Tam, gdzie wciąż trwa Wielkie Księstwo (3)

tabliczka-nagrobna-na-cm-prawoslawnym-w-nowym-dworze
Tabliczka nagrobna na cmentarzu prawosławnym w Nowym Dworze (Fot. Mateusz Styrczula)

 


3
. – A jest jakijeś roznicy u haworkach z hetaj akalicy?

– Nie wielikije. Usio biełaruski. Tamaka dzie leżać hetyje dołhije wioski, pry szosi, to haworać kańcouku „sia”. Zrabiłasia. Razliłosia. Paszłosia. A tuta u nas budzie „zrabiłasa”, „paszłosa”. Ćwiordo. Była u nas kiedyści adna baba jakaja hawaryła „je”. Ali tak to haworym „jest”.

– A jak z hetym „kiedyści”? Bywało po inszamu?

– Starejszyje ludzi hawaryli „kaliści”, ale teraz to piereważno „kiedyści” haworacca.

– Tut baczu kryży i katolicki, i prawaslauny pierad wioskaj. Zhodna żywiecca?

– A heto znajecie takaja zhoda jak Ruskije i Czeczeni. U dzień harbatu pjesz, u naczie strelajesz. Tut niekatoryje to takije, jak my każem, zakalionyje kataliki…

Po chwili pan Walik odebrał od listonosza, który zniknął równie szybko jak się pojawił małą przesyłkę. Dokładnie gazetę.

– Ta jakraz u „Niwi” jest artykuł pra świato u Sidercy. Muszu praczytaci.

Wziąłem do rąk otrzymany numer tygodnika i przeczytałem na ostatniej stronie duży tytuł. „Na Jana u Sidercy”. Obok zamieszczono zdjęcie mohiłok. Cmentarna cerkiewka odzwierciedla swą skromną posturą położenie prawosławia w powiecie sokólskim. Raczej w odwrocie. Odłożyłem gazetę. Z radia dobiegały rosyjskie hity z lat 80. Patrząc na stojące na piecu słoiki pełne czereśni, zerkając na ikony ponad nami, przypomniało mi się odwiedzone w 2013 roku Polesie. Wsie koło Turowa, Dawidharadka, Pińska. Ciężko byłoby wskazać w tym momencie jakąkolwiek rzecz, która odróżniałaby te dwa obrazy.

sanktuarium-w-rozanymstoku
Sanktuarium w Różanymstoku (Fot. Mateusz Styrczula)


Na północnym zachodzie nad całą tą mniej lub więcej prawosławną okolicą góruje potężna bryła sanktuarium maryjnego w Różanymstoku. Bliźniaczo podobna do kościoła jezuickiego w Grodnie. Stanowi zarówno punkt odniesienia, jak i wymarzony, malowniczy cel pielgrzyma. Nagrodą dla każdego z nich są barokowe feerie kształtów oraz kopia cudownego obrazu Matki Boskiej, pędzla ucznia Jana Matejki. Było tych pielgrzymów w historii niemało, ale w czas smuty tuż przed, a zawłaszcza po powstaniu styczniowym spełnienie potrzeby religijnej mogło wiązać się również z przykrymi konsekwencjami. Tak np. dziekan grodzieński Józef Majewski został  za pielgrzymkę z samego Grodna w 1861 r. usunięty z parafii i skazany na zsyłkę. Odpowiedzią była przeprowadzona w lipcu tego samego roku manifestacja wiernych z bliższych i dalszych zakątków Sokólszczyzny. Warto pamiętać, że korzenie spotykanego tu i ówdzie antagonizmu między katolikami a prawosławnymi brały swe źródło właśnie w czymś dużo większym niż zatargi maluczkich. Wojna religijna na tym terenie nie przybrała szczęśliwie form znanych choćby z wieku XX na Bałkanach, ale była bezkrwawym elementem całości wielkiej gry Kościoła katolickiego i Cerkwi w ogóle. Unia, kasata, przejmowanie kościołów, przejmowanie cerkwi, polonizacja, rusyfikacja. Wszystko to planowano i przeprowadzano na wysokich szczeblach aktualnej władzy. Wierni byli pionkami. Potrzebnymi, ale w ostatecznym rozrachunku na tyle, na ile żołnierze wojsku.

Wychodząc z sanktuarium natknąłem się na grupę kilkunastolatków. Jeden z chłopaków w centrum zgromadzenia zaczął grać na gitarze. Może przygotowania do światowych dni młodzieży? – pomyślałem. Mówią o mnie w mieście: „Co z niego za typ? Wciąż chodzi pijany, pewno nie wie co to wstyd”. Uśmiechnąłem się. Jednak nie tym razem.

 

  1. Wśród katolików

Nowy Dwór cierpi. Cierpi na podobieństwo każdej wsi i miasteczka, które w dziejowej zawierusze miało pecha zostać odciętym od dającego życie i prosperitę handlu. Przyczyny bywają różne. Dawne królewskie miasto Biecz na skraju Łemkowyny, w południowej Polsce, rozwijało się prężenie, acz przegrywając ostatecznie bitwę o tranzyt na Węgry z niedalekimi Gorlicami dziś jest tylko cieniem samego siebie. Jego zabytki pochodzą niemal wyłącznie z okresu średniowiecza i renesansu. Potem jakikolwiek rozwój zamarł. Funkcjonuje jako duża wieś, podobnie jak od 1934 r. Nowy Dwór w powiecie sokólskim. W przypadku całej „polskiej” części Grodzieńszczyzny dobito ją wytyczaniem nowej granicy. Tym samym skończyło się to, co najnaturalniejsze i odwieczne. Grodno wciąż leży około piętnastu kilometrów od Nowego Dworu, ale równie dobrze mogłoby leżeć tych kilometrów sto. Wyjątkowo przygnębiające wrażenie robi urokliwa skądinąd droga łącząca niegdyś oba miasta. Po bruku nie jeżdżą już ani furmanki, ani nie spacerują piesi. Spomiędzy polnych kamieni, którymi jest wyłożona, wyziera mizerna trawka.

Sam Nowy Dwór przypomina o tym, do kogo przynależał, również swymi nekropoliami. Stary cmentarz katolicki z białą kaplicą pośrodku mami tym co Polacy zwykli nazywać kresowością. Ciężko to nawet jakoś skonkretyzować. Po prostu widząc go, widziałem też Rossę i Łyczakowski. Na kaplicy czytamy „Ś. P. Wincenty Eynarowicz. Obywatel ziemski guberni grodzieńskiej. Ur. 9 stycznia 1809 r. Zm. w Grodnie 30 grudnia 1856 r.”. Stare epitafia, trupie czaszki, ozdobne litery. Przy tym wszystkim jest to odmienne w formie i otoczeniu od Powązek w Warszawie, choć widziałem tam przecież groby z dokładnie tego samego okresu.

Ni to chmurny, ni to słoneczny poranek zwiastował zmienną pogodę. W najładniejszym, a na pewno największym ogródku pełnym kwiatów siedziały, gwarząc, cztery starsze kobiety. Słysząc, że rozmawiają pa prostu podszedłem.

– Dzień dobry. Baczu szto i u Nowym Dwarie haworycca pa prostu. Kali ja nie pieraszkadżaju, to czy można parazmaulać?

– Dzień dobry. No my tutaj rozumiemy po prostu. No, ale tak jak pan mówi to…ja gdy słyszę taki język to, aż mnie tutaj coś dusi. <wskazanie na splot słoneczny>

Zaciekawiony taką reakcją, wszedłem do ogrodu. Przyjaciółki mojej rozmówczyni czmychnęły, spłoszone pojawieniem się tak dziwnego intruza.

– Wie pan, że tak jak pan mówi, to kiedyś tutaj przyjechali tacy. Wszyscy prawosławni się zebrali od nas i nawet batiuszka przyszedł. Sporo ich się zeszło. I zaczęli między sobą tak rozmawiać. „Ja panimaju, panimaju”.

– Kto taki? Kiedy?

– Nie pamiętam już dokładnie. Kilka lat temu. Białorusini jacyś. Może chcieli tu coś rozkręcić. Ja wtedy odezwałam się. „No już naprawdę czyśmy mało wycierpieli tutaj od tych ruskich w historii”. Oni tak spojrzeli po sobie i od tego momentu już na polski przeszli.

– A pani z Nowego Dworu?

– Ja w ogóle to pod Mińskiem urodziłam się. Tutaj od 1944 roku. Mam rodzinę na Białorusi. Oni katolicy, ale wie pan, że wstyd mówić aż. Po rusku też rozmawiają. Ja się ich kiedyś pytam, jak byliśmy u nich z wizytą: Jak wyście tak mogli mowy ojców zapomnieć? A oni „A za cziem nam eta nużne?”.

– Tu dużo prawosławnych?

– Mało już. Coraz mniej ich. Tutaj ci obok <gwałtowne ściszenie głosu> to prawosławni. My tu ich kacapami nazywamy. To pożydowski dom jest. Ja im tylko „dzień dobry” mówię. Oni mi. I tak to wygląda. Ale mało już ich tutaj.

– A katolicy tu po prostu rozmawiają?

– My starsi miedzy sobą to różnie. Raz tak, raz siak. Ale wie pan, my za dużo przeżyliśmy w czasie wojny…

Faktycznie wojna zmienia. Tam, gdzie żyje się zgodnie, w jednej chwili można posiać ziarno podejrzliwości. Nie racjonalnej i nie wprost. Najpierw pewne złe języki na górze sączą jad ku dołowi. Potem przychodzi bolesna konfrontacja, gdzie walczą nie inicjatorzy, a wypychani ku niej prostaczkowie. Na końcu jest ból, poczucie krzywdy. I znowu wiele, wiele podejrzliwości. Po tylu stronach, ile stron konfliktu.

Co jak co, ale prócz już odwiedzonych miejsc szczególnie ciekawił mnie północny, krajni względem mojej podróży, powiatu sokólskiego, a i gwar białoruskich, areał leżący tuż przy Biebrzy. Coś ciągnęło mnie ku tej granicy, jak zresztą do każdej na świecie. W granicy tli się fascynacja drugą stroną. Nie chodzi nawet o przekraczanie jakichś kolejnych rubikonów, ale po prostu o sam fakt zmiany optyki. Znajdując się tuż przy niej, uruchamiamy w naszych głowach wyłącznie skalę makro. Granica definiuje miejscowości leżące w jej pobliżu nie poprzez ich cechy i osobliwości, ale przez siebie samą. Włącza w reguły gry ludzi, przyrodę, zwierzęta. Mówiąc o niej na moment dzielimy świat na pół. Do rzeki – za rzeką. Do lasu – za lasem. Nasze – nie nasze.

wjazd-do-szuszalewa
Wjazd do Suszalewa (Fot. Mateusz Styrczula)

Szuszalewo może nie robi wrażenia absolutnego końca świata, ale niedaleko już do tego stwierdzenia. Ciężkie, ołowiane chmury stykają się z granicą lasu, z jakiego dobiega co rusz krzyk żurawi. Tu zaczynają się bagna. Mijam przydrożny krzyż. „Od nagłej i niespodziewanej śmierci wybaw nas Panie. Klemens Raducha 1968 r.”. Nazwisko równie miejscowe jak Biebrza. Jestem w katolickiej wsi, ale widząc starszego pana na podwórku, próbuję:

– Dzień dobry. Jak żyjecca u Szuszalewi? Turysty przyjeżdżajuć?

– Nu czasem. Tut usie byli, panie. Halendry ptaki fatahrafawali, inszyje byli… Kładku teraz zrabili to i można o tam ło pajści nawet. <wskazanie ręką>  Ale my to nie majem z toho nic. Renta słabaja. Szto możesz zrabić za osiemset złotych? Piwo wypić. Jak za hetaj Polszczy to niczoho ni dastau. Jedzine szto maju heto ad Gierka. Pracy ni ma, zwierou mała. Usio razpradana. Tolko dobre szto teraz PiS hetym usim kamunistam renty znizić. Pa dwaczterysta majuć, dwasiedemset. I tak pozno. Szto nażyliś to uże nie wierniesz. <śmiech>

– Nu i heto prauda.

– Usio robiać aby nam horsz było. Jak heta epidemia niby była to parszczukie kazali wybiwać. Bo niby afrykański pomor. Heto robiać, żeby na zachadzi mieli, a nie naszyje. A naszych hospodarou jak sługi traktujuć.

– A haworać tut ludzi pa prostu. Maładzioż?

– Haworać usie.

– A co Ty tam! <tu wtrąciła się żona> Młodzież to polsku tylko razmaulaje. Nie chco.

– To niedobre. Jak to jest szto w usiej Polszczy górale daceniajuć swajo, Ślązaki, Kaszuby, a tut nie. Tam doceniajuć gwary.

– No dobrze, ale to polskie gwary, a nie biełaruski.

Na takie dictum ciężko było już coś odpowiedzieć. To co przykuło moją uwagę już czwarty raz podczas wyprawy, to bardzo częsta konotacja przez miejscowych lokalnych gwar z białoruskim. Działo się to mimo kompletnego zarzucenia przeze mnie tego terminu przy rozpoczynaniu rozmowy na rzecz enigmatycznego haworka, czy też pa prostu. Jakaż to jednak różnica w porównaniu do właściwego Podlasia – pomyślałem. Tam języka albo się nie nazywa, bo jest to nazbyt oczywiste, by się jeszcze nad tym pochylać, albo na odwrót – wchodzi w akademickie dyskusje. A że tutaj to bardziej ukraiński, a tam już nie. A że tutaj to mieszany, a że swój, a że chachłacki, a że siaki, owaki. Przy wszystkich swoich podobieństwach, głównie w obserwacji procesów jakim poddane są oba miejsca, ponownie odczułem znaczną od bielsko-hajnowskiego zagłębia różnicę.

Po wizycie w Szuszalewie w końcu przekroczyłem przywoływaną już wcześniej granicę. Przywitał mnie powiat augustowski i miasteczko Lipsk. Lipsk słynny swymi pisankami, zespołem pieśni oraz panią Krystyną Cieśluk. W porę uciekając przed deszczem, skryłem się w jej izbie pełnej wycinanek, wzorów i licznego rękodzieła. Była zaskoczona nie tyle samym pojawieniem się gościa, bo rzecz to u niej dość codzienna, ale raczej nietypowym tematem, jaki zaproponowałem. Poczekałem chwilę, podziwiając ludowe wzornictwo, które wypełniało we wszystkich swych formach jakieś osiemdziesiąt procent izby, a pani Krystyna powróciła po chwili, częstując mnie ciastkami oraz kawą. Co szczególnie interesujące, wyciągnęła na stół pełno starych zeszytów z tekstami spisywanych w regionie pieśni. Deszcz stukał lekko w szyby, a my pogrążyliśmy się w rozmowie.

– Ja powiem tak. W tej chwili w Lipsku nikt już nie używa gwary. Mówią – tak, ale na wschód od miejsca, gdzie jesteśmy. We wsiach takich jak Rakowicze – długa wieś przy samej granicy. Tam to wszyscy. Jak byłam mała, to już bardzo tępili odzywanie się po prostu. Mówiono „zamknij się” do nas,t gdy które coś powiedziało. Ojciec mój mówił dobrze po prostu, matka nie.

– A czy pani spotkała tu kogokolwiek, kiedykolwiek kto określiłby się jako Białorusin, albo Rusin?

– Nie. Nigdy. Tylko najwyżej jako prawosławny.

– Czy pani zdaniem nie jest trochę tak, że ta gwara jest tak tępiona dlatego, że jej „ruskość” kłoci się z katolicyzmem mieszkańców?

– Myślę, że dokładnie tak jest. Nie zapomnę, jak kiedyś wykonywaliśmy tutaj u nas pieśni z fragmentami po prostu i podeszła do mnie moja ciocia i mówi „To wy jeszcze te ruskie pieśni śpiewać będziecie?”. Aż ją trzęsło ze złości. Zespół „Lipsk” dalej je wykonuje, ale raczej jak jedzie gdzieś w Polskę z występami.

– Czyli trochę wylano dziecko z kąpielą. Język dostał rykoszetem.

– Tak jest. Wie pan, to wojenne pokolenie, pamiętające co się tu działo, musi odejść i wtedy łatwiej będzie o tym mówić. Ja sama nie zapomnę, jak przyszedł do nas, jak miałam parę lat, taki żołnierz rosyjski z frontu, sadzał na łóżku, wziął moje ręce i mówi: „Mam w domu taką córeczkę jak ty. Jesteś taka podobna do niej. Będziesz mi ją przypominać”. To są bardzo wzruszające wspomnienia też. Ale zdarzają się przykre sytuacje. Pamiętam, jak kiedyś stałam w kolejce do sklepu i prawosławna z Jałowa, stojąca za mną, musiała na chwilę odejść, a gdy po chwili wróciła, ludzie ze mną krzyknęli „To jeszcze ta ruska będzie u nas kupować?”. Ja tak się wtedy zdenerwowałam. Krzyknęłam: „Co chcecie? Ochrzczona jest. Ona u siebie. Wy u siebie. I co z tego?”. Aż wyszłam wtedy z tych nerwów nic nie kupując.

Sięgnąłem po zeszyty z pieśniami. Jeden nosił datę aż sprzed wojny. Były zapisy miejscowych słówek wraz z objaśnieniami po polsku. I tak: abaroch – stóg siana, kaduszka – beczka, strepienuusa – przestraszył się. Do tego liczne pieśni patriotyczne, religijne i te do zabawy. Większość po polsku. Czasem z mazurzeniem.

– Tutaj widać, że gdzieniegdzie to słowa nawet pozmieniali, tak żeby więcej było polskich. Tam gdzie można było przerobić, to wyrzucano gwarowe celowo.

Pani Krystyna założyła okulary i czytając wybrane fragmenty zaczęła cicho nucić prostą melodię tej ziemi. Kiepski jej los, skoro ostała się głównie w zeszytach, a prócz garstki fanatyków i jednym zespole śpiewać jej nie ma komu. Bo to i niepolityczne, i mało zgodne z przyjętą przez miejscowych postawą.

Poprzedni tekst o tych stronach zacząłem rozważaniami nad melodią Podlasia a melodią Litwy-Sokólszczyzny. Pisałem o jej hipotetycznych i zastanych słowach jako o treści całej krainy i jako o jej esencji. Oczywiście alegorycznie. Ten zaś zakończę mniej poetycko. Cytatem. Wszak to było chyba to, czego szukałem.

Zwinieła kamoreńka, zwinieła
Maładaja dzieuczyna siedzieła
Swaju rusu koseńku czesała
Wielikuju dumańku dumała
Wajszou jaje ojczeńko w kamoru
Pała jana ojczeńku na nohi
A moj żaś ty ojczeńku ni addaj
A maja ty mamańka ni pazwalaj
A majaż ty doczeńka jak cie ni addać
Najechało hościkou choczuć wziać
Najechało hościkuo sto siemdziesiat
Papuszczali koniki w wiszniou sad
Nichaj tyje koniki pachodziać
Maju drobnu ruteńku pabrodziać.

143 Comments

Comments are closed.