nasza młodzież należała do P.O.W. (Polska Organizacja Wojskowa) – posyłało się paczki uwięzionym zakładnikom. Kiedyś w czasie obiadu wpadła do nas życzliwa znajoma z P.O.W. z wiadomością, że mają aresztować mojego ojca i żeby się natychmiast skrył. Papuś zgolił wąsy i poszedł do domku naszego byłego lokaja Dominika na kresach miasta. Niedługo potem wpadł patrol z rewizją i nie zastawszy ojca – zabrał do więzienia – mamę! Straszne to były chwile, byłam sama ze służbą, ale zjawił się kolega – Zbinio Czechowicz, którego właśnie niedawno wypuścili z aresztu i ofiarował się pomóc. Trzeba się było dowiedzieć, gdzie mama siedzi? Wzięliśmy dorożkę i jechaliśmy do miejskiego więzienia, skąd właśnie przed paru dniami wyszedł Zbinio. Wtem dogonił nas patrol bolszewicki konny, dorożkę zatrzymali, Zbiniowi kazali wysiąść, a mnie przyłożyli rewolwer do skroni, żebym się nie ruszała. Gdy Zbinia zabrali, mnie powiedzieli, że mogę wracać do domu. Zbinia wywieźli do Smoleńska, gdzie przesiedział do końca wojny i był wymieniony, jak i inni zakładnicy, co przeżyli więzienie w Smoleńsku, na zatrzymanych przez wojsko polskie bolszewików. Mój ojciec, słysząc że mama siedzi, sam się zgłosił do władz sowieckich, prosząc by mamę wypuścili. Mama po dwóch dniach wyszła z „tiurmy”, ale ojca wzięli. Gdy pacjenci ojca dowiedzieli się, że ich ukochany doktór uwięziony, ten co wszystkich biednych ludzi leczył za darmo i jeszcze im lekarstwa kupował, ogromnie się oburzyli. Pod mińskie więzienie przyszedł pochód robotników i różnej biedoty, z czerwonym sztandarem i zagrozili, że jeżeli ich ukochanego doktora nie wypuszczą, to zdemolują więzienie. No i wypuścili! Potem był ciągły strach o najbliższych, o braci, z których jeden, starszy Zdziś, był po tamtej stronie, a młodszy Kazio gdzieś walczył u Dowbora. Głód był coraz gorszy, częste rewizje (w sumie było siedem). Przeważnie szukali zapasów i ukrywających się wojskowych. Ks. Biskup Łoziński nie wytrzymał długo w ukryciu i znów się pojawił i działał. Babunia Zosia, matka mego ojca, zmarła w 1917 r. – pochowana w podziemiach katedry mińskiej. Ja zajęłam jej mały pokoik przy klatce schodowej. Wciąż pracowałam w Towarzystwie Pomocy Ofiarom Wojny. Ku naszemu przerażeniu zarekwirowali mam duży pokój, gdzie dawniej mieszkałam z babunią Masią. Byli to dwaj wojskowi sowieccy – jeden starszy, artylerzysta, drugi młodszy – lotnik. Odnosiłyśmy się do nich z wielką rezerwą. Po jakimś czasie mama się zorientowała, że oni bardzo głodują i zaczęła dawać im jakąś zupę. Byli dobrze wychowani i delikatni. Okazało się, że to dwaj „białogwardiejcy”, dywersanci, którzy pracują na niekorzyść bolszewików. Karty zostały odkryte i nastąpiła przyjaźń z oficerami. Ja i obie moje kuzynki Komorskie wolałyśmy młodszego – lotnika. Opowiadał nam często o swoim życiu. Mieli piękny majątek pod Moskwą, rodziców bolszewicy wykończyli, a on siedział w więzieniu na „Butyrkach”, tam zupełnie prawie osiwiał, a nie miał więcej jak 25 lat! On chodził często w nocy i strzelał do różnych konfidentów. Zawsze mnie uprzedzał o nocnej wyprawie i pukał w ścianę mego pokoiku, żeby mu otworzyć. Kiedyś po powrocie z takiej nocnej wyprawy pokazał mi jeszcze dymiący rewolwer, wszystkie naboje wystrzelał. Po paru miesiącach przeniesiono ich obu gdzieś. Alek jechał wysadzać jakieś mosty. Odjechał 15-IV-1918 r. Po jego odjeździe znalazłam w skrzynce pocztowej kartkę, w której donosił, że o ile przeżyje, przyśle swego ordynansa z listem do mnie, prosił, żeby się za niego modlić i że bardzo mnie pokochał. Ordynans pojawił się raz, potem już nigdy o nim nie słyszałam, na pewno zginął.
Po wyjeździe wojskowych z naszego domu, już niedługo zajęli Mińsk Niemcy, a potem Polacy, to była szalona radość, w którą wprost nie mogliśmy uwierzyć! W katedrze mińskiej odbyło się uroczyste, dziękczynne nabożeństwo, celebrował ks. bp Łoziński, który po wyjściu z ukrycia miał długą, gęstą brodę. Na chórze grali fanfary – ułani Wielkopolscy, zdaje się, że to 17 pułk z żółtymi lampasami. Spotkałam tam kolegę z przedwojennego pobytu w Krakowie. Był to Ludek Frezer, syn ziemianina z poznańskiego, studiował w Krakowie rolnictwo. Był on naturalnie naszym gościem, poszłam z nim do więzienia, gdzie na ścianach były jeszcze ślady krwi i mózgu ludzkiego. Tam w piwnicach rozstrzeliwano Polaków. W Bobrujsku stał z wojskiem polskim gen. Dowbór-Muśnicki. Byłam tam dwa razy, mieszkałam u Melów Wańkowiczów, raz byłam, jako członkini „Koła Polek”, które się tam zawiązało dla szerzenia oświaty wśród żołnierzy i w ogóle wszelkiej pomocy. Niemcy kazali żołnierzom Dowbora złożyć broń. Choć sami się już wykańczali, drażniło ich to polskie wojsko. To była tragiczna chwila, tylko część Dowborczyków usłuchała, większość poszła walczyć jako partyzanci. Mój brat Kazio napisał do rodziców pożegnalny list, że woli sobie życie odebrać, niż oddać broń. Było też kilku żołnierzy, którzy popełnili samobójstwo. Wobec tego ja z ojcem pojechałam właśnie drugi raz do Bobrujska – szukać Kazia. Nocowaliśmy znów u Melów Wańkowiczów, na podłodze, w jakimś wojskowym budynku Bobrujsk był silną twierdzą. Po kilku dniach pobytu znaleźliśmy Kazia. Radość była wielka. Broni nie oddał, robił wypady na wro36
ga aż pod Orszę. Po rozmowie z ojcem wrócił do domu i ukończył gimnazjum, zdał maturę.
W tym czasie w 1918 r. Zdziś był w Krakowie w legionach, walczył niedługo, rozchorował się na oczy i był zwolniony, jakiś czas był u znajomych w Wiedniu, uczył się, żeby po wojnie jak najprędzej ukończyć medycynę. Potem wrócił do Krakowa i pracował w wojskowym szpitalu zakaźnym, przy ulicy Skawińskiej nr 8. Był to oddział chorych na tyfus plamisty. Cały prawie personel lekarski zmarł na tyfus, Zdziś też zachorował, stan był tak ciężki, że przyjaciele – koledzy wezwali naszego ojca z Mińska, żeby go ratował. Dwa tygodnie był nieprzytomny, między życiem a śmiercią. Koledzy – Graba-Łęcki i Hiller czuwali przy nim dzień i noc, potem także nasz ojciec. Na szczęście kryzys minął i Zdziś zaczął wracać do zdrowia. Przyjechał później do Mińska z brodą, blady i mało podobny do dawnego Zdziśka. Taka byłam szczęśliwa widząc go nareszcie, że w nocy wstawałam i dotykałam go i wpatrywałam się w niego, sama sobie nie wierząc, że to ten ukochany mój brat wrócił. Ale bawił w domu niedługo, na świecie się jeszcze kotłowało i niebawem znów wojaczka!
Cdn ■

11 Comments

Comments are closed.