Leon Moenke – Stawka o życie (32)

– Czyś ty jeszcze dotąd nie wytrzeźwiał?! To cię wytrzeźwimy! – rozzłościł się żołnierz.
Słowa te przywróciły Sidorowi przytomność.

Lecz z innymi nie obeszło się znowuż bez zabawnych kawałów.
Ledwie panując nad sobą z radości, otrzymaliśmy dokumenty.
– No, wszystko już mamy! – z ulgą nie do opisania wyrwało się żonie.
– Tak. Tylko bukiet w GPU pozostał.
„Nie taki diabeł straszny, jakim go malują” – myślałem o GPU, wracając.
Można i ich na dudka wystrychnąć.

Czerwone róże

Po tej pamiętnej nocy nastał najkrytyczniejszy okres naszej ucieczki. GPU już było na naszym tropie. Natychmiastowe opuszczenie Leningradu i zalecona przez gepistę ucieczka lasami Karelii stały się dla nas kwestią życia i śmierci, lecz środków ku temu nie mieliśmy żadnych.

Żyliśmy z dnia na dzień sprzedażą rzeczy na targu. Mało tego, nie mogliśmy nawet zmienić naszego mieszkania. Wszystkie adresy zostały już wyczerpane całkowicie. A nowe poszukiwania nie dawały żadnego wyniku.

Dopiero po kilku dniach, jedynie wspólnym wysiłkiem i wyrafinowanym podstępem udało się nam wkręcić do nowego internatu.

Byliśmy sami, w obcym mieście, prawie bez dachu nad głową, ścigani listami gończymi, bez środków do życia i ucieczki, bez możności zarobku i egzystencji.

Byliśmy w sytuacji bez wyjścia.

Z rana, gdy się obudziłem, słowo „koszmar” wyrywało mi się z ust i dopiero zdumione spojrzenia sąsiadów przywracały mi całkowitą świadomość. Toteż kładłem się do snu z jedną myślą, z jednym pragnieniem, by się we śnie nie wygadać, nie zdradzić siebie i żony.
Jedynym zajęciem, które mieliśmy wówczas, było sprzedawanie rzeczy.
Stało się to wyłącznym przywilejem żony, gdyż na rynku zwrócono już na mnie uwagę.
Znów, jak w dniach oczekiwania, byliśmy bezczynni, bezradni, i bezsilni. Lecz jeśli wówczas czekaliśmy z niecierpliwością na pogodę, to teraz oczekiwaliśmy jedynie katastrofy. Coraz częściej spotykaliśmy przygodnych znajomych leningradzkich, którzy ze zdumieniem witali nas słowami:
„Co? Nie wróciliście jeszcze do Moskwy?”.

Uciekaliśmy od nich czym prędzej, zbywając byle czym. Razu pewnego spotkaliśmy nawet znajomego z Mińska.
Swymi wykrętnymi odpowiedziami, ukrywaniem się, sprzedażą rzeczy oddalaliśmy jedynie katastrofę z dnia na dzień, bez jakiegokolwiek widoku i nadziei na jej uniknięcie.

Jedynym ratunkiem przed całkowitym załamaniem się psychicznym było znowu zapomnienie, ucieczka od rzeczywistości chociażby na moment, na chwilę.
Lecz teraz muzea do tego już nie wystarczały.
Toteż, gdy żona na targu sprzedawała rzeczy, siadałem nad Newą i układałem bajki.
Po powrocie z targu żona opowiadała mi, jak musiała kłócić się o każdy grosz, jak unikała kontrolera, gdyż nie miała rubla, by zapłacić mu za prawo sprzedaży na targu, jak bała się, by jej nie przyłapał, jak patrzył w końcu na nią przez palce.
– A teraz, Lonku, opowiadaj mi bajkę, jak palił kot fajkę – kończyła.

I mówiłem jej o palmach, o skwarze południa, gdy ustają wszelkie myśli, o upajającej woni gajów magnoliowych w jasną noc księżycową nad morzem, o dalekich głębokich fiordach Norwegii, o wysokich stromych górach, piętrzących się nad morzem, o dumnych łabędziach na cichych jeziorach, o skarbach, o zamkach, o pałacach marmurowych, o domkach wśród sadów kwitnących, gdzie ludzie żyją beztrosko. Na zakończenie kupowałem jej wiele pięknych rzeczy, w tej liczbie i te, które dzisiaj sprzedała, lecz o wiele, wiele piękniejsze. Tu się wtrącała żona i obdarowywała mnie również wspaniale. W końcu śmieliśmy się i kpili z siebie nawzajem, ale przykrości z targu już były zapomniane. Byliśmy znowu odświeżeni psychicznie i znowu mieliśmy pieniądze na obiad i nocleg.
Szedłem wówczas do Wydziału Kartograficznego Akademii Nauk, by oglądać mapy Karelii, studiując wszelkie możliwe trasy ucieczki bez jakiegokolwiek widoku i nadziei na jej urzeczywistnienie.
„Kurier Wileński” nr 115, 28.04.1938 r., s. 6
Po obiedzie siedzieliśmy i czytaliśmy rozprawy uczonych fizyków sowieckich, dowodzących materialności eteru, gdyż tak powiedział Engels w „Dialektyce przyrody”, opowiadania Zoszczenki, artykuły o ciężkim wodorze, sprawozdania o ostatnich pracach Fischera, przewodnik po Leningradzie, wszystko, co trafiło pod rękę, byle tylko zapomnieć o sobie, o naszym położeniu. Gdy nerwy nam na tyle odmawiały posłuszeństwa, że nie mogliśmy już czytać, szliśmy ulicami Leningradu, dokąd nas oczy poniosą, aż omal nie padaliśmy ze zmęczenia.
W te dni ustały między nami wszelkie sprzeczki i nieporozumienia. Nie było nawet cienia jakichkolwiek narzekań, skarg, wyrzutów ze strony żony.
***
Pewnego dnia w końcu lipca szliśmy tak bez żadnego celu, byle się tylko zapomnieć, ulicą Bolszaja Morskaja.
– Lonku! Zobacz, jakie ładne kwiaty!
Stanęliśmy przed kwiaciarnią. Na wystawie okiennej płomieniem i krwią buchały czerwone róże. To o nich właśnie mówiła żona. Po raz pierwszy przez całe lato ujrzeliśmy je w kwiaciarni leningradzkiej. Z niewymowną tęsknotą i pożądaniem patrzyła na nie żona. Czymś bliskim, znajomym, upragnionym, a jak nieosiągalnym i dalekim tchnęło od nich.
– Musimy je mieć! – zdecydowałem i ująłem klamkę.
– Lonku! Co robisz? Nie mamy pieniędzy!
Lecz mimo tych protestów stanowczych, wyczuwało się radość w jej głosie.
Po chwili wyszedłem ze sklepu, wręczając jej cały bukiet.
Nie mogła opanować radości i zadowolenia, zapominając całkiem o pieniądzach.
Wracaliśmy do internatu. Bukiet przechodził z rąk do rąk. Nie mogliśmy się nim nacieszyć oboje.
Szedłem z twarzą zatopioną w kwiatach, nie myśląc o niczym. Wchłaniałem jedynie słodki, upajający, podniecający zapach czerwonych róż. Nagle przyszła mi zbawienna myśl. Wypowiedziałem ją głośno. Natychmiast podchwyciła ją żona, zmieniając po swojemu. Była to ostatnia karta, ostatnia stawka w naszej grze o życie i wolność.

***
– Jestem zesłańcem politycznym. Uciekam wraz z żoną. Zabrakło nam pieniędzy. Jesteśmy w sytuacji bez wyjścia. Jak gentelman do gentelmana zwracam się do was, towarzyszu, z prośbą o pożyczenie nam niezbędnych pieniędzy – zwróciłem się do człowieka, którego po raz pierwszy widziałem w życiu.
– Pożyczyć pieniędzy nie mogę. Kim jestem – wiecie, lecz ja nie wiem, z kim mam do czynienia. Nie podaliście mi nawet swego nazwiska.
Milczałem.
– Jakież dowody mam, by wierzyć temu co mówicie.
– Gdybym był tym, za kogo mnie macie, agentem GPU, to bym dostarczył wam, towarzyszu, wszelkich dowodów, jakich byście tylko zażądali… Lecz ja nie posiadam żadnego. Sądzę jednak, że jesteście o tyle doświadczeni życiowo i na tyle znacie ludzi, iż żywy człowiek wystarczy wam za wszelkie dowody.
Siedzieliśmy przy biurku naprzeciw siebie. Badając mnie spojrzeniem, długo wahał się mój współrozmówca.
– Pieniędzy wam nie pożyczę – rzekł wreszcie stanowczo. – Lecz wskażę wam sposób, w jaki możecie je sobie zdobyć, jeżeli tylko jesteście tym, za kogo się podajecie…
– Czy wystarczy wam środków na dotrwanie do chwili, aż będziecie mieli niezbędne pieniądze? – spytał w końcu.
– Tak – odparłem krótko.
I więcej jużeśmy się nie spotkali.
Był to gentelman w każdym calu.
W połowie sierpnia mieliśmy znowu pieniądze i opuściliśmy niezwłocznie Leningrad. Ruszyliśmy do tundr dalekiej północy. Tym razem z powodzeniem.
Tak z wygasłym paszportem spędziliśmy dwa i pół miesiąca w Leningradzie, w mieście, gdzie nawet trzech dni nie można przebyć bez zameldowania. Spędziliśmy je, nie mając ani jednego znajomego, ani jednego punktu oparcia, ścigani listami gończymi. Cztery próby ucieczki zrobiliśmy w tym czasie. Trzy razy byliśmy zatrzymani, a raz aresztowani, a jednak uszliśmy z życiem…
Na tym powieść pt. „Stawka o życie” kończymy. Dalsze dzieje zbiegów będziemy drukować w odcinkach pt. „Tundra”.

„Kurier Wileński” nr 116, 29.04.1938 r., s. 6

8 Comments

Comments are closed.