Tamara Bołdak-Janowska MIGOTANIE

Jeśli. Jeśli nie zatrzymujemy kadru, to znaczy, że zaprzestaliśmy rozmyślania nad sprawą, nad rozwiązywaniem problemów, nad zastanawianiem się, jakie mechanizmy rządzą światem, i czy to dobre lub złe mechanizmy, i wtedy życie nasze staje się migotaniem – czytam znowu słowa z „Błon umysłu” Jolanty. Migocze również wszystko wokół nas i my wraz z tym tylko migoczemy. Tak chcemy?

Wiadomości migoczą, czy to w telewizjach, czy to w Internecie. Liście, kwiaty, ptaki migoczą nam na ziemi i w powietrzu. Czas migocze, aż cyfry w zegarkach migoczą. Owady migoczą. W Olsztynie motyle nie migoczą i owady też nie, bo co chwila trawa w parkach koszona jest niemal do gołej ziemi. Pięknie bratki nam zamigoczą, w miastach posadzone od razu w stanie kwitnienia. Żeby to. Gdzie tam. Wszyscy wpatrzeni w smarfony. Tam coś zawsze zamigocze. Nie ma żadnego żywego kontaktu człowieka z człowiekiem, ani człowieka z otaczającym pejzażem. Ktoś zdegustowany wrzucił na FB fotę z Wenecji: turyści płyną dużą łodzią i wszyscy – wszyscy – wpatrzeni są w swoje komóry! Pochylone głowy, palce w maszynkach. Nie. Nie fotografują. Patrzą w rozumną maszynkę, każdy w swoją. Migotanie.

Jak tak nie chcę! Ja się w coś zawsze wpatrzę! I zawsze znajdę coś, czego w Internecie nie ma i nie będzie. Nabrałam takiej niechęci do migotania piesków i kotków na FB, że nie mogę patrzeć na te realne. Jednak zoczyłam psa, krzywo przykrytego rudą płachtą – w taki sposób był ubarwiony. Tył wraz z ogonem biały. I biały pysk. I biały brzuch. Ruda płachta na grzbiecie, czy raczej przez grzbiet, jak rysowana od linijki, na ukos. Jeśli coś migocze mi przed oczami, to ja się w to wglądam, w jakiś jeden element migoczącego dnia i natychmiast wchodzę w relację z otaczającym mnie światem, i wstrzymuję migotanie. Wstrzymałam psa. Był niewielki, stary, powolny i ufny. I ta ruda płachta! Podszedł do mnie w tej derce.

A pamięć sama wyrzuca nam obrazy, jakby chciała się upomnieć o coś, albo uspokoić, pozwolić szybko zasnąć lub na długo wyrwie nas ze snu. Tych pamiętanych obrazów nie wrzucimy do Internetu bezpośrednio. Możemy to opisać lub namalować. Nie możemy podać tego w trakcie podawania przez pamięć. Jacyś ludzie bredzą, że niebawem maszyna będzie odczytywać nasze myśli. Bzdura. Maszyna może odczytać fale i stworzyć całkiem inny obraz. Pamięć czasem płynie lawiną obrazów lub obrazami wszystkimi naraz, skręconymi w kłębowisko jak kopulujące węże, ale takie nasz umysł ignoruje, bo nie wyławia pojedynczego obrazu, nie wstrzymuje kadru, bo te obrazy to chaos, i tak to ujmie maszyna: jakiś chaos. Naszej białoruskości powojennego dzieciństwa maszyna nie odczyta, bo w niej tego nie ma i nie będzie. W naszych rozumnych maszynkach wszystkiego nie mamy. No i żywej ludzkiej pamięci tam nie ma i nie będzie, tej stającej się tu i teraz, wewnątrz umysłu. Za dużo fejków i SF w Internecie. Jeśli chcesz wiadomości z gazet, to tu płać, tam płać. I to też będą fejki i SF. Nie. Odmawiam. Placę już za sam Internet. Pokazują mi jakieś sekslale-roboty dla całorocznych erotomanów, kolekcjonerów sztucznych ludzi. Coś za dużo tych lal na jednego fiuta. No chyba że tym erotomanom naukowcy dodadzą drugiego fiuta, jak mają niektóre węże.

Pamięć na szczęście nie migocze. Przywołuje – sama – obraz i na dobrą chwilę nim nie porusza. Obraz w pamięci trwa, jak na fotografii. To nie podlega migotaniu.

Matka, Helena Bakier: druga od prawej (Fot. ze zbiorów rodzinnych)

Pamiętam kotkę. To było jeszcze w starej koszarce. Martwa kotka leży w kuchni pod oknem, oświetla ją słońce. Czymś się zatruła. Matka ma łzy w oczach, bo to była kochana kotka. Już to kiedyś opisywałam, ale ten obraz ujmę z innej strony. Byłam wtedy bardzo mała. Wspomnienia mam bardzo wczesne. To było moje pierwsze zetknięcie się ze śmiercią. Nie odczułam wtedy tej sprawy głęboko. Nie dotknął mnie ten obraz, choć już wtedy zrozumiałam, że wszystko może się skończyć nagle. Kotka po prostu zniknęła. Machinalnie jej szukałam, żeby pogłaskać, i nie znajdywałam. Nie kręciła się nisko, przy stopach, nie ocierała się o łydki. Nie miauczała przy drzwiach, żeby ktoś je otworzył i mogła wybiec na dwór. W tym miejscu była pustka. Od czasu do czasu moja pamięć przywołuje tamten obraz plamy słońca i martwej w niej kotki, deski podłogi wyszorowane do bieli, a zarazem, jak zbitka w jedno, towarzyszy temu późniejszy mój dialog z matką. Matka mówi: I ty się zestarzejesz, i ty zrozumiesz, że śmierć już niedaleko, dbaj o siebie, ale za bardzo ni wypindrywajsa na twary, za mnoho ni malujsa, bo hetyja malawanki papsujuć tabie skuru, najwyżaj tolki pudrujsa. Ja tolki pudrawałasa, kali była maładaja. I pamiętam, że zawsze odpowiadałam tymi samymi słowami: A ja ni budu stareć, i ûmirać ni budu. Ja budu biezśmiarotnaja. A matka: Prywykniasz i da staraści, i da taho, szto sztodzień budziasz dumać ab śmierci, i budziasz znać, szto jana biażyć da ciebie. Dobro byłob, kab na staraść ty astałasa zdarowaja i ni lażała. A biezśmiartnaść? Prywykniasz, jak jaje zabaczysz.

Jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, że za życie płaci się starzeniem i śmiercią. Przepełniała mnie energia życia i poczucie nieśmiertelności.

Tamte dawne moje słowa, słowa dziecka, podlotka, dwudziestolatki, z pewnością wydawały się matce śmieszne, niedojrzałe, naiwne i dziecinne, no i głupie. Były właśnie takie.

W plikach wyszperałam fotografię matki w otoczeniu kuzynek (dalekich, nie znałam ich) i koleżanek (też nie znałam). Taka młoda, taka wystrojona, taka prosto od fryzjera, taka upudrowana, taka piękna. To fotografia sprzed II wojny światowej. Matka druga od prawej. Daje tę fotografię na końcu szkicu. Zeskanowała ją córka, zatytułowała: old group. Taka fota to już zabytek. Tak młodej matki nie znałam. Urodziła mnie późno, po trzydziestce, po wojnie. Rzeczywiście nie używała szminki. Widać to na fotografii. Pozostałe kobiety mają mocno uszminkowane usta i wyglądają jak przedwojenne aktorki. Wszystkie te kobiety dawno nie żyją. Jak widać, przypisywane nam łapcie, kołtuny i Bóg wie co jeszcze pierwotnego, pluskwy i pchły, wszy, a wszystko jakoby „sprzed II wojny”, czyli wczoraj, to wymysł. Są przecież stare fotografie. Żyliśmy w Grodnie, Wołkowysku, Wilnie. Nie tylko gdzieś tam, w wiochach. W wiochach zresztą żyły nasze bardzo zadbane kobiety. Teraz mogę zobaczyć Wołkowysk czy Grodno w Internecie, także na starych fotografiach. Matka ciągle opowiadała, że przed wojną jeździło się do Wołkowyska i Grodna. W tamtą stronę. Tam się było u siebie. No więc oglądam te miasta, są nadal zachwycające. Taka korzyść z maszynki. Dość martwa korzyść. W komunie nie miałam nawet takiej maszynkowej.

Uroczystość. Poszliśmy z Tolem na ważne uroczyste spotkanie. Nie powiem jakie, nie ma sensu, bo będę mówić o czymś innym. Tolo przestrzegł mnie jeszcze w domu: Tylko znowu się czymś nie zdenerwuj. Z doświadczenia wiem, że coś jednak cię zdenerwuje. No i wykrakał. Znowu słyszę: Ikony podobno się pisze.
Słyszę to z ust pisarza, uznanego za „ikonę Warmii i Mazur”.
Nie, prawie krzyczę tam z końca sali. Ikony się maluje. Jakiś mężczyzna prawie krzyczy w moim kierunku: Pisze się!
Sami znawcy.

Pisarzu, ty nie jesteś żadną prawosławną ikoną, którą „podobno się pisze”. Ty jesteś popkulturową ikoną, a tej się ani nie pisze, ani jej się nie maluje. Tę się ustanawia medialnie, telewizyjnie, i tyle.
Trochę omówię tę sprawę, czy się ikony pisze, czy je po prostu maluje, używając pędzli.
Można tak: ikon się nie pisze. Słowo „pisać” w znaczeniu „malować”, to rusycyzm z okresu zaborów. Po rosyjsku pisat’ – z akcentem na ostatniej sylabie, oznacza i pisanie, i malowanie. Pisat’ ikonu, pisat’ kartinu. To to samo. Ta sama czynność – malowanie. Na ikonie plamy rozkłada się przecież szeroko, dużym pędzlem, zanim wąskim pędzelkiem zaczniemy oznaczać kontury i detale. Ja wiem, że w języku polskim z czasów zaborów słowo „pisać” było w obiegu, w znaczeniu „malować”, ale to było dawno i jednak był to rusycyzm.

Przeczytałam na ten temat sporo materiałów i widzę, że do tego rusycyzmu dodano mnóstwo teorii, dla oprawdanija, jak się mówi po rosyjsku. W starej grece też pisanie oznaczało pisanie tekstu i malowanie obrazu, ale w nowej grece ikony się maluje, a nie pisze i nikt nie mówi, że ikony się pisze. Gdyby w języku polskim było jak w rosyjskim i w starej grece, czyli gdyby słowo „pisać” oznaczało pisanie tekstu i malowanie obrazu, wszystko byłoby na swoim miejscu, a tak mamy nieporozumienie, obudowane teoriami. Nieprawda, że się ikonę „spisuje” z pierwowzoru, bo byłaby to prosta kopia. Malowanie ikon nie jest ich kopiowniem. To malowanie jeszcze raz, na nowo, inną kreską, inną barwą, z indywidulanym autorskim znakiem, jak to czynił na przykład Rublow czy Nowosielski. Nieprawda, że ikona to taka ilustracja wyłącznie do Ewangelii, bo na przykład Kseni Petersburskiej w Ewangelii nie było, jak nie było wielu innych osób świętych. Nie było Bogurodzicy Trójrękiej w Ewangelii, a jej ikona jest, piękna i unikatowa. Ikona jest sakralnym obrazem. W języku rosyjskim niekoniecznie o ikonach mówimy, że to ikony, bo możemy powiedzieć: obraza (z akcentem na ostatniej sylabie), i nawet jest pieśń z tym słowem – Matuszka, matuszka, obraza snimajut.

Najgorzej, że polskie słowo „pisać” (z tym naszym akcentem) po rosyjsku oznacza: sikać.
Ikona to szyba pomiędzy światem a nie-światem. Ludzie są przylepieni do szyby nie ciałem, lecz duszą. To wygląd duszy człowieka. Kto to rozumie, ten czuje ikonę, ten potrafi ją namalować.
A wczesne ceramiczne ikony, ułożone z barwnych kwadracików? Z pewnością nie są „napisane”.
Najbardziej jednak przeszkadza mi zbieżność polskiego „pisać” z rosyjskim słowem, identycznie brzmiącym, z tym samym akcentem: sikać. I nic na to nie poradzę. Kojarzy się i już. Taż ikonaû ni scymo!
Czy to tylko sprawa rusycyzmu? Nie.

W istocie określenie „pisać ikony” związane jest z ikonoklazmem w Bizancjum, ze sporem z dawnej przeszłości, a był to spór wewnątrz chrześcijaństwa, pomiędzy stanowiskiem judaistycznym a hellenistycznym. Judaiści w chrześcijaństwie (ikonoklaści, obrazoburcy) nie chcieli „wizerunków Boga”. Trzeba było uzasadnić, ze strony helleńskich zwolenników sztuki ikon, zwanych ikonodułami, że ikon nie maluje się, tylko je pisze, to jest opowiada Ewangelię, że to nie obrazy, ale nadal tekst, więc dobudowano polemiczne teorie, wykorzystując to, że w starej grece istniała podwójność znaczenia „pisania”, jako pisania tekstu i jako malowania obrazu. W ten sposób umożliwiono dalsze życie malarstwu greckiemu. Ale kiedy to było, ten spór! Wieki temu. Skoro ikona przetrwała, to te archaiczne spory wygasły raz na zawsze, a ocalona została bizantyńskość, i dobrze, bo to wspaniała liturgia, wspaniała sztuka malarska, choć dziś ona nadal drażni jakichś archaicznych judaistów w chrześcijaństwie, co wywołuje we mnie przerażone zdumienie. Sobór nicejski (w 787 roku) ostatecznie zezwolił na kult obrazów, ale zakazał handlowania nimi. Zakaz ten nie działa. Ikony osiągają zawrotne ceny. Też dobrze. Bo to dzieła sztuki.

Zgodnie z kanonem na tej szybie pomiędzy światem a nie-światem nie może być perspektywy. Dobrze to czuję – tej perspektywy nie znamy, w sensie: nie wiemy, co jest za szybą, co dalej człowieka czeka. Aniołowie i wszelkie zastępy niebieskie na ikonie to symbole przejścia i tylko przejścia. To wszystko znajduje się na szybie i nigdy głębiej, bo tam głębiej cokolwiek jest, to jest poza i ponad widzialną sprawą ludzką. Jezus to obraz Boga niewidzialnego, a skoro tak, to wolno go przedstawiać na obrazach (ikonach). To doktrynalna teoria, ale mająca związki z prawdziwym życiem, tu i teraz (czuję, że za szybą ikony jest nie-świat, jest coś, o czym nie wiem, co to i w jaki sposób jest, niczego nie wykluczam i niczego nie udowodnię) no i z historią (Jezus to jednak postać historyczna).

Słownictwo powinno być realistyczne. Tak stwierdzam. Nie lubię teoretyzowania, a szczególnie teoretyzowania dla potrzeb polemiki i obrony stanowiska, choć tu miało to przed wiekami wielki obronny sens i uratowało ikonę (obraz) przed rozzłoszczonymi chrześcijanami-judaistami, nieuznającymi „malowania Boga”, ponieważ „malowanie Boga jest niemożliwe”. Możliwe, skoro Jezus to widzialny obraz Boga w chrześcijańskiej teologii. Teoretyzowanie w obronie ikony było jednak zarazem trzeźwą teologiczną obroną chrześcijańskiego sedna, a ono jest greckie. Ikona to sztuka. Sztuka malarska. Sztuka piękna. Znak przejścia do nie-świata. To najpiękniejszy rodzaj obrazu, jaki się ludziom zdarzył. Nie możemy jednak ciągnąć dalej archaicznych sporów, tylko robić swoje – malować coraz piękniejsze ikony.
Wspomniałam o ikonie Trójrękiej. Namalowałam taką, a dołem dałam tekst w języku polskim: Leon III Izauryjczyk odrąbał rękę św. Janowi z Damaszku, a Jan przyłożył rękę i ona przyrosła po modlitwie do Hodigitrii. Jan wykonał rękę ze srebra jako votum do ikony. Taka jest historia tej ikony i tej ręki.

Ikona Trójrękiej to bardzo rzadka ikona, jak mówiłam. Powyższe słowa o historii tej ikony wiążą się z okresem przemocy ze strony obrazoburców, a taka przemoc była, zarówno do ikon (opracowali całą sztukę torturowania ikon, jak żywych istot – duszenie, wykłuwanie oczu, topienie w worku z kamieniami), jak i do ludzi (obcinanie ręki malarzom ikon). Św. Jan z Damaszku był doktrynalnym teoretykiem sztuki ikony i jej gorliwym obrońcą, a więc ukarano go. Leon III Izauryjczyk, przeciwnik ikon, na własne oczy przekonał się o mocy ikony, kiedy odrąbana ręka jego ofiary, Jana z Damaszku, przyrasta po modlitwie? Nie wiem. Podobno ta trzecia ręka samoistnie zaczęła się pojawiać na ikonach Hodigitrii, zanim Trójręką stworzyła ręka Jana i następców. A to już czysta legenda. Czy to z tego okresu, tego sporu pełnego przemocy, pochodzi zakaz podpisywania ikon? No żeby nikt ręki malarzowi nie obciął? Może ta trzecia ręka jest również zaświadczeniem o ikonicznej pracy autorskiej?

Nie tylko judaistyczni chrześcijanie byli obrazoburcami. Ikonoklazm obecny był i jest w islamie, w Koranie. W islamie kult obrazu zastępuje kult imion Boga i ten kult jest o wiele silniejszy od kultu ikony, a poza tym „kult ikony” to naciągane pojęcie, powie to każdy, kto dobrze rozumie istotę ikony, a istota ikony to filozofia. Każdy człowiek zatrzyma się na szybie pomiędzy światem a nie-światem. Nikt nie wie, co jest głębiej. Na tym pograniczu, w tej granicznej sytuacji dla rozumnych istot, powstawała filozofia egzystencjalna, związana z bólem istnienia. Ikona to obraz i nie-obraz. To styk życia i nie-życia. Trzeba było wynaleźć taką formę tego sakralnego obrazu, żeby była jedyna, właśnie tak: obraz i nie-obraz, nie do podważenia przez ikonoklastów, ani przez natchnionych reformatorów, skorych do wynalezienia jakiegoś –izmu dla tej sztuki, i żeby była w swej całości jak żywa istota, którą – kiedy zestarzeje się i umrze – trzeba pochować, a nie siekać toporami i siekierami i może zrobić z niej podpałkę do kominka. Starzejąc się, ikona pięknieje. To też zjawisko. Ona jest jak człowiek wewnętrznie piękny.
Stwierdzam przyziemnie i przytomnie – obrazoburcy niszczyli nie kult ikony, ale samą ikonę, bizantyńskie arcydzieła sztuki sakralnej.

A co jest właściwie mocą ikony? A to, że za tą szybą coś jest, bo jest. Kwanty i inne cząsteczki. Jest też to, w co wierzymy, co zawiera nasza doktryna. To fala wyobrażeń. Mocą ikony jest to, co zawiera się w perspektywie za nią, za tym oknem, dlatego w samej ikonie nie może być perspektywy, bo zamieniłaby się w doczesne pomieszczenie, byłaby zwykłym obrazem, sprawnie namalowanym, według ścisłych reguł perspektywy i anatomii. Nie byłaby obrazem i jednocześnie nie-obrazem. Na ikonie ludzkiej anatomii nie ma, i nie ma kości. To obraz jak ze snu, jak z żywej pamięci. To obraz duszy z tą jej tęsknotą – a co będzie dalej ze mną?
A co to jest ślepa wiara?

A na przykład wiara w to, że skoczysz w dwustumetrową przepaść i przeżyjesz. Albo – wszyscy zginą, a ty ocalejesz. Ślepa wiara to sprawa doczesna. Tu i teraz w coś się wierzy. Tu wierzymy, a nie po śmierci. Możemy tam zaistnieć nie tak, jakbyśmy chcieli. Możemy zupełnie nijak, nie poznając ani siebie, ani nikogo.
Tak więc to, że pisarz, kolega po piórze, który po medialnym mianowaniu go na popkulturową „ikonę Warmii i Mazur”, uznał się za „prawdziwą ikonę”, którą „podobno się pisze”, spowodowało we mnie bunt w postaci powyższej części szkicu. Tak nie można, kolego. O ikonie to ty nie wiesz nic. Rozumiem, że to miał być taki żart. Moim zdaniem, nieudany i nie na miejscu. To tylko migotanie ludzkiej mowy.
A jeśli ciągle spieramy się o to, czy ikony maluje się, czy pisze, to wciąż tkwimy w archaicznym czasie, w okresie obrazoburców. I migoczemy teoriami stamtąd.

Złudzenie? Kiedy werniksowałam Trójręką, od góry, wolno, zatrzymując się, dwukrotnie, spłynęła po niej kropla. Łza? Tak bym pomyślała, gdybym moje myślenie było magiczne, ale tak nie jest. Nie mogłam jednak ustalić, skąd się bierze ta kropla. To była kropla wody. Napisałam o tym na odwrocie ikony: Ta ikona dwukrotnie zapłakała długą łzą. To prawda. Tak było.

Nie odkryłam, skąd się ta kropla wody brała. Miałam suche ręce. Nic nie kapało z góry. Nic mokrego nie wisiało na sznurze nad głową. Może jednak sam sznur zachował nieco wody i skapnął na ikonę? Nie wiem. Kolejny werniks kładłam w kuchni. I tam był ten sznur, na którym ktoś z nas, ja czy Tolo, coś wypranego małego powiesi. Na tak zwane znaki zawsze nakłada się coś rzeczywistego. Nic nie może stawać się bez udziału w życiu, tu i teraz, Jednak wzruszyłam się taką pracą ikony. Ze sznura, czy nie ze sznura, jednak zapłakała.

Z pewnością ten moment nie należy do migotania. To się więcej nie powtórzyło. Warto było zanotować to? Nie wiem.

Poobiednia drzemka. Starzejący się ludzie są jak dzieci. Muszą w dzień pokimać sobie trochę. Od pewnego czasu z godzinkę sobie kimam po obiedzie i niezmiennie jestem w moim kolejowym domu, na kolejowym podwórku, na spacerze bo buhrze nad Świsłocz. I natychmiast wszyscy bliscy zmarli są ze mną, przy mnie, za mną, wokół mnie, w kuchni. Jest przyjemny wiosenny albo letni dzień, nie za gorący. Matka się uśmiecha. Jestem dzieckiem, uśmiecham się do uśmiechającej się matki. Ojciec przynosi pięć dużych szczupaków. Nikomu w niczym nie muszę pomagać i nikt nie musi pomagać mnie. Każdy wykonuje jakąś czynność, jakąś pracę, ale samodzielnie i od nikogo pomocy nie oczekuje. Każdy jest wstawiony w swoją linię działania, i uśmiechnięty. Każda praca jest konieczna i lekka. Jaki luksus takie obrazy w drzemce. I jakie długie życie mają przed sobą ci kochani ludzie. Tam nikt nie zostanie obłożony zmową milczenia, tymi dzisiejszymi duszącymi śmierdzącymi poduchami z zawistnych ludzi. Tam wszystko jest ważne, każdy jest ważny, trwały – oczywiście, dopóki ja mam trwałą głowę, zdolną do pamięci. Sokrat tak samo słodko drzemał po obiedzie i prosił, aby do niego nie dzwonić o tej porze. Zapamiętałam porę jego drzemki. Nie niepokoiłam telefonami. Na pewno śnił poobiednio podobnie.

Jakie długie życie przede mną – tam, w mojej poobiedniej drzemce. Jaki wewnętrzny spokój w związku z tym. Nie chce mi się wstać.

Rośliny. Na nowo robię mój dawny tomik „Rośliny”. Wznowię go w przyszłym roku, wymaga korekty. I mam tam wiersz:

 

Polskie dzieci
Długie życie przed nami, jeszcze o tym nie wiemy, nie umiemy mierzyć
ani planować. Przechodzimy wszystkie choroby dziecięce. Wymęczeni
i uodpornieni. Jeszcze nie chodzimy do szkoły, ale umiemy czytać.
Nie jest to alfabet ojczyzny, białoruska cyrylica.
Jeszcze nie wiemy, że to się nie liczy,
że zostanie wyśmiane.
Wiemy. Natychmiast jesteśmy w języku polskim. Nie jak grad w pszenicę,
nie jak bydło w szkodzie, ani jak złodzieje z worami cudzej koniczyny.
To jest wejście. Wejście malowane.
Utrata pełnego eł, na rzecz centralnego dialektu, gdzie się nie odróżnia
końcówek aû i ał. Ani ha od ce-ha.
Dwujęzyczni, z dobrym językowym słuchem, i karłowatością
dzieciństwa, stłumionego dorosłą powinnością.
Pamiętanie się w drugim języku, pojedynczo, bez wymiany wspomnień.
Ja i ty. Milion zapomnień.

 

Tamara Bołdak-Janowska