Na łamach „Czasopisu” już parokrotnie pisałem o odchodzeniu w niebyt dawnego, białoruskiego Podlasia. Wystarczy rozejrzeć się wokół, by zauważyć, że proces polegający na domykaniu epoki „tutejszości” odchodzi wraz z najstarszymi, a tym samym ulega zakończeniu en masse, zyskując formę bardziej świadomą, wyższą, acz jednostkową. Nie język, ani nie kultura będzie jednak przedmiotem niniejszego tekstu. Odchodzenie starego nie jest wszak całościowe, bo przecież zostaje drewniana architektura, krzyże przydrożne, cerkwie czy cmentarze, świadczące o odrębności małej ojczyzny. Jednakże nawet i one ulegają mimowolnemu zepchnięciu na ubocze. Uchylają się przed rykiem dróg, tupotem nóg klientów, jazgotem ofert. Dlaczego? Przez pieniądze.
Miejscowości przyszłościowe, a zatem Białystok, a w mniejszym stopniu lokalne centra cywilizacyjne podlaskich Białorusinów pokroju Hajnówki, Zabłudowa, Michałowa, Bielska czy Siemiatycz, przechodzą przeobrażenia jednoznacznie związane ze wzrostem poziomu życia. Przez długi czas, jeszcze w latach 90., widoczna była bieda podlaskiej wsi. Wydawała się naturalna, bo odwieczna. Mimo pewnego postępu, bo rządy PRL zlikwidowały dysproporcję w umiejętności czytania i pisania między miastem a wsią, na prawdziwy skok do dóbr konsumpcyjnych trzeba było poczekać. Dopiero wraz z akcesją do Unii Europejskiej i poprawą koniunktury gospodarczej w skali kraju, wzrostem mobilności i elastyczności wchodzących na rynek pracy, a także ogólną dostępnością towarów dawniej uważanych za luksusowe, podlaskie wsie po polskiej i białoruskiej stronie niepisanej, etnicznej granicy zalały tysiące samochodów, sklepów i najogólniej rzecz ujmując możliwości na wydanie zarobionych pieniędzy.
Tak oto pomału do lamusa odchodził i odchodzi wciąż spychany na głębokie ubocze stereotypowy Podlaszuk w kufajce, kaloszach, stojący w progu drewnianej chatki z twarzą zatroskaną o to co włoży dziś do pustego garnka. Po raz pierwszy w dziejach dzieci i wnukowie babć Nin i dziadków Iwanów nie różnią się absolutnie niczym w swym stanie posiadania od statystycznego mieszkańca miasta. I choć wciąż ich zarobki nie pozwalają na wielkomiejską ekstrawagancję, albo pozwalają tylko nielicznym, to jednak Podlasie z roli pariasa przechodzi do roli równorzędnego podmiotu w skali całego kraju. Pustoszejącego, acz dla tych którzy zostali, bądź powrócą niebawem, już nie tak srogiego jak jeszcze siedemdziesiąt lat temu.
To rodzi też niewesołe konsekwencje. Pauperyzacja społeczeństwa, w którym podział na panów i chłopów to już wyłącznie wspomnienie, daje potomkom i jednych i drugich takie same możliwości na konstruowanie i przeobrażanie tego, co zwykliśmy nazywać przestrzenią publiczną. To co dawniej było domeną pańską, stało się powszechne również dzięki podłączeniu Polski i większości Europy do krwioobiegu zglobalizowanej planety. Stawianie okazałych murowanych domów, supermarketów – „sieciówek”, centrów handlowych, oddziałów banków, sklepów z multimediami – to wszystko z pełnym impetem wpadło na Podlasie około roku 2000, a obecnie zdaje się być naturalnym elementem nie tylko miasta, ale i miasteczek. Rodzi się więc pytanie o priorytety. Czy funkcjonalność ma mieć prymat nad estetyką w każdej, absolutnie każdej sytuacji i otoczeniu? Czy głód dóbr i samonapawanie się uzyskanym statusem zamyka oczy na piękno?
Jest to problem całej Polski prowincjonalnej, nie wyłączając Podlasia. Tak dawniej jak i dziś wskaźnikiem pozycji społecznej jest posiadane bogactwo. Z tym, że nie jest to już policzalna trzoda chlewna czy konie, a telewizor plazmowy, samochód, garaż, solidna brama wjazdowa. Pół biedy, jeśli tejże pozycji społecznej dowodzi się w czterech ścianach. W końcu wolnoć Tomku w swoim domku. Gorzej, jeśli rozrastające się przedmieścia naszych miast zalewają wątpliwej urody paradworki z kolumienkami, nowobogackimi lwami, szkaradnymi dachami, domy-klocki, nijak nie pasujące do wizerunku okolicy itp. A jest tego całkiem sporo. Rację będą mieli ci, którzy nadmienią, że największa dewastacja przestrzeni publicznej już nastąpiła. Kult funkcjonalności to wszak wręcz drugie imię PRL. Rozumieć należy ją na dwa sposoby – jako składnik idei równych obywateli społeczeństwa bezklasowego oraz jako konieczność dowiedzenia własnej wyższości nad obrzydłą sanacją, w której w mniejszym stopniu polski, a w największym ruski chłop skazani byli na klepanie biedy. Biedy tak dojmującej, że późniejszy odruch gromadzenia dóbr przypomina łapanie powietrza przez topielca.
Efekty widzimy i widzieć będziemy gołym okiem jeszcze bardzo długo, bo też nie da się przed nimi uciec z racji gabarytów nowego, socjalistycznego budownictwa. Szkaradne osiedla bloków zniszczyły estetykę tak Białegostoku, jak i choćby ścisłego centrum Bielska Podlaskiego. Nikogo już nie dziwi ani nie razi sąsiedztwo strzelistego ratusza i betonowego potworka z lat siedemdziesiątych. A może to szukanie dziury w całym? Ludzie musieli gdzieś się pomieścić. Powojenny boom wymagał owych „estetycznych ofiar”. Najzabawniejsze, że odpryski tej wesołej twórczości spotykamy w miejscach cokolwiek zaskakujących (patrz zdjęcie z Plosek). Należy i to oczywiście zrozumieć. Ciekawi mnie jednak, na ile wśród Białorusinów Podlasia pojawia się (jeśli się pojawia) pewna wewnętrzna niezgoda na ten zalew późniejszego prostackiego nowobogactwa z jednej strony, a z drugiej na przejmowanie terenu przez wielkie firmy i korporacje. To przecież już inny czas! To już ten moment, gdy wraz z rozwojem samorządu terytorialnego w III RP w ogromnym stopniu sami stanowimy o własnej małej ojczyźnie.
Należy dodać, że tę brzydotę można oczywiście stopniować. Nieporównywalnie lepiej wygląda mimo wszystko market osiedlowy świecący wyłącznie samym neonem, niż pewna sieć sklepów z tanią odzieżą, rażąca wymalowanym czy ponaklejanym na nieomal każdym zajętym przez siebie centymetrze kwadratowym pstrokatym różem oraz rysunkiem damulki z torebką. Już pal sześć, gdy rzecz taka zgubi się w wielkim Białymstoku, ale w centrum Bielska czy Siemiatycz zgubić się może naprawdę mało co. Nikt oczywiście nie oczekuje, ani nie żąda, by czas się zatrzymał. W nabywaniu dóbr i sięganiu po nowe rozwiązania nie ma nic złego. Istota rzeczy tkwi jednak w tym, czy przy okazji nie zmieniamy własnych miasteczek w jakiś paskudny, bezwartościowy misz-masz przypadkowych klocków z najróżniejszych układanek. Nie znasz pana ni władcy tego terenu! Liczą się wyłącznie pieniądze i przeliczalny z dużym wyprzedzeniem zysk.
Powyższy obraz nie byłby oczywiście pełen, gdyby nie główna bolączka tak centrów miast, przedmieść jak i nawet w coraz większym stopniu wsi. Reklamy. Odnoszę wrażenie, że Polacy aż za bardzo wzięli sobie do serca hasło o mocy tejże jako głównej dźwigni handlu. Uczynili z niej bożka, jakiemu służą na tyle, że już nie bardzo wiadomo, czy to reklama jest dla człowieka, czy człowiek dla niej. A naprawdę nie sztuka zwątpić we wzmiankowany zmysł estetyki, obserwując jak dosłownie każdy fragment wolnej przestrzeni można zaadaptować jako powierzchnię reklamową. Przyjmuje ona rozmaite formy. Raz małego plakatu, raz zasłania cztery rzędy okien wieżowca, raz wisi latami na płocie, a raz straszy na ustawianych co dziesięć metrów bilbordach.
Czy lata dziewięćdziesiąte, rozumiane jako zachłyśniecie się szeroko pojętym Zachodem, nie mogą się wreszcie skończyć? Czy kiedy przechodzimy codziennie obok tych wciąż nowszych i wciąż coraz liczniejszych przynęt, namów, zachęt do mniej lub bardziej zawoalowanego wydawania gotówki, albo zapożyczania się w lichwiarskich firemkach kredytodawczych, nie boli nas zupełnie fakt, że za sekundę przysłonią nam dobrze znaną okolicę? Przysłonią na tyle, że otoczeni tymi lodówkami o żywotności jednego roku, blenderami, telewizorami plazmowymi na kredyt czy nie na kredyt zapętlimy się w kursach po kolejne i kolejne? I to we własnym mieście czy miasteczku, jakie mało przypomina już to z lat dziecinnych. I gdzie uciec?
W takiej sytuacji powraca pytanie o mentalność dorobkiewicza. Jest ona niestety dalej dość prosta. Hasła wzywające do dbania o przestrzeń wspólną znajdują niewiele zrozumienia i ma to niestety bardzo różne oblicza. Czasami ten brak troski objawia się właśnie w kwitowanym wzruszeniem ramion zapełnianiu poboczy reklamami, w dzikich wysypiskach śmieci (towaru już przetrawionego) rozsianych po lasach, a czasami w bezmyślnej wycince drzew. Portfel może stać się zasobniejszy, ale nie zmieni to dawnych nawyków wyrzucania tego co niepotrzebne „za chatę” (bo to już nie moje), albo pobłażania samowolce. To pokutujące przekonanie o wyższości moich własnych, prywatnych potrzeb dnia dzisiejszego nad przyszłością czy rolą jednostki jako czynnika sprawczego w konstruowaniu wielopokoleniowego obrazu naszych siedzib potrzebuje reakcji elit. Sęk w tym, że ich czas na Podlasiu jeszcze nie nadszedł, albo są one zbyt nieliczne i tym samym bardzo mało słyszalne. Trwa etap gromadzenia, przeżuwania, budowania w myśl „zastaw się a postaw się”. Gdzie tu miejsce na jakieś bajdurzenia nieutulonych estetów, psia ich mać?!
Taki nacisk głośnej garstki ma jednak sens. To na skutek coraz głośniejszych protestów takich to właśnie estetów we wrześniu 2015 roku weszła w życiu ustawa krajobrazowa. Zmienia naprawdę niemało, redefiniując pojęcie reklamy, szyldu, krajobrazu, krajobrazu kulturowego, krajobrazu priorytetowego. Nakłada przy tym obowiązek sporządzania przez samorząd wojewódzki audytu krajobrazowego, a sejmik województwa ma od teraz możliwość ustalania norm dotyczących wysokości, kształtu budynków i ewentualnego stosowania materiałów miejscowych lub tradycyjnej architektury. To naprawdę rzecz niebagatelna, bo daje oręż zatroskanym. Bez pewnej presji nie zadziała jednak z automatu i nie zobliguje w każdej sytuacji i każdym miejscu. Pytanie, czy i na Podlasiu znajdą się chętni iść pod prąd. To, że trafić na listę wrogów mas nietrudno, pokazuje niestety przykład nieustannej walki o Puszczę Białowieską i rozumienie mechanizmów, jakimi ekosystem rządzi się w czasie dłuższym niż nasze wąskie tu i teraz.
Przeobrażania małych ojczyzn, w tym i Podlasia, trwają nieustannie i nie są niczym nowym. Rzecz w tym, że dziś przebiegają z daleko większym rozmachem, impetem i swadą nieporównywalną nawet z tęsknym opisem utraconego świata autorstwa dawnych podróżników. A że towarzyszył on Białorusinom już dawno, niech zaświadczy głos z relacji z nieodległego Polesia: „Miejscowi Poleszucy to ludzie zaradni, żwawi. Poza rolnictwem i hodowlą bydła pracują w lesie i wynajmują się do prac sezonowych. Wielu z nich mieszka w Ameryce, pracuje w fabrykach i wysyła rodzinom spore pieniądze. W związku z tym życie ludzi w tym regionie coraz bardziej upodabnia się do miejskiego. Stare budynki, białe świtki i podwiki raczej należą tu do rzadkości” (I. Serbow, Wyprawy na Polesie 1911 i 1912. Wilno, r. 1914 s. 43).
Mateusz Styrczula
Hi there just wanted to give you a quick heads up. The words in your content seem to be running off the screen in Internet explorer. I’m not sure if this is a format issue or something to do with internet browser compatibility but I figured I’d post to let you know. The layout look great though! Hope you get the issue fixed soon. Thanks
wtTg32 This is a really good tip especially to those new to the blogosphere. Brief but very accurate info Appreciate your sharing this one. A must read article!
“It’s actually a nice and helpful piece of information. I’m happy that you simply shared this useful information with us. Please keep us informed like this. Thank you for sharing.”
Thank you for your post.Much thanks again. Really Great.
Hi there to every body, it’s my first visit of this blog; this weblog includes amazing and genuinely excellent stuff in favor of visitors.
Dobra strona, gratki dla autora za pomysł. Mam nadzieję, że doczekam się jej rozwoju.
Appreciate you sharing, great blog.Thanks Again. Cool.
I really like and appreciate your article post.Thanks Again. Fantastic.