Trzy dni w Donbasie

Z akredytacją Czasopisu


1. Porzucone dzieci
W stolicy Donieckiej Republiki Ludowej (DNR) zieje pustką. W porannych godzinach szczytu korkiem są już trzy samochody w linii. Na chodnikach podobnie – parę twarzy wykrzywionych niesmacznym papierosem, wypalanym w oczekiwaniu na marszrutkę, parę eleganckich osób śpieszących do urzędów, nieliczne otwarte sklepy i kioski.

Donieckie ulice są pełne propagandowych afiszy Donieckiej Republiki Ludowej

Pustki na ulicach milionowego Doniecka to efekt wojny, w jakiej wciąż grzęźnie to dawniej mające tak dobre perspektywy rozwoju miasto. Połowa jego mieszkańców mieszka teraz w innych częściach Ukrainy bądź w Rosji.
Na placu Niepodległości czy ulicy Uniwersyteckiej rzuca się w oczy przede wszystkim brak młodzieży, jakiej pełno widziałem w kontrolowanym przez państwo ukraińskie Charkowie. Chlubnym wyjątkiem zdaje się bulwar Puszkina czy miejscowy fastfood. Nie znaczy to, że młodych ludzi nie ma zupełnie, ale jeśli już, to dominuje młodzież szkolna. Dwudziestolatków w sile wieku i z wykształceniem, a więc jednostek najbardziej atrakcyjnych dla przyszłości każdego społeczeństwa, jak na lekarstwo.

W Donbasie alternatyw jest bowiem mało – jeśli nie tworzysz wąskich kadr polityczno-administracyjnych separatystycznych republik to albo idziesz do wojska, albo do działających jeszcze kopalni węgla. Czy dziwić się, że nawet niechęć do banderowskiego nacjonalizmu nie wzbrania przed przyznaniem, że na Ukrainie jest lepiej? Jeśli nawet nie zamożniej, to chociaż weselej. Ten gwar i śmiech to właśnie młodzi ludzie Kijowa, Lwowa czy Zaporoża. Donbas zdaje się stać emerytami.

W tamtejszych republikach ludowych żyje się trudno, bo też poza podgryzającą się wzajemnie kastą władzy większość ich obywateli jest w stanie zaspokajać tylko podstawowe potrzeby piramidy Masłowa. Donieck na tle pozostałych miast i miasteczek Donbasu to i tak kulturalna stolica regionu, mamiąca przechodniów reklamą przedstawień teatralnych czy baletu. Mało kogo jednak na to stać, a okazjonalne koncerty trzeciorzędnych gwiazd z Rosji raz na pół roku trudno uznać za atrakcyjny program artystyczny. Można jednak trafić dużo gorzej. Sąsiedni Ługańsk – stolica bliźniaczej Ługańskiej Republiki Ludowej (ŁNR) – już przed wojną miał opinię podłego miejsca, zamieszkanego przez margines społeczny i kryminalistów. W Doniecku brakuje może i wielkomiejskiego gwaru, ale w Ługańsku jest śmiertelnie cicho. Antyukraińska rewolta z 2014 roku dała mu niewątpliwy awans co do statusu, ale i wyludnienie gorsze od donieckiego. Sąsiad ŁNR ma chociaż parę reprezentacyjnych budowli, stadion, wielkomiejski rozmach. Ma czy raczej miał „swojego” Rinata Achmatowa, który łożył na jego rozwój. Ługańsk, czy też według mieszkańców Doniecka Łahańsk (od ros. „zostawać w tyle”) nie ma nawet tego. Mimo to Donieck nie kipi energią ani optymizmem. Mężczyzna w średnim wieku, spotkany w kantorze przy wymianie niechcianej hrywny, wyłożył mi wszystko dostatecznie jasno: „Rosja zamieniła nas na Krym. To tu trzy lata temu były największe zgromadzenia i to tu żyła russkaja wiesna. Dziś niby mamy wszystko to co tam: tablice rejestracyjne, walutę, strefę czasową. Tylko nie rosyjskie paszporty”.

2. Mała donbaska stabilizacja
Każde społeczeństwo przeżywające okres politycznego zamętu stara się dążyć do przywrócenia status quo ante. Jeśli nawet nie całkowitej stabilizacji, to choćby jej mirażu w wydaniu wojennym. Tym zdają się być przejęte przez donbaskie republiki supermarkety. W Ługańsku taką rolę spełnia sieć Narodnyj (Ludowy), zaś w Doniecku Pierwyj Respublikanskij (Pierwszy Republikański). A jeśli normalność, to w parze z nowoczesnością. W obu znacjonalizowanych przedsiębiorstwach można wyrobić sobie karty lojalnościowe, uprawniające do zniżek, w sklepach gra wesoła muzyka, półki kuszą przecenami, a prócz podstawowych towarów nie brak i asortymentu luksusowego. Nie da się jednak nie zauważyć, iż kupujących nie jest wielu, a wśród tych, którzy kręcą się między półkami, dominują starsze kobiety w ubraniach z poprzedniej epoki, łowiące okiem najtańsze twarogi, kefiry czy ziemniaki. Kto kupuje drogie sery pleśniowe, kawiory i salami, doprawdy nie wiem. Zapewne ludzie władzy, których opancerzone samochody z przyciemnianymi szybami widać niekiedy na ulicach.

Ten miraż normalności tworzą też enklawy relaksu i zieleni. W Doniecku na odnowionych bulwarach czy nabrzeżu rzeki Kalmius spotykają się zakochani, a przy obwoźnym stanowisku z gorącą czekoladą spacerują mamy z dziećmi. Spaceruje każdy, kto pośród wszechobecnych wojskowych pragnie oddechu od wojny. W ścisłym centrum nie słychać moździerzy ani kałasznikowów – to już naprawdę wiele. Co najwyżej dalekie, złowieszcze grady. przeważnie dopiero ciemną nocą, gdy frontowe zmagania zyskują nową dynamikę. Za dnia można jeszcze czuć się w miarę swobodnie. Mimo iż przedstawicielstwa ukraińskich banków, sieci komórkowych, witryny z zachodnią biżuterią czy konfekcją są zamknięte na cztery spusty, to połowa lokali i sklepów jednak działa. Gdzieś zmienił się właściciel, gdzie indziej wyjechał szef, ale został jego zastępca. Ktoś stracił, a ktoś zyskał.

Centrum Doniecka ma też pewien osobliwy łącznik między starym, a nowym – restaurację serwującą cheeseburgery, frytki, chrupiące kurczaki, napoje chłodzące i słodkie koktajle. Gdy pierwszy raz odwiedziłem DonMac’a, zauważyłem, że każda jego część, od umiejscowienia frytkownic po kasy, wygląda dokładnie tak samo jak w najpopularniejszej sieci fastfoodów na świecie. Podobieństwo to żaden przypadek. Gdy w 2014 roku niemal każde zachodnie przedsiębiorstwo w pośpiechu zamykało interes w Donbasie, nie zwlekał z tym również symbol amerykańskiej obecności na tej górniczej ziemi. Doniecki Mcdonalds co prawda przestał istnieć, ale luka na rynku pozostała. Cóż było robić? Ponieważ pieniądze nie śmierdzą, ten i pozostałe oddziały otwarto wkrótce pod zmienionym szyldem. DonMac jest zatem kwintesencją schizofrenii, w jakiej żyje miasto. Szczyci się wybudowanymi przed Euro 2012 budynkami i stadionem, ale jednocześnie deklaruje dumę jedynie z czasów sowieckich. Chwali się dwujęzycznym, ukraińsko-rosyjskim, charakterem państwa, lecz posługiwanie się ukraińśkoju mowoju w przestrzeni publicznej jest równie absurdalne co np. używanie polskiego. Sławi się tu wielkomiejski charakter Doniecka i wyśmiewa po cichu prowincjonalny Ługańsk, ale gości dokładnie tych samych artystów z Rosji, okresowo robiących tournee po Donbasie i cierpi te same niedostatki uwagi i akceptacji świata, co sąsiad.

Ludzie władzy w miejscowej telewizji. Atmosfera wojny wciąż trwa

3. Niet mirnawa nieba
Zupełnie inna sytuacja i nastroje panują w dzielnicy kijowskiej, albo Starej Putiłowce. Tam miejsc wypoczynku, prócz zniszczonych ławek przed blokami, zwyczajnie nie ma. Są to rejony Doniecka bezpośrednio zagrożone ostrzałem z okolic donieckiego lotniska. Niekończący się bój w jego ruinach niepokoi przede wszystkim emerytów, zamieszkujących przeraźliwie smutne osiedla z wielkiej płyty południowo-zachodnich przedmieść miasta. Większość podwórek robi wrażenie kompletnie wyczyszczonych z ludzi przed czterdziestką. Zostają tu ci, którzy ani nie mają dokąd, ani po co się udać.

Klucząc tak między zaułkami dzielnicy dostrzegłem nieliczne postacie – paru jednolicie ubranych pracowników służby oczyszczania miasta, dwie kobiety w średnim wieku czekające na autobus, a na tyłach bloków trzech starszych jegomościów z butelką wódki. Tuż koło budynku szkoły mieścił się też ewidentnie plac zabaw, dawno już nie odwiedzany, odrapany, rdzewiejący. Zapewne nie wyglądał pięknie ani za Kuczmy, ani Janukowicza, ale teraz stał się już kompletnie nieprzydatny. Od lata 2014 roku niemal nieprzerwanie słychać tu wymianę ognia, więc trudno o zabawę w miejscu, gdzie w każdej chwili może trafić zbłąkany pocisk.

By mieć pełny obraz donieckich realiów, najlepiej skorzystać z komunikacji miejskiej. Przejmująca jest choćby podróż autobusem linii 10. Wsiadłem do niego na ludnej ulicy Uniwersyteckiej, niemal naprzeciwko pomnika Lenina. Autobus był pełen, ledwie mi starczyło miejsca przy drzwiach. Wedle ogólnie przyjętego zwyczaju pasażerowie podają do przodu symboliczne 8 rubli od kolejnych chcących skorzystać z usługi. W bilety nikt się nie bawi, toteż podróż przebiegała bez zbędnych przerw. Kierowca zdawał się nie patrzeć, kto zapłacił i znudzonym wzrokiem omiatał dobrze znaną trasę. Im dalej na północ, tym luźniej w autobusie, a samochodów i otwartych sklepów za oknami coraz mniej. W końcu zostałem sam. Mijaliśmy poorane pociskami chodniki i wypalone magazyny. Rozklekotany autobus zawrócił tuż przed położonym w poprzek drogi betonowym filarem, czy też kolumną. To prowizoryczna pętla wojenna – blokpost, strzeżony przez kilku wojskowych. Wjazd na położony nad torami wiadukt był już niemożliwy, front stąd niebezpiecznie blisko.

Przeszedłem na drugą stronę Prospektu Kijowskiego, by dojść możliwe blisko kolei. Minąłem zdewastowany zakład przemysłowy, gdzie kręcili się bojownicy DNR. Starałem się nie wyróżniać ubiorem. Moja niebieska, ortalionowa kurtka, adidasy, dżinsy i kaszkiet zlewały się całkowicie z donieckim tłumem. Tu nie ma hipsterów, nowobogackich dodatków ani ekstrawagancji. W ubiorze, otoczeniu oraz w głowach mieszkańców dominują lata osiemdziesiąte. Sowieckość jako raj utracony.

Za zniszczonym zakładem dostrzegłem osmaloną ostrzałem bramę. Krótko po tym, jak zrobiłem jej zdjęcie, wyskoczyło z niej dwóch wojskowych z kałasznikowami. Po krótkiej wymianie zdań i obejrzeniu dokumentów zrozumieli, że nie jestem zbłąkanym ukraińskim szpiegiem. „Często tu strzelają?” – pytam. „Codziennie. Zobacz po domach”. Niski blondyn obracał się zgodnie ze wskazówkami zegara, by wskazać palcem na niewidoczne z tego punktu obiekty. „Tam trafili blok mieszkalny tydzień temu, dwa tygodnie wcześniej strzelali z gradów po osiedlu, a koło ulicy widziałeś też pewnie wypalone magazyny”. Nawet podczas tej krótkiej rozmowy słychać było stłumione odgłosy wybuchów. „Teraz to i tak nic. Przyjechałbyś po zmroku, to byś dopiero zobaczył. Ledwo słońce zajdzie, zaczyna się kanonada. Jak ludzie mają chcieć powrotu Ukrainy, skoro co dnia po nich strzelają? Zapytaj tu kogokolwiek, co czy chciałby powrotu Ukrainy. Powrotu do tych, którzy ich zabijają? Nigdy. Zdjes’ niet mirnawa nieba”.

4. Stanica Ługańska
Donieckie ulice są pełne flag, plakatów propagandowych oraz afiszy DNR. Czy to z braku reklamodawców chcących zapełnić puste billboardy, czy to by pogłębić wiarę w nieuchronny sukces młodej republiki – trudno powiedzieć. Fakt, że połowa z nich to cytaty bądź portrety Aleksandra Zacharczenko, a druga życzenia z okazji rozlicznych dat – dnia nauczyciela, dnia górnika, dnia miasta itp. Ponieważ wcześniejszych plakatów nikt nie zdejmuje, można odnieść wrażenie, że święta albo trwają cały rok, albo raz zawieszone dowody pamięci wyczekują przyszłorocznej okazji. W Ługańsku, gdzie doniedawny Gława Riespubliki nie cieszył się specjalną popularnością, unikano ostentacyjnego rozwieszania jego podobizny. Reszta plakatów jak u sąsiada – żołnierze Wojny Ojczyźnianej razem z bojowcami Milicji Ludowych ŁNR, plakat sławiący rodzinę jako podstawowe dobro republiki bądź grafika ukazująca nowe państwo jako bezpieczny dom.

Sam wjazd na teren ŁNR okazał się prostszy niż myślałem. Służba Bezpieczeństwa Ukrainy i beze mnie cierpi na nadmiar pracy. Codziennie tłumy mieszkańców dawniej jednolitego obwodu ługańskiego przechodzą przez kontrole przed mostem na rzece Doniec i docierają na teren separatystów. Zbłąkany podróżnik nie wywołuje w młodych żołnierzach żadnych emocji. Wbijają pieczątkę punktu propuska Stanica Ługańska i nic więcej ich nie zajmuje. Nie chcą ani zadawać dodatkowych pytań, ani zabierać na stronę celem sprawdzenia bagażu. Byłem tym dość zaskoczony, ale czy dziwić się ich obojętności przy kolejkach, jakie dzień w dzień zastają tam już o bladego świtu? Ci żołnierze szli tu z myślą o odzyskiwaniu utraconego przez państwo ukraińskie terenu, a miast tego siedzą pół dnia w ciasnych kontenerach, wypełniając bezsensowne karteczki. Bezsensowne, bo po pół godzinie odbierane przez innych wojskowych w drugiej kolejce. To jednak też pokaz siły – kto wie czy nie będącym celem sam w sobie. Codzienny biurokratyczno-wojskowy teatr dla setek, a z czasem tysięcy szarych, smutnych, starszych ludzi, których cieszy, gdy kolejka porusza się szybko i którzy z pokorą wyczekują przyzwalającego kiwnięcia kolejnych szeregowców. Taszczą ze sobą pakunki, wózki, rowery obładowane zakupami, a pomiędzy nimi przemykają tak szarzy jak oni sami handlarze. Moje sąsiadki kupiły od rumianej baby czosnek i cebulę. Po kilogramie najmniej, bo towar już zapakowany i zważony. Po cichu przeliczając hrywny na ruble, sprawdzały czy zakup się opłaci. Przeważnie tak, bo w ŁNR drożej niż w Stanicy czy Bachmucie. Lecz wtem kolejne poruszenie – kolejne trzy kroki do przodu.

„Co, przyszliście się nażreć, tak? Nasze zapasy wyjadać? Bo wy z Ługańska, więc możecie – tak? Tylko że ja jestem u siebie. To wy tu jesteście gośćmi, bladź” – język ukraiński rozbrzmiewał w karcąco-drwiącym tonie ukraińskiego wojskowego niemal jak oręż. Był ostentacyjnym podkreśleniem własnej wyższości, a nade wszystko bezsilnej frustracji. Jego adresatami byli wszak niemal w stu procentach emeryci, jacy nie mogli przedstawiać militarnego zagrożenia, ale tylko do nich można było wykrzyczeć niechęć do „drugiej strony”. Ponieważ niektórzy z zebranych zaczęli coś mu po cichu odburkiwać, oficer, obficie klnąc, nakręcał się niepotrzebnie, wyrzucając z siebie tyrady o „zdrajcach” i „moskalach”. Większość służących tu Ukraińców nie wyżywała się jednak na nikim. Po pierwsze sami pochodzili z różnych regionów wielkiego i różnorodnego państwa, a po drugie nie sposób budować zaufania do sił zbrojnych państwa planującego odzyskać rząd dusz w regionie takim łajaniem. Po około trzech godzinach od opuszczenia marszrutki, która przywiozła mnie tu z Charkowa, ostatecznie pożegnałem się z wojskowymi SBU. Odprowadzały mnie ostatnie kłótnie o pierwszeństwo w kolejce, niecierpliwe popędzanie i gromkie nazad!, cofające zbyt ochoczo prących do przodu.

5. Most
Ostrzał strategicznych nabrzeży Dońca odbił się na moście, stanowiącym dla mieszkańców Ługańska jedyne wyjście na północ. Ucierpiał odcinek najbliższy pozycjom SBU. Przejście jest możliwe tylko po chybotliwej, drewnianej kładce. Nad kładką powiewają dwie niebiesko-żółto-czerwone flagi ultraprawosławnego kozactwa dońskiego oraz jedna czerwona z sierpem i młotem. Dysonans? Jak widać nie raził miejscowych. Przechodząc nieco zbyt szybko przez pierwsze stanowisko kozaków nieopatrznie zwróciłem ich uwagę. W ręce trzymałem telefon. Ktoś musiał im donieść, że ja nie stąd. „Stoj! A ty chto?!”. Na nic zdały się tłumaczenia o kontakcie z urzędnikami w Ługańsku. Zlecieli się wyżsi rangą atamani. Potężny brodacz w futrzanej czapie, z twarzą naznaczoną czerwonymi plamami poparzeń, nakazał trzymać mnie na moście, dopóki nie przyjedzie ktoś z Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwa (MGB ŁNR).

Po ostrzale strategicznych nabrzeży ucierpiał most na Dońcu. Przejście jest możliwe tylko po chybotliwej, drewnianej kładce

Siedząc na niewygodnym pieńku, wdałem się w rozmowę z pilnującym mnie młodym bojownikiem. Właściwie to on pierwszy zagadał. „Co się mówi o tej wojnie w Polsce? Jakie są opinie o Ukrainie i o nas”? Starałem się tłumaczyć, że dominuje obojętność i niewiedza. Uwaga mediów przeniosła się na coś innego. „Rozejrzyj się wokoło. Widzisz te babcie z kałasznikowami i dziadków obwieszonych granatami? Przecież wszyscy to terroryści! Ukraińcy przekonują, że nawet dzieci tu strzelają do ukraińskich żołnierzy. Widzisz ich gdzieś?” – kozak uśmiechał się przy tym drwiąco. Starałem się zmienić temat i zapytałem o sytuację na moście. „Już trzy lata jest to nasz dom. Strzelają prawie codziennie. Drony latają w te i we w te. Wypatrują, ale wiele z tego nie ma”. „Zbijacie je?”. Chłopak zaśmiał się pokazując na broń: „Czym? Kałasznikowem?”.

Po trzech godzinach oczekiwania na urzędników z Ługańska zaproszono mnie do środka zadaszonego domku. Dwuizbowa kwatera wydała się dużo obszerniejsza wewnątrz niż na pierwszy rzut oka. Prowizoryczny kominek, świeżo narąbane drewno, kuchenka gazowa, stół, nad nimi ikony, tekst przysięgi kozackiej, a na tyłach podwójne prycze. „Chcesz barszczu?”. Kiwnąłem głową. Izba zapełniła się jedzącymi. Nie mogło obyć się bez symbolicznego kieliszka, kochanej bez względu na frontową przynależność słoniny (sała) oraz słodkiej cebuli. Niemal każdy blokpost ma swoją maskotkę. Swoje psy czy koty mieli ukraińscy wojskowi pod Sewierodonieckiem, Słowiańskiem i też tutaj. Dwumiesięczny szczeniak szczekał zawzięcie, ilekroć mnie zobaczył, wywołując wśród bojowników huragany śmiechu „Wie kto tu przeszedł szpiegować! Brawo mały! Maładiec!”.

Epizod zakończyło wieczorne przesłuchanie w MGB ŁNR. Dwóch oficerów przeglądało mój paszport z zaciekawieniem. „Wie pan…Tu jest naprawdę dużo dywersji i musimy dmuchać na zimne. Wojna trwa. Naprzeciwko stoi pomnik obrońców ŁNR, postawiony w zeszłym roku. Już trzykrotnie usiłowano go wysadzić”. „Kiedy? Po zmroku?” – zapytałem. „Oczywiście, nocą. Zdalne odpalanym ładunkiem. Na szczęście nic poważnego się nie stało, ale to dowód, że lepiej uważać. Wroga nie sposób rozpoznać. Może wyglądać jak my, mówić jak my, a nawet przyczepić do kurtki wstążkę św. Jerzego. Czy to o czymś świadczy?”.

6. Rebelia marginesu
„W republikach ludowych do władzy doszli ci, którzy nic nie osiągnęli” – rozmowa z doniecką nauczycielką na emeryturze dała mi najwięcej, jeśli chodzi o zrozumienie charakteru rewolty z 2014.
– Widzę ich teraz, jak się wywyższają – powiedziała. – Wszyscy ci ochroniarze, bezrobotni, lumpy, pijacy. Dostali broń i chodzą dumni jak pawie, ustawiając po kątach lepszych i pracowitszych od siebie. Zero szacunku dla ludzi z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem. No, ale oglądając Pierwyj Riespubliańskij widać kwitnący kraj. Zakłady pracują, szkoły działają, ludzie szczęśliwi. Tylko niech pan spojrzy, co dzieje się po zachodzie słońca – wymarłe miasto. Jest strasznie, po prostu strasznie.
– Na Ukrainie też nie dzieje się dobrze. Nawet w Charkowie widać biedę – wtrąciłem.
– Oczywiście, że tak. Na terenach kontrolowanych przez Kijów jest pełno bilbordów z hasłami antykorupcyjnymi. Tyle że korupcja jest daleko większa niż kiedykolwiek. Władza Poroszenki jest zbudowana na krwi, więc jak ona może być dobra?
– Co pani przez to rozumie?
– O Janukowyczu można powiedzieć wiele rzeczy, ale nie to, że kazałby strzelać do ludzi w Kijowie. Był po prostu słaby i uległy. Całe tygodnie nie podejmował żadnych decyzji. Należało więc rozwiązać to siłowo za niego. A potem to już sam pan wie jak było. Nie jestem przeciwna Ukraińcom. Byłam nieraz we Lwowie i Kijowie i nigdy nie spotkałam się z agresją, gdy mówiłam po rosyjsku. To mity, którymi karmi nas propaganda. Natomiast czym innym są nacjonalistyczne bataliony, jak „Ajdar” czy „Azow”. Oni dyszą żądzą zemsty.
– Czy pani zdaniem republiki ludowe w Donbasie będą w ogóle czymś trwałym? Jestem tu parę dni, ale już czuję spadek nastroju. Tak jak pani mówi – tu jest strasznie pusto. Brakuje kolorów.
– Mam w sobie krew tatarską, ukraińską, rosyjską i polską – rozmówczyni westchnęła. – Moja babcia została zesłana na wschód z Polski. Miałam nawet możliwość wyjechać na podstawie Karty Polaka, ale nie chciałam. Mnóstwo osób z Doniecka – w tym moja rodzina – kupiło sobie wille na Krymie, gdy były one bardzo tanie. Mieliśmy też całkiem duże mieszkanie w Słowiańsku. A teraz niech pan sobie wyobrazi: mieszkam w DNR, dom na Krymie to już Rosja, a Słowiańsk – Ukraina. To jest normalne? Nie wiem co będzie dalej w Donbasie i w moim Doniecku, ale niech mi pan wierzy, że naprawdę tak nie da się żyć na dłuższą metę. To nie życie, tylko jego iluzja…

 

 

Mateusz Styrczula
Fot. autora