Zielony dąb

Aleksander Korniejew pokazuje, gdzie ongiś rósł „zielony dąb”, lipiec 1997 r. (Fot. Michał Mincewicz)

Jeszcze na początku minionego stulecia wokół Orli rosły szczątki pierwotnej puszczy. Obok Koszel, w pobliżu Orlanki, rozciągał się sosnowy Bór (tak nazywano ten fragment lasu), obok Redut zaś Czarny Las. Tam na rozstaju dróg z Orli do Redut i Dubicz Cerkiewnych, dwa kilometry od miasteczka, znajdowało się miejsce „ciemnych mocy”. Dziś obszar gminy Orla, ze względu na czyste środowisko naturalne i bliskość Puszczy Białowieskiej, stanowi atrakcyjne miejsce dla turystów. Można tu jeszcze spotkać zakątki pierwotnego krajobrazu z mokradłami, liczne gatunki ptaków, bobry i piżmaki.

Jednym z trzech turystycznych szlaków jest ścieżka przyrodniczo-leśna „Pod zielonym dębem”, o długości około kilometra, położona za Orlą w stronę Redut, tuż nad Orlanką. A w niej m. in.: grupa wiekowych sosen przy zakolu rzeki, strome urwisko, uformowane przez wodę rzeczną, tamy bobrowe, drzewa i pnie po żerowaniu bobrów, bogata roślinność wodna, leśna i łąkowa. Przy końcu ścieżki znajdują się resztki pagórka – owiane legendą miejsce zwane „Pod zielonym dębem”. Jak było naprawdę, wiedzieli tylko najstarsi mieszkańcy, których dziś już nie ma wśród nas. W swoim archiwum posiadam zarejestrowane wspomnienia sprzed dwudziestu lat.

W przekonaniu mieszkańców niektóre miejsca bywają siedliskiem strachów, w których ukazują się zjawy potępieńców albo króluje „zło”, zwodzące samotnie powracających ludzi, nawet osoby duchowne. Za obdarzony magiczna mocą uchodził położony około dwóch kilometrów od Orli, w kierunku Redut i Dubicz Cerkiewnych, dąb, zwany „zielonym dębem”. Wieść o nim rozeszła się nawet poza granice kraju.

Jak wywieźli orlańskich ludzi do Rosji w latach 1914-15 (czasy bieżeństwa), to nawet tam nas się pytali: „Co tu u was za zielony dąb, czy on zawsze zielony…?”– opowiadał mi dziewięćdziesięcioletni Aleksander Korniejew z Orli (ur.29.12.1910 – zm. 26.12.2002). – Teraz tego drzewa już nie ma i kiedy dokładnie je ścięto, to tu nikt nie pamięta. Trochę dalej rosły młode dęby. Te młode dęby były wielkie i pamiętam jak po powrocie z Rosji w 1918 r. my, dzieci, łaziliśmy, aby łamać odpowiednie gałęzie na płozy do sanek.

Droga (obecnie asfaltowa) była szeroka, piaszczysta, a dookoła rósł wielki las, nazywany „Czarnym lasem”, bo jak się do niego weszło, to nie widać było słońca… Sosny z niebem „rozmawiały”, takie były wysokie, a mech był na pół metra. Potem ludzie wszystko wycięli, rozkradali.

Każdego, kto tędy szedł lub jechał, mogły spotkać dziwy… W „Czarnym lesie” żyły ptaszki, nazywane „bekaczami”, które wydawały głosy bardzo podobne do beczenia owcy, barana (prawidłowa nazwa: bekas – leśny ptak, latający zygzakowato, u którego śpiew zastępowany jest dźwiękami instrumentalnymi, poprzez wibrację określonych piór – autor). I te ptaszki beczały i zwodziły ludzi z drogi. Wszyscy błądzili. Ludzi wiodło za jego głosem, a on to tam zabeczał, to w drugim miejscu.

Kiedyś, jak dobrze pamiętam, jechał tamtędy orlański batiuszka Włodzimierz Cechan. Też zabłądził… Ale jakoś wrócił. Za sanacji jechało dwóch Żydów z targu i wieźli kupionego barana. Dojechali do miejsca koło „zielonego dębu” i koń się napina, piana z mordy i nie daje rady ciągnąć wozu. Żydzi zeszli z „żeleźniaka”, a koń dalej stoi… Z całych sił nogi napina i nie daje rady ruszyć z miejsca. W końcu wyrzucili barana. Coś huknęło, zagwizdało po całej brzezinie i baran przepadł! Dopiero wtedy pojechali. To Żydzi sami mówili, że „to był czołt (czort)”! Wielu ludzi, co wracali po targu, tam traciło swój majątek. Opowiadali różne rzeczy.

 Kiedyś nasza rodzina kopała za lasem kartofle, a kolega mój Jan Sawicki, który mieszkał w Redutach, szedł do domu. Droga była piaszczysta i dużo śladów, i on zszedł z tej drogi i przyszedł do nas na pole. To ja mu ręką pokazałem kierunek i on poszedł. I znowu wrócił i mówi: „Nie mogę znaleźć drogi”. Trzy razy tak wracał. Był trzeźwy i w biały dzień nie mógł trafić na swoją drogę. Coś ludzi wodziło i wszyscy błądzili. Ale co? Nikt nie wiedział.

W latach 50. posadzono tam nowy las. Nikt już nie jeździ żeleźniakiem, po asfaltowej szosie mkną samochody. A jednak, jak się okazuje, strach ma wielkie oczy i „ owo coś” przypomina ciągle o sobie.

Oto co całkiem niedawno opowiedział mi Mikołaj Fedorowicz z Orli, który wracał samotnie z pielgrzymki ze Świetej Góry Grabarki (19 VIII) i w drodze zastał go wieczór, a tamto miejsce tuż przed domem napędziło mu niemało strachu.

– Idę, a przede mną w oddali „postać” przy drodze pochyla się, to znów staje… Zatrzymałem się, „włosy dęba”, iść, nie iść? Trzy razy przeżegnałem się „ … bądź wola Twoja” i dochodzę, a to wielki jałowiec poruszany wiatrem.

Przedmioty z rozkopanej mogiły – zdjęcie żołnierza (Fot. Michał Mincewicz)

Aleksander Korniejew znał jeszcze jedną tajemnicę: – Podczas I wojny światowej, gdzieś w pobliżu „zielonego dębu”, carscy żołnierze zakopali swoją kasę wojskową, złote monety. Zrobili plan. Wielu z tutejszych szukało tego skarbu, ale nikt go nie znalazł.

W pobliżu, u zbiegu drogi do Redut, znajduje się zaniedbane miejsce pochówku żołnierzy niemieckich z okresu I wojny światowej. Polegli, zaskoczeni podczas mycia się w Orlance. Kilkanaście lat temu, zapewne w poszukiwaniu skarbu lub amunicji, ktoś sprofanował miejsce wiecznego spoczynku. Rozkopano jedną ze zbiorowych mogił. Niektóre z dużych ludzkich kości, buty, leżały przez długi czas na powierzchni. Obok urządzono dzikie wysypisko. Jak dowiedziałem się, odkopano wówczas zardzewiały karabin i oprawione w szkło, dobrze zachowane, zdjęcie żołnierza w mundurze, być może poległego. Obecnie miejsce to pozostaje w spokoju, a tuż obok rośnie młody las.

Pamięć o „zielonym dębie” wśród okolicznych wsi wciąż trwa. Nawet rozmowa z ludźmi na ten temat wywołuje pewien niepokój.

 

Michał Mincewicz