Żyłam w dobrych czasach. Rozmowa z Haliną Matejczuk, emerytowanym dyplomatą z Gródka

Pani Halina Matejczuk z Gródka 20 marca skończyła 82 lata. I choć to nieokrągłe urodziny, to jednak wyjątkowo ważne. Tomasz Wiśniewski zrealizował o niej film pt. „Konsul całego PRL-u”, właśnie ukazała się w druku jej autobiografia (dzięki staraniom Anny Radziukiewicz, za namową Wiery Tarasewicz). Rozmawiamy w ciepłym, przytulnym mieszkaniu Pani Haliny. Na półkach mnóstwo książek nie tylko w języku polskim, ale i białoruskim, rosyjskim, francuskim. Wiedząc, że interesuję się rękodziełem, pokazuje mi swoje piękne makatki, które zdobią ściany. Ma na sobie sweterek własnej roboty.

Dorota Sulżyk: – Czy Gródek z czasów Pani dzieciństwa, które przypadło na czas przedwojenny i wojenny, bardzo różnił się od tego dzisiejszego?
Halina Matejczuk: – Całkowicie się różnił. Nie było bloków, nie było asfaltowej jezdni, tylko bruk. Poza tym zmienił się narodowościowo, zginęli Żydzi, którzy stanowili większość mieszkańców. Prawie cała ulica Chodkiewiczów od młyna do Białostockiej i Michałowskiej była zamieszkana przez Żydów. Zmienił się też Gródek gospodarczo. Nie ma fabryk, a było sporo takich małych, prawie na całej ul. Fabrycznej. Właśnie tam, gdzie jest dziś budynek starego przedszkola i żłobka, stała dość duża fabryka Łuńskiego, ale też przy dzisiejszej ul. Chodkiewiczów, gdzie obecnie jest rynek. Zniknęły też małe żydowskie sklepiki, warsztaty rzemieślnicze (szklarski, szewski, krawieckie), małe piekarenki. Najczęściej chodziłam z babcią do piekarenki przy ul. Zarzeczańskiej. Tam, gdzie jest dziś sklep państwa Chorużych, był sklep z butami. Całą ścianę od podłogi aż po sufit założono pudełkami z butami. Pamiętam, jak mama kupiła mi tam kamaszki koloru cielistego, które mam na jednym zdjęciu. Było też sporo biedoty żydowskiej pracującej w fabrykach. Moja rodzina przyjaźniła się z Mosze Siemionem, z którym mój ojciec grał w amatorskiej orkiestrze. Był teatr robotniczy, nasz teatrzyk dziecięcy przedszkolny. Były cztery synagogi, cerkiew, kościół wybudowano dopiero w 1937 r. Po wojnie napłynęło sporo ludzi z zewnątrz, rdzennych mieszkańców zostało niewielu. Tak naprawdę, gdyby nie zakłady „Karo”, Gródek byłby wioską. Po wojnie było w nim tylko około pięciuset mieszkańców.

P1240237
Halina Matejczuk (na zdjęciu), ur. 1933 r. w Gródku. Absolwentka wydziału dyplomatyczno-konsularnego Szkoły Głównej Służby Zagranicznej w Warszawie oraz studium podyplomowego na wydziale handlu zagranicznego Szkoły Głównej Planowania i Statystyki. 33 lata (1955-1988) pracowała w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, głównie w placówkach dyplomatycznych – w polskich konsulatach w Marsylii, Lille i Lyonie (Francja), Kolonii (RFN), Kopenhadze i Moskwie. fot. D. Sulżyk

W której części Gródka mieszkała Pani w dzieciństwie?
– Urodziłam się przy ul. Koszarowej 10, potem przenieśliśmy się w 1938 r. do pięknego domku z ogrodem (nie ma go już), niedaleko ul. Przechodniej, który należał do przyjaciela mojej mamy. Mieszkaliśmy tam do 1946 r. Potem było małe mieszkanko w domku pożydowskim przy ul. Krzywej 8 (na jej miejscu zbudowano bloki, ta ulica już dziś nie istnieje). Chcieli nas wysiedlić razem z rodziną Ziniewiczów do dużego domu po szkole naprzeciwko kościoła, ale mama powiedziała, że za żadne skarby nie będzie mieszkać w części Gródka „za mostem”. Komunalny dom podzielono na trzy części i zamieszkaliśmy w nim z dawnymi sąsiadami Ziniewiczami. Przed wojną był to żydowski dom ze sklepem z dużym oknem wystawowym. Pamiętam, jak przed Bożym Narodzeniem podziwiałam na wystawie aniołki i inne ozdoby. W czasie okupacji był tu jedyny sklep, w którym sprzedawano na kartki niewielkie ilości chleba i marmolady. Po wojnie w jednej z części domu była świetlica młodzieżowa, którą przeniesiono potem do budynku wykonanego w czynie społecznym przez robotników fabrycznych. Była tam duża sala ze sceną, gdzie odbywały się również zabawy, wyświetlano filmy, a na pięterku mieściła się biblioteka. Gródek miał bardzo gęstą zabudowę. Po wojnie wiele pustych domów pożydowskich rozebrano i sprzedano przez Urząd Gminy okolicznym mieszkańcom do spalonych wiosek, a przede wszystkim w okolice Białowieży.

To nie było sielskie dzieciństwo?
– Dzieciństwo było bardzo smutne. Te wczesne lata, kiedy chodziłam do przedszkola, wspominam bardzo dobrze. Panie organizowały teatrzyki, przedstawienia dziecięce, same robiły stroje, chodziliśmy na wycieczki. A potem zaczęła się gehenna wojenna. Pamiętam, jak Niemcy przyszli do babci Paraski, poprosili o jedzenie, jeden z nich czyścił broń, która wystrzeliła i rozwaliła cały piec. Siedziałam akurat na leżajce i cała zostałam przysypana. To cud, że nic mi się nie stało. Strach było wychodzić na ulicę, nie było szkoły, książki spalono na rynku przed cerkwią. Niemcy odeszli, a przyszła Armia Czerwona, witana przez mieszkańców Gródka kwiatami. W czerwcu 1941 r. wybuchła wojna niemiecko-radziecka, znowu przyszli Niemcy. Schroniliśmy się razem z ludźmi z tej mojej części Gródka w Setach koło Mieleszek i widzieliśmy, jak długo płonął Gródek. Paliły się fabryki. Młyn ocalał dzięki babci Parasce, która przekupiła Niemców. Bomby już wisiały, ale nie zostały zerwane.

Pewne pechowe zdarzenie, które miało miejsce podczas wojny, uczyniło Panią osobą kaleką.
– Nieszczęśliwie upadłam na bok i zraniłam lewe biodro. Felczer Karpiuk z ul. Koszarowej starał się pomóc, ale niestety, noga ciągle bolała. Mama zawiozła mnie do białostockiego szpitala, w którym pracował niemiecki lekarz. Tu zaczęła się moja życiowa tragedia. Nogę włożono mi w gips i odesłano do domu. Po czterech tygodniach zmieniono mi gips na nowy. Kiedy po kilku tygodniach trzeba było zdjąć gips, ostatecznie okazało się, że nie było lekarza, który mnie dotychczas leczył. Nowy młody, niemiecki lekarz w sposób bestialski przeprowadził operację, której przebieg na moje życzenie po wielu latach opisał dr Józef Hamerla. Bardzo cierpiałam, rana nie chciała się goić, długo leżałam w łóżku. Dopiero po dwóch latach zaczęłam chodzić o dwóch kulach, po roku o jednej, a potem już tylko z laseczką. I tak całe życie z nią chodziłam. Od ośmiu lat w ogóle nie chodzę, jeżdżę na wózku.

Na pewno dużo zawdzięcza Pani powojennej szkole.
– W czasie władzy radzieckiej w 1939 r. rozpoczęłam naukę w zerówce szkoły białoruskiej, polskiej szkoły nie było. Uczyła nas pani Nadzieja Budnik z Supraśla. Po polsku nauczyłam się czytać sama. A polską szkołę po wojnie we wrześniu 1944 r. zorganizowali Paweł Kondrusik, Józef Sulima, Raisa Sienkiewicz. Nauczycielom zależało na poziomie nauczania. Był on naprawdę bardzo wysoki i potem w Lublinie w Uniwersyteckim Studium Przygotowawczym byłam prymuską z matematyki. Nie mieliśmy podręczników, zeszytów, pisaliśmy na tapetach. W piwnicy domu doktora Cukiermana ktoś znalazł kartonowe kartki, zszywaliśmy je i pisaliśmy na nich. W pierwszym roku szkoły pani Sienkiewicz przychodziła i uczyła mnie w domu. Dopiero po roku zaczęłam chodzić o kulach, droga do szkoły zajmowała mi dużo czasu. Zimą mama woziła mnie na sankach. Mimo że byłam kaleką, dzieci nie dokuczały mi w szkole. A kiedy byłam już w Lublinie, to Borys Lisowiec ze Skroblak zapytał mnie nawet, czy może ze mną siedzieć w jednej ławce.

Po wojnie zdobyła Pani wyższe wykształcenie. To na pewno wymagało ogromnej odwagi i determinacji ze strony szesnastoletniej kalekiej dziewczyny z ubogiej rodziny.
– Dlatego że bardzo dużo czytałam książek, wiedziałam, że świat nie kończy się na Gródku. Przewodniczący powiatowy Związku Młodzieży Polskiej poinformował na zebraniu naszego szkolnego koła ZMP, że jest możliwość kontynuowania nauki w Uniwersyteckim Studium Przygotowawczym w Lublinie. Od razu powiedziałam, aby mnie zapisał. Z Gródka i okolic pojechało nas ponad trzydzieści osób, do końca dotrwało tylko sześć. Mama chciała, abym była krawcową.

I jak odnalazła się Pani w „wielkim świecie”? Co było najtrudniejsze po opuszczeniu Gródka?
– Rodzina nie pozwalała mi wyjechać. Mówiono mi: „Powinnaś siedzieć w domu. Gdzie z laską, kaleka, pojedziesz?”. Poszłam do batiuszki Doroszkiewicza (późniejszego metropolity), który powiedział, żebym jechała, pobłogosławił mnie na drogę. Powiedział: „Gala jedź i nikoho nie bojsia. Ucz się, tylko nie krzywdź ludzi”. I ja zawsze o tym pamiętam. W średniej szkole w Lublinie pochodziliśmy z biednych rodzin wiejskich i miasteczek. Musieliśmy się bardzo dużo uczyć, lekcje często trwały do 21-ej. Wszyscy z Gródka mieliśmy problem z językiem polskim. W mojej rodzinnej miejscowości na co dzień mówiliśmy „po prostu” i w Lublinie ciągle wtrącałam gródeckie słowa. Córki profesora od matematyki uczyły mnie dodatkowo języka polskiego.

A potem to już trafiła Pani do jeszcze większego świata – do stolicy.
– Profesor z matematyki chciał, żebym studiowała architekturę, ale mój kolega Witek Suchwałko skutecznie mi odradził, mówiąc że z tą moją chorą nogą nie wejdę na żadną budowę. Posłuchałam go i złożyłam dokumenty w Szkole Głównej Służby Zagranicznej. W 1951 roku wysiadłam na Dworcu Wileńskim w Warszawie, koledzy wzięli mnie na ręce i wsadzili do jednej z ciężarówek, które dowoziły młodzież na uczelnie. Zamieszkałam z sześcioma dziewczynami w nowym akademiku. Dopiero na studiach zdałam sobie sprawę, jakie mam braki w wykształceniu, prawie cały wolny czas spędzałam w bibliotece. Po 3,5 roku miałam ukończony I stopień na Wydziale Dyplomatyczno-Konsularnym Szkoły Głównej Służby Zagranicznej i w styczniu 1955 r. dostałam nakaz pracy w MSZ. Wkrótce przerwałam pracę, ponieważ otworzono studia magisterskie. Dyrektor Departamentu, chociaż nie chciał mnie puścić, wystawił mi bardzo dobrą opinię, ale dodał, że ze względów inwalidzkich nie mam perspektyw w służbie dyplomatycznej.

Ciekawe, jak się czuł, gdy dowiedział się, że wysyłają Panią na pierwszą zagraniczną placówkę?
– Po otrzymaniu stopnia magistra ten sam dyrektor przyjął mnie do pracy i za jego zgodą w 1958 r. pojechałam na placówkę do Marsylii jako młodszy referendarz. I tak się zaczęła moja kariera. Po dwóch latach przeniesiono mnie do Lyonu do pracy w Konsulacie Generalnym PRL, gdzie przepracowałam trzy lata. Tyle samo czasu pracowałam w Konsulacie Generalnym PRL w Lille. Byłam też na kursie prawa międzynarodowego w Hadze. Potem przez pięć lat pracowałam na stanowisku I sekretarza Ambasady PRL w Moskwie. W Danii byłam krótko z powodu problemów z nogą. Czekała mnie poważna operacja. Zebrało się konsylium profesorów i orzekło, że dla ratowania życia trzeba uciąć nogę. Doktor Rukszto postanowił ją jednak ocalić i udało się. (pani Halina pokazuje fotografię doktora Rukszto, stojącą na półce z książkami). Po operacji i dwumiesięcznym pobycie w szpitalu jeździłam do różnych ośrodków rehabilitacyjnych. Jesienią 1979 roku pojechałam na cztery lata do Lyonu Po powrocie z tej placówki z powodu kłopotów z sercem postanowiłam przejść na wcześniejszą emeryturę. Ale jeszcze przed nią poproszono, żebym na trzy miesiące pojechała do Kolonii w Niemczech, pomóc w sprawach spadkowych. Zostałam tam dwa lata. Zaczynałam pracę jako młodszy referendarz, a skończyłam jako radca ministra.

Którą placówkę wspomina Pani najlepiej?
– Trudno powiedzieć. Wszędzie była ciekawa praca, wszędzie wiedziałam, że jestem potrzebna ludziom, cieszyłam się, że mogłam im pomóc. Czasem nawet naruszałam w tym celu przepisy, potem pisałam usprawiedliwienia.

Fot. Radosław Kulesza
20 marca br. na premierze filmu Tomasza Wiśniewskiego „Konsul całego PRL-u” w Gródku Fot. Radosław Kulesza

 

Czy spotykała Pani na swojej zagranicznej drodze dyplomatycznej ludzi ze swojej gminy?
– Miałam taką przygodę w Lille. Dostałam wypełniony kwestionariusz z prośbą o przedłużenie ważności paszportu krajowego. Nagle widzę w miejscu urodzenia – Grzybowce w gminie Gródek. „Dobry dzień. A szto wy tut robicie?” – kiedy przemówiłam do przybyłego pana w naszym tutejszym białoruskim języku, zatkało go. Nie spodziewał się usłyszeć w takim miejscu „rodnaj mowy”. Przedłużyłam mu ważność paszportu na kilka miesięcy, chociaż nie powinnam była tego robić, potem musiałam pisać wyjaśnienie z tego powodu. Mój ziomek – inżynier chciał jeszcze trochę popracować we Francji. Z kolei będąc na placówce w Moskwie wydobyłam dokumenty potwierdzające udział gródeckiego kowala Lisowskiego z ulicy Białostockiej w Rewolucji Październikowej w Petersburgu. Któregoś razu podczas mego urlopu zwróciła się do mnie w naszej cerkwi w Gródku elegancka pani w kapelusiku – pani Naliwajko z Walił-Stacji. W 1941 r. jej rodzina została wywieziona na Syberię. Ze starszym synem Jerzym trafiła do Armii Andersa, potem do Anglii i po całej zawierusze wrócili razem do domu. Młodszy syn Wiktor został wcielony do Armii Czerwonej i słuch po nim zaginął. Dołożyłam wszelkich starań i odnalazłam ślad. Okazało się, że walczył pod Stalingradem, był ciężko ranny i zmarł. Dyrektor szkoły we wsi, w której zmarł, przysłał nawet zdjęcie zadbanego grobu ogrodzonego płotkiem i zaproszenie dla matki.

Czy wiele kobiet pracowało w takim samym charakterze jak Pani? Czy kobietom było trudniej w dyplomacji?
– Na studiach było bardzo mało kobiet. Z mojego roku tylko ja zostałam konsulem, z młodszego o rok rocznika też tylko jedna koleżanka. I tak się składało, że na tych wszystkich placówkach konsularnych pracą merytoryczną zajmowali się panowie, byłam zawsze jedyną kobietą pośród nich. Niestety, kobiety na tych samych stanowiskach były gorzej wynagradzane. Szef wielokrotnie obiecywał awans i podwyżkę i ciągle to odkładał. Mimo wszystko uważam, że żyłam w bardzo dobrych czasach. Po zmianie ustroju w Polsce zmniejszono moją emeryturę o dodatek za państwowe odznaczenia.

Czy chętnie wracała Pani do Gródka z tego „wielkiego świata”?
– Chociaż chciałam z Gródka wyjechać, to bardzo tęskniłam. Mama jeszcze żyła, miałam przyjaciół. Pracę miałam w mieście, a ja tak lubię las. Więc nieraz urlopy spędzałam w Gródku.

Była Pani bardzo odważną, nowoczesną kobietą. Jeździła Pani sama własnym samochodem.
– Mało było takich kobiet wtedy. Samochód miałam od 1964 r., ostatni sprzedałam pięć lat temu, bo nie stać mnie już było na jego utrzymanie. Jeździłam ponad czterdzieści lat. Do Moskwy 1300 km, do Lyonu 2400 km. Bo widzi pani, moim życiem ktoś kieruje, ktoś nade mną czuwa. Ania Radziukiewicz mówi, że w niebie mam bardzo dobrego opiekuna w postaci batiuszki Doroszkiewicza (metropolity). Nawet, kiedy byłam za granicą otrzymywałam od niego listy. Dzięki niemu wyjechałam z Gródka. Z samochodem to była historia nie z tej ziemi. Wracając z placówki w Lyonie kupiłam samochód, żeby sprzedać go w Polsce i mieć pieniądze na mieszkanie. Po powrocie mój dobry kolega podpowiedział, żebym pojechała tym autem do Gródka, zanim go sprzedam. Pamiętam, jak jechaliśmy tym samochodem do Podozieran, do mojej ukochanej babci przez pole, przez zielone marcowe zboże, bo wszędzie były roztopy. Samochód sprzedałam. Założyłam książeczkę samochodową, szczęście mi sprzyjało i zaraz potem w 1967 r. wygrałam auto – wartburga kombi. Musiałam je odebrać z Warszawy, a że byłam akurat w Gródku, poszłam do GS-u i poprosiłam o kierowcę, który mógłby mi w tym pomóc. Usłyszałam: „Pani, gdzie my do Warszawy? My do Białegostoku boimy się jeździć”. W GS-ie akurat był ojciec Kostka Zawadzkiego, który powiedział mi, że jego syn był kierowcą w wojsku. I to z Kostkiem pojechałam do Warszawy po samochód i to on mnie potem uczył jeździć. Jeździliśmy na zabawy do Michałowa, Bobrownik, Białegostoku, zawsze z nadkompletem pasażerów. Przyznam się, że przez pewien czas jeździłam nawet bez prawa jazdy, np. nad rzekę do Bobrownik. Egzamin zdałam w Warszawie. Lekarz wypisał mi zaświadczenie, że mogę jeździć samochodem przystosowanym, bez sprzęgła. Bardzo nadwyrężałam swoją nogę, ale przez przypadek dowiedziałam się, że w Niemczech instalują automatyczne sprzęgła. Pojechałam z kierowcą dyrektora, a z Berlina przyjechałam już sama. I tak się zaczęło. Potem zmieniłam samochód na volkswagena garbuska, po nim miałam jeszcze volvo, którym jeździłam 28 lat. Autem jeździłam na wszystkie placówki, raz w roku do Gródka na urlopy, trzy razy do Bułgarii na wczasy, do Jugosławii, Grecji, do Maroko, Hiszpanii, zjeździłam całą Szwecję, Norwegię. Po raz pierwszy z Hiszpanii, z Madrytu do Lyonu jechałam z prędkością 155 km/h.

Czy nie kusiło, aby zostać w Warszawie po przejściu na emeryturę? Dlaczego wróciła Pani do Gródka?
– Kusiło. Ale coraz trudniej mi było chodzić, serce mi dokuczało, wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to z powodu tarczycy. Po dwóch latach na emeryturze taką kropelką, która przepełniła dzban było to, że nowe władze MSZ zabrały mi garaż służbowy (miałam go ze względu na kłopoty z nogą). Jak dziś pamiętam, po zmianie ustroju, przyszłam do MSZ, a tam siedzi taki młokos, który nie odpowiedział na moje „dzień dobry”, nie zaproponował, żebym usiadła, tylko powiedział, żebym natychmiast oddała klucze do garażu, bo „skończyła się era dobrych wujków”. Pomyślałam sobie, że mając samochód, zawsze będę mogła przyjechać do Warszawy. I wróciłam do Gródka. Bardzo mi było ciężko, nie mogłam przyzwyczaić się do otoczenia. Mówiono jedno, robiono drugie. Wyjechałam z Gródka mając 16 lat i spotykałam zawsze życzliwych ludzi. Ludzie nagle zaczęli mi zazdrościć. Posadziłam wzdłuż ulicy łubin dekoracyjny, to któregoś ranka znalazłam cały zerwany, wrzucony przez płot na podwórko. Ktoś podlał też czymś cały szpaler świerków, które uschły. Chciałam podziałać społecznie, ale się nie udało. Byłam np. na kilku spotkaniach Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Gródeckiej, ale moje propozycje były kwitowane słowami: „Przyjechała z Warszawy i się wymądrza”. I odseparowałam się, zajęłam się swoim ogrodem, miałam więcej siły niż teraz. Na szczęście mogłam często jeździć do Warszawy, moi przyjaciele przyjeżdżali do mnie latem.

Jak sobie Pani teraz radzi?
– Od jakiegoś czasu bolą mnie ręce, bardzo długo starałam się o wózek elektryczny. Ciągle dostawałam odmowne odpowiedzi. I dopiero Ania Radziukiewcz ze swoją siostrą Tanią Miszczuk załatwiły mi go w ciągu kilku dni. Nie narzekam. Mam bardzo spokojną starość. Siedzę sobie w domku, mam cieplutko, czyściutko. Lena Matejczuk przychodzi kilka razy w ciągu dnia, Ela Krawczyk przychodzi dwa razy w tygodniu. Mam książki, mam muzyczkę. Jak miałam samochód, to cięgle gdzieś jeździłam. Teraz podróżuję wózkiem – do sklepów, nad zalew, do przychodni, na pocztę, tylko w banku jest za wysoki próg, a w cerkwi za bardzo kamienisty podjazd.

Chyba można powiedzieć, że w swoim życiu miała Pani szczęście do ludzi?
– Miałam. Jak wyjechałam z Gródka, to świat się przede mną otworzył. Wszyscy byli bardzo opiekuńczy, każdy chciał się ze mną przyjaźnić. A koledzy w Warszawie na studiach traktowali mnie normalnie, bez żadnych ulg. Wyleczyli mnie z kompleksów. Jak leżałam nieruchomo w szpitalu ponad miesiąc, codziennie mnie ktoś odwiedzał. Moi przyjaciele teraz też dzwonią do mnie, odwiedzają, przyjeżdżają ich dzieci. Na 80. urodziny dostałam od moich kolegów taki sympatyczny list. Poza tym jakoś tak się moje życie szczęśliwie układało z tym samochodem, butem. Przyjechałam na placówkę do Lyonu i na wystawie jednego z szewskich sklepików zobaczyłam taki wysoki but idealny dla mnie. I Ania Radziukiewicz ma rację, że ktoś nade mną czuwa. Wszystkie moje cierpienia – z tą nogą, ze szpitalem, z okupacją – zostały mi wynagrodzone.
Rozmawiała Dorota Sulżyk ■

 

14 Comments

Comments are closed.